„Gdy zostałam sierotą, mój świat się zawalił. A jednak los nie poskąpił mi rodzinnego szczęścia. Wszystko dzięki adopcji”

dziewczynka, która została sierotą fot. Adobe Stock, Soloviova Liudmyla
„Długo stroniłam od innych dzieci. Wolałam siedzieć sama, ukryta gdzieś w kącie. Z czasem jednak zaczęłam rozmawiać z pewnym rodzeństwem, bliźniakami Anią i Tomkiem. Zbliżyłam się do nich pewnie dlatego, że oni także całkiem niedawno stracili rodziców. Zginęli oboje w wypadku samochodowym. Połączyła nas rozpacz, rozumieliśmy się bez słów”.
/ 21.07.2022 17:15
dziewczynka, która została sierotą fot. Adobe Stock, Soloviova Liudmyla

Kiedy oglądam swoje zdjęcia, na których mam kilka lat, to widzę śliczną, szczęśliwą dziewczynkę – roześmianego aniołka, siedzącego na rękach u mamy albo u taty. Byłam dzieckiem wyczekanym i bardzo kochanym, a moi rodzice pobrali się z wielkiej miłości.

Poznali się jeszcze w liceum i podobno od razu wiedzieli, że są sobie przeznaczeni. Mam z tego okresu mnóstwo zdjęć. Nie szkodzi, że są czarno-białe i amatorskie. Bije z nich radość, więc dla mnie mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Rodzice są na nich przytuleni, wpatrzeni w siebie. Takimi ich pamiętam, bo chociaż tata odszedł, kiedy miałam pięć lat, to do dzisiaj słyszę w głowie jego pełen miłości głos. Był żartownisiem, cały czas rozśmieszał mamę. Po jego śmierci chyba już nigdy nie śmiała się tak beztrosko. Nic dziwnego – została ciężko doświadczona przez los.

Mama próbowała zastąpić mi ojca

Choroba taty spadła na nich oboje zupełnie niespodziewanie. Rak płuc, nieoperacyjny. Nie potrafili zrozumieć, dlaczego na nią zapadł, bo nigdy przecież nie palił. Okazało się, że jako dziecko mieszkał w okolicy, w której stała fabryka wypuszczająca w powietrze kłęby rakotwórczych substancji. Specjalnie zbudowano ją poza miastem, w okolicy, w której stało niewiele domów. Niestety, w jednym z nich mieszkał mój ojciec.

Już wtedy z jego płucami zaczęło się dziać coś niedobrego, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Pochodził ze wsi; tam się dzieciom nie robiło badań, tak jak miastowym. Nikt się dzieciakami zbytnio nie przejmował. Tata po prostu ganiał całymi dniami z kolegami po „świeżym” powietrzu, i to było „zdrowo”. Potem także, niestety, nigdy o siebie przesadnie nie dbał. Nie miał odpowiednich przyzwyczajeń – nie przywykł regularnie chodzić do lekarza. Poza tym przecież długo czuł się dobrze – rak płuc często długo nie daje żadnych objawów, a kiedy się pojawią, często jest już za późno.

Rodzice byli zszokowani diagnozą i faktem, że muszą się rozstać na zawsze. Mam ich ostatnie zdjęcie – tata, wymizerowany, półleży na szpitalnym łóżku, mama się do niego przytula. Doskonale wiedzą oboje, że to ich pamiątkowe, pożegnalne ujęcie. Uśmiechają się na nim, ale tylko ustami. Ich oczy są przeraźliwie smutne, pełne łez.

Pamiętam pogrzeb, chociaż miałam wtedy tylko pięć lat. Wszyscy byli ubrani na czarno i płakali. Czułam przedziwny niepokój i chciałam wiedzieć, kiedy mój tata w końcu wstanie z tego dziwnego zamykanego łóżka, które bardziej przypomina szafę. Ale bałam się o to zapytać. 

Zostałyśmy z mamą same i ona ze wszystkich sił starała się wynagrodzić mi brak taty. Nauczyła się prowadzić samochód, chociaż jeszcze do niedawna utrzymywała, że za nic w świecie nie usiądzie za kółkiem. Zrobiła to tylko po to, aby zabierać mnie na wycieczki, tak jak kiedyś tata. On zawsze tęsknił za wsią i kiedy tylko mógł, wywoził nas z miasta. Do lasu, na łąkę. Teraz nie tylko tym, ale także naprawianiem mojego rowerka musiała się zająć mama. Pamiętam, jak się kiedyś męczyła, gdy próbowała zdjąć przebitą dętkę. Tata by tak zrobił, więc ona też.

Śmiało mogę powiedzieć, że łączyła nas przyjaźń. I chociaż mama była prześliczna i dobra, nigdy nie myślała o innych mężczyznach. A przecież na pewno nie miałaby problemu z ponownym wyjściem za mąż. Wokół niej kręciło się wielu adoratorów. Niektórych nawet bardzo lubiłam, bo kupowali mi ładne zabawki. Dzisiaj wiem, że w ten sposób, przez hołubienie mnie, próbowali zaskarbić sobie uczucie mojej mamy.

– Na to będzie jeszcze czas, teraz muszę zająć się wychowaniem Oli – powtarzała mama wszystkim, którzy się dziwili, że nie może sobie znaleźć drugiego męża.

A ja wiedziałam, że po prostu bardzo tęskni za tatą. Obie za nim tęskniłyśmy, i to nas jeszcze bardziej ze sobą łączyło.

Byłam bardzo związana z mamą i strasznie się bałam, że w moim życiu może jej zabraknąć. Jedno z rodziców już przecież straciłam i wiedziałam, co to znaczy. Los jednak nie mógł być tak niesprawiedliwy, aby zabrać mi drugie, prawda? Nieprawda… 

Pewnego dnia, a było to na dwa miesiące przed moimi dziesiątymi urodzinami, mama wróciła od lekarza cała zapłakana:

– Jestem chora. Bardzo. Ale będę walczyć i zrobię wszystko, aby wyzdrowieć.

Okazało się, że ma raka piersi. Jej choroba trwała miesiącami, mama była nią wymęczona. Pamiętam, że bardzo pomagała nam wtedy ciocia, siostra mamy. Przyjeżdżała do nas, na jakiś czas nawet z nami zamieszała, chociaż jej mąż nie był tym zachwycony.

Kiedy mama zmarła, ciocia chciała mnie adoptować, tylko wujek się nie zgodził. Ostatnie miesiące choroby mamy to była dla mnie straszna trauma, bo jedyna najbliższa mi osoba na świecie leżała w szpitalu, i najczęściej była nieprzytomna. Kiedy odwiedziłam ją po raz ostatni, nawet mnie nie poznała. Kilka godzin później moja kochana mamusia już nie żyła.

Trzeba przyznać, że dobrze trafiłam

Niewiele pamiętam z dni po jej pogrzebie. Znalazłam się w domu dziecka, co było dla mnie kolejnym przeżyciem, ale tak naprawdę nie obchodziło mnie za bardzo, co się ze mną dzieje ani co się dalej stanie. Wiedziałam, że jestem sierotą, ale nie rozumiałam, że to ma swoje prawne konsekwencje.

Długo stroniłam od innych dzieci. Wolałam siedzieć sama, ukryta gdzieś w kącie. Z czasem jednak zaczęłam rozmawiać z pewnym rodzeństwem, bliźniakami Anią i Tomkiem. Zbliżyłam się do nich pewnie dlatego, że oni także całkiem niedawno stracili rodziców. Zginęli oboje w wypadku samochodowym. Połączyła nas rozpacz, rozumieliśmy się bez słów. Płakałam, kiedy Ania i Tomek zostali adoptowani przez jakąś parę.

Dyrektorka ośrodka myślała, że to z zazdrości, że oni znaleźli rodziców, a ja jeszcze nie. Ale to nie była prawda. W tamtym czasie nikt mi nie mógł zastąpić mamy i taty. Nawet o tym nie myślałam. Mimo to gdzieś tam, poza mną, zapadały dotyczące mnie decyzje. Rozgrywała się batalia o moją przyszłość. Z jednej strony moją zastępczą rodziną chciała zostać ciocia, tylko wujek wciąż się na to nie zgadzał. Z drugiej – zgłosiła się moja babcia ze strony ojca.

Mało ją znałam, właściwie prawie wcale. Nie wiem, dlaczego tata nie utrzymywał z nią kontaktów, i pewnie się już tego nie dowiem. W sądzie pojawiło się także małżeństwo starające się o adopcję – i to jemu ostatecznie sąd powierzył opiekę nade mną. Oboje dobiegali już pięćdziesiątki i nie mogli mieć swoich dzieci. Starali się o nie do końca, aż lekarze uświadomili im, że nie mają na to najmniejszych szans. A o adoptowaniu niemowlaka nie mogli nawet marzyć, bo byli już na to za starzy.

Naprawdę lubiłam ich oboje i myślę, że trafiłam dobrze, bo traktowali mnie jak rodzoną córkę. Dostałam od nich mnóstwo uwagi i miłości, i tylko dzieci w szkole przypominały mi o tym, że jestem adoptowana. Ale choć zapewne na to liczyły, nie raniło mnie to tak bardzo. Te dzieciaki nie rozumiały, że ja nadal kocham swoich prawdziwych rodziców i ci adopcyjni doskonale o tym wiedzą.

Przy moim łóżku stały dwie fotografie. Mamy i taty z przeszłości oraz mamy i taty na przyszłość, bo do nich także się zwracałam w ten sposób. Proponowali mi, że mogę do nich mówić, jak chcę, także po imieniu. Ale ja chciałam czuć, że do kogoś znowu naprawdę przynależę. Tak jak inne dzieci. Wróciły dla mnie szczęśliwe dni.

Mieszkałam u swoich przybranych rodziców już prawie dwa lata, kiedy na urodziny dostałam prezent – niespodziankę. W pięknie zapakowanym pudełku było mnóstwo słodyczy; wszystkie miały etykietki pisane po niemiecku Był także miś trzymający w łapkach wielkie serce. W pierwszej chwili nie zorientowałam się, od kogo jest ten podarunek. Otworzyłam kolorową kartkę z życzeniami i ze zdumieniem odkryłam, że podpisana jest przez Anię i Tomka.

To było wyzwanie, ale nie bali się

Te słodycze i miś były od nich! Okazało się, że wraz ze swoimi adopcyjnymi rodzicami wyprowadzili się do Niemiec. Pisali, że w tym obcym kraju czuli się bardzo samotni, mimo że mieli siebie nawzajem. Ciekawi byli także, co się stało ze mną, dlatego postanowili mnie odnaleźć. Przesłali więc list do domu dziecka, w którym się spotkaliśmy, a dyrektorka zapytała moich rodziców, czy może podać rodzeństwu mój adres. Zgodzili się i dzięki temu mogłam nawiązać stały kontakt z moimi przyjaciółmi.

Regularnie pisaliśmy do siebie listy, w których zwierzaliśmy się sobie ze wszystkiego. Mnie pierwszej rodzeństwo wyznało, że ich adopcyjni rodzice strasznie się ostatnio kłócą i zamieniają ich życie w piekło. Kiedy adoptowany ojciec zaczął bić Tomka, powiedziałam o tym moim rodzicom. Nie wiedziałam, czy dobrze robię, czy oni potrafią im pomóc, ale nie miałam nikogo innego, komu mogłabym zaufać.

A oni bardzo się tym przejęli. Od razu dali znać do ośrodka adopcyjnego, a dowodem w sprawie stały się moje listy, które wymieniałam z rodzeństwem. Sprawy potoczyły się potem dość szybko. Niemiecka policja w porozumieniu z polskimi funkcjonariuszami odebrała Anię i Tomka ich adopcyjnym rodzicom. Ci tłumaczyli się tym, że ostatnio mieli kłopoty finansowe i to one są przyczyną napięć w rodzinie. Ale przemocy to nie mogło przecież w żaden sposób usprawiedliwiać.

Ania i Tomek po powrocie do Polski znów trafili do domu dziecka. Było mi ich strasznie żal. Wiedziałam, jak muszą się czuć; przecież ponownie stracili dom. Bardzo prosiłam moich adopcyjnych rodziców, żebyśmy zabierali ich do siebie przynajmniej na weekendy. Zgodzili się na to z ochotą i kamień spadł mi z serca.

Uwielbiałam dni, kiedy do nas przyjeżdżali. Ja, jedynaczka, stroniąca na co dzień od dzieci, które lubiły dawać mi do zrozumienia, że jestem inna (czyli gorsza, bo adoptowana) – nagle miałam przy sobie najlepszych przyjaciół, którzy byli dla mnie niczym rodzeństwo. W weekendy rozkwitałam, co nie uszło uwadze moich rodziców. Nie słyszałam, jak się między sobą naradzają, trzymali to w tajemnicy. Ale pewnego dnia okazało się, że wystąpili o adopcję Ani i Tomka!

Dyrektorka ośrodka trochę się im dziwiła.

– Na pewno sobie państwo poradzicie z trójką? Nie jesteście już młodzi… – powiedziała z powątpiewaniem.

– To nieważne. My kochamy te dzieci – oświadczyli oboje i to samo powtórzyli podczas rozprawy adopcyjnej.

Sąd na szczęście im uwierzył. I tak Ania i Tomek zamieszkali ze mną i stali się moim rodzeństwem. Zżyliśmy się bardzo, każde z nas za pozostałe skoczyłoby w ogień. Dzisiaj, kiedy to wszystko wspominam, nie mogę się nadziwić, ile złych i dobrych niespodzianek zgotował mi los już w pierwszych latach mojego życia. Najpierw byłam jedynaczką, potem sierotą, by w końcu znaleźć się w rodzinie z trójką dzieci. I choć bywało trudno, miłości mi nie brakowało.

Czytaj także:
„Sąsiedzi śmiali się, że kobieta-sołtys nic nie wywalczy dla naszej wsi. Postanowiłam udowodnić niedowiarkom, że się mylą”
„Teściowa obrzydziła mojej żonie macierzyństwo. Codziennie wytykała jej błędy i tłukła do głowy, że jest beznadziejną matką”
„Nie chciałam żyć na kocią łapę, więc postawiłam facetowi ultimatum: ślub albo rozstanie. Jego odpowiedź mnie zaskoczyła”

Redakcja poleca

REKLAMA