„Gdy żona zmarła przy porodzie, oddałem córkę do adopcji. Rodzinę okłamałem, bo nie dałem rady”

smutny mężczyzna fot. Getty Images, Westend61
„Powiedziałem bliskim, że moja żona i córka odeszły. Zgodnie z tym, co im przekazałem, maleństwo przyszło na świat martwe. Ciała moich ukochanych Małgosi i dziecka miały zostać poddane kremacji. Pomnik nagrobny upamiętnia imiona dwóch najważniejszych kobiet mojego życia”.
/ 17.09.2024 20:30
smutny mężczyzna fot. Getty Images, Westend61

Czas ciąży był dla nas niezwykłym przeżyciem. Pełni optymizmu wyobrażaliśmy sobie, jak wkrótce wszystko się odmieni. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że po narodzinach dziecka żona poświęci się opiece nad naszą pociechą, a ja podejmę się wyzwania zapewnienia bytu całej rodzinie. Ten plan bardzo mi odpowiadał. Mówiąc szczerze, ciężko mi było wyobrazić sobie inny scenariusz.

Taki miałem wzór rodziny

W naszym domu to tata był niczym rycerz, który każdego ranka wyruszał na łowy, a mama zajmowała się wszystkimi sprawami związanymi z prowadzeniem gospodarstwa domowego. To ona pilnowała, żebym odrabiał zadania, chodziła ze mną na dodatkowe zajęcia i zabierała na wizyty u lekarza, gdy przyszła pora na kolejne szczepienie. Jednym słowem – dbała o wszystko.

Tata natomiast był osobą, której pod koniec roku szkolnego z dumą prezentowało się świadectwo ozdobione czerwonym paskiem. Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy wiedział, do której klasy aktualnie uczęszczam. Liczyło się tylko to, że na świadectwie widniał pionowy czerwony pasek, na widok którego tata poklepywał mnie po plecach, dając wyraz swojemu zadowoleniu.

Aby otrzymać ten upragniony papier, musiałem poświęcić mnóstwo czasu na naukę, co sprawiło, że nie mogłem zajmować się domowymi obowiązkami. Nie było szans na wyrzucanie śmieci, sprzątanie czy inne zadania, które dla moich kumpli były czymś oczywistym. U nas w domu zawsze zajmowała się tym moja mama. Nic dziwnego, że w mojej głowie utworzył się pewien schemat tego, jak powinna wyglądać rodzina.

Sądziłem wtedy, że to jest ideał. Właśnie dlatego chciałem, a wręcz naciskałem, żeby moja żona porzuciła pracę i została w domu po urodzeniu naszego dziecka. Wszystko zmierzało w dobrym kierunku, ku szczęśliwemu rozwiązaniu. Ale jednak...

Chciałem się odpowiednio przygotować

Przez całą ciążę Gośka była wręcz w euforii. Była znana z tego, że zawsze patrzy na świat przez różowe okulary, a ciąża i myśl o maleństwie, którego tak bardzo pragnęła, jeszcze bardziej ją nakręcała pozytywnie. Ja natomiast harowałem jak wół, łapałem się każdej roboty po godzinach, bo wiadomo – wyprawka dla brzdąca to nie przelewki, sporo kasy na to idzie. No bo mój szkrab zasługiwał na to, co najlepsze – nie mogłem go przecież wozić byle jakim gratem.

Właściwie ominęło mnie sporo chwil podczas ciąży żony. Nie kojarzę sytuacji, w której przyłożyłbym swoją głowę do brzusia Gosi, aby posłuchać ruchów maleństwa w jej łonie, mimo iż wielokrotnie mnie do tego zachęcała. Ciągle zasłaniałem się robotą albo innymi sprawami do ogarnięcia i koniec końców nie zbudowałem jakiejkolwiek relacji z własnym dzieckiem, kiedy ten był jeszcze w brzuszku mamy. Kto wie, być może gdybym to zrobił, sprawy mogłyby obrać zupełnie inny tor?

Uważam również, że brakowało mi wsparcia ze strony najbliższych. W tamtym okresie mamy już nie było wśród żywych, a ojciec, nie radząc sobie z codziennymi obowiązkami, zdecydował się na powtórny ślub. Nie potrafił sam przygotować nawet najprostszego posiłku, a co dopiero zająć się domem. Niestety, relacje z nową żoną taty nie układały się najlepiej, co negatywnie wpłynęło na moje stosunki z ojcem. Stwierdził on, że skoro ukończyłem edukację na poziomie wyższym, to jego rola jako rodzica dobiegła końca i od tej pory przestał interesować się moim życiem.

Rodzice mojej żony byli dla mnie zagadką. Moja ukochana Gosia już na wstępie naszej relacji zaznaczyła, że pochodzą z prostej rodziny, a jej ojciec zmaga się z nałogiem. W tamtym momencie nie miało to dla mnie większego znaczenia. Liczyła się tylko moja wybranka, a nie jej krewni, których dzieliło od nas kilkaset kilometrów. Myślałem sobie, że nasze kontakty ograniczą się do sporadycznych, może corocznych wizyt i nic poza tym. W rezultacie ja i Małgosia tworzyliśmy taką jakby odrębną wyspę. Tylko nasza dwójka i wyczekiwany bobasek.

Dzień zakończył się tragedią

Przyznam, że nigdy nawet nie dopuszczałem myśli o tym, że poród może mieć jakieś komplikacje. W końcu moja ukochana Małgosia cieszyła się świetnym zdrowiem. Poza tym ciąża nie sprawiała żadnych problemów, a lekarze zawsze powtarzali, że zarówno mama, jak i dziecko mają się dobrze.

Dlatego kiedy nadszedł czas rozwiązania, wciąż przekomarzaliśmy się z żoną, że lada moment nasz mały apartament przestanie być oazą spokoju, bo rozlegnie się w nim tak upragniony przez nas płacz dziecka. Ten moment mieliśmy wypatrywać z utęsknieniem.

Gdy moja małżonka rodziła, na jej prośbę nie uczestniczyłem w porodzie. Pamiętam, jak przesiadywałem pod drzwiami sali, targany skrajnymi emocjami, kompletnie nieświadomy tego, co dzieje się w środku. Potem dopadły mnie ogromne wyrzuty sumienia, że posłuchałem Gosi i nie byłem przy niej w chwili, gdy nas opuszczała. Choć zdaję sobie sprawę, że gdyby zaczęły się problemy, i tak zostałbym wyprowadzony przez kogoś z personelu.

Owszem, moja kochana małżonka odeszła w trakcie rozwiązania... Jeszcze chwilę wcześniej tryskała zdrowiem i energią, a moment później spoczywała nieruchomo, blada niczym ściana. Jej serce po prostu stanęło. Jak do tego doszło?! Przecież nie cierpiała na żadne schorzenia serca, nie miała też niepokojących krwotoków przed rozwiązaniem. Nikt zatem nie był w stanie przewidzieć nadchodzącego nieszczęścia!

Gdy nadszedł czas porodu, puls mojej ukochanej zaczął niebezpiecznie spadać, a co za tym idzie, słabło również tętno naszej maleńkiej córeczki... Medycy, widząc rozwój sytuacji, zrozumieli, że nie uda im się już ocalić życia matki i skupili swoje wysiłki na ratowaniu dziecka.

Lekarze byli zmuszeni do wykonania autopsji Małgorzaty, mimo moich desperackich prób sprzeciwu. Niestety, moje wysiłki spełzły na niczym. W rezultacie dowiedziałem się, co było powodem zgonu mojej ukochanej żony. Okazało się, że przyczyną jej śmierci była niezwykle rzadka komplikacja związana z ciążą – zator wywołany przez płyn owodniowy, który przedostał się z jamy macicy do układu krwionośnego Małgosi. To z kolei doprowadziło do gwałtownego obniżenia ciśnienia tętniczego, a co za tym idzie, do spadku poziomu tlenu w organizmie, co skutkowało zatrzymaniem pracy serca.

Choć brzmi to bardzo naukowo i medycznie, dla mnie oznaczało tylko jedno – mój świat legł w gruzach, ponieważ moja najdroższa odeszła na wieczność...

To było takie nierealne

Stałem jak wryty, kiedy personel szpitala wywiózł martwe ciało mojej ukochanej partnerki z sali, gdzie przed chwilą rodziła. Byłem tak wstrząśnięty i roztrzęsiony, że w ogóle wyleciało mi z głowy, że na świat przyszła moja córka. Dopiero pielęgniarka, która zbliżyła się do mnie ze smutkiem i troską wymalowaną na twarzy, uświadomiła mi, że mam teraz maleńką córeczkę.

Cały mój świat runął jak domek z kart, wszystko się zawaliło i nie widziałem w nim miejsca dla małego, płaczącego bobasa… „Niemowlę?! I co ja mam teraz począć, na litość boską!” – totalnie spanikowany i przerażony rozkładałem bezradnie ręce.

Nie czułem się jeszcze przygotowany do roli zwykłego tatusia, a co tu mówić o samodzielnym ojcostwie! Jak miałbym sobie poradzić z brzdącem? W jaki sposób dbać o malucha? Nawet najprostsze rzeczy budziły we mnie strach. Przecież zakładałem, że to Gosia będzie opiekowała się bobasem, karmiła go i zmieniała pieluchy! Będzie go kąpać i wychodzić z nim na spacerki. To ona zdecydowała, jaki kupić wózeczek, ciuszki i wszystkie niezbędne gadżety. Moim zadaniem było jedynie zarabiać kasę, żeby za to zapłacić i zapewnić mojej rodzinie przyzwoite warunki do życia.

Szczerze mówiąc, czułem niechęć do tego obcego mi niemowlęcia, co jest dość żenujące. Nie tylko, że wyglądało nieciekawie – sina skóra i zmarszczki na całym ciele – ale jeszcze odebrało mi moją kochaną Małgosię! Gdyby nie to maleństwo, moja żona wciąż by tu była, przy mnie!

– Niech pan wszystko na spokojnie przemyśli i ustali, co robić dalej. Trzeba też dać znać bliskim – usłyszałem głos położnej. – Na razie zabierzemy dziewczynkę do siebie, na oddział dla noworodków. Zostanie tam przez cztery dni.

Kiedy opuściła oddział z maleństwem na rękach, ja również stamtąd wyszedłem, poruszając się jak w transie, aż w końcu dotarłem do mieszkania. Już w korytarzu przeraził mnie widok spokojnie stojącego wózka dziecięcego, zupełnie jakby nic się nie stało. Nagle przyszła mi do głowy myśl: „A może by tak wyrzucić to wszystko na śmietnik, razem z resztą akcesoriów dla dzidziusia i po prostu zapomnieć o całym zajściu?. To byłoby dość wygodne wyjście z sytuacji... Mógłbym na dobre wymazać z pamięci to niemowlę, którego... wcale nie pragnę?”.

Nie nadawałem się do tego

Uświadomienie sobie tej gorzkiej prawdy zwaliło mnie z nóg. Ale taka była rzeczywistość! W tej chwili zupełnie nie chciałem tego berbecia. Jego obecność miała sens tylko wtedy, gdy Małgosia wciąż żyła, gdy tworzyliśmy rodzinę. A co teraz? Co niby miałem począć z tym bobasem?

Mój świat runął jak domek z kart, a jedynym, co mi zostało, była robota. To tam czułem się dobrze, tam mogłem dojść do siebie po ciosie, który we mnie uderzył. Ale żeby móc spokojnie pracować, nie mogłem mieć żadnego bachora na głowie. Decyzja była nieodwołalna. Zdecydowałem, że zrezygnuję z córeczki i po prostu oddam ją do adopcji. Próbowałem tylko nie zastanawiać się nad tym, co by na to powiedziała Gosia, jak bardzo by mnie znienawidziła. Uspokajałem swoje sumienie myślą, że jakaś inna rodzinka pokocha to maleństwo o wiele mocniej, niż ja kiedykolwiek bym potrafił.

W dniu, który wcześniej sobie wyznaczyłem, udałem się do placówki medycznej, mając ze sobą wszystkie niezbędne rzeczy dla dziecka. Zamiast kierować się prosto na salę, gdzie leżały nowo narodzone maleństwa, od razu zwróciłem się z prośbą o rozmowę z osobą kierującą oddziałem. Szef przyjął wiadomość, którą mu przekazałem, bez większych emocji i nie zadawał zbędnych pytań. Chciał się jedynie upewnić, czy podjąłem ostateczną decyzję i czy nie byłoby wskazane, abym przed tym jeszcze skorzystał z konsultacji z psychologiem.

Po dogłębnym namyśle podjąłem nieodwołalną decyzję. Zrezygnowałem z pożegnalnego spojrzenia na córeczkę, gdyż obawiałem się, że dostrzegę w jej rysach cząstkę siebie lub – co byłoby jeszcze trudniejsze – przypomni mi ukochaną, nieżyjącą małżonkę, a wtedy mógłbym się zawahać. Zamiast tego dopełniłem formalności, upewniając się, że przywiezione przeze mnie rzeczy przekażą przybranym rodzicom dziewczynki, a jeśli im nie będą potrzebne, to trafią do kogoś, kto akurat będzie ich potrzebował. Po załatwieniu wszystkiego opuściłem budynek szpitala, nie spoglądając za siebie.

Najbliższym i przyjaciołom przekazałem informację, że maleństwo odeszło w trakcie narodzin. Nikt nie drążył tematu, wszyscy jedynie wyrażali słowa współczucia. Poinformowałem ich nawet o tym, że ciało Gosi zostało poddane kremacji wraz ze szczątkami naszej córuni. Na płycie nagrobnej poleciłem umieścić nie tylko imię mojej ukochanej żony, ale również imię Magdalena – to samo, które razem wybraliśmy dla naszego dziecka. Zgodnie z przepisami, w przypadku martwego porodu, niemowlę nie musi być zgłaszane do rejestru. No i oczywiście w takiej sytuacji miejsce pochówku może mieć charakter symboliczny.

Dostałem drugą szansę

Niedawno minęła piąta rocznica, od kiedy odeszła moja ukochana wraz z naszym maleństwem. Jednak los dał mi drugą szansę. Ponownie związałem się z kobietą, która nosi teraz w sobie owoc naszej miłości. Jest już w połowie drogi do wydania na świat nowego życia. Znów przeżywam te same emocje – radosne oczekiwanie przeplata się z obawami. Tym razem jednak chcę podejść do ojcostwa bardziej świadomie.

Cudownie jest móc poczuć, jak maluch rusza się pod sercem swojej mamy, jak zmienia pozycję i energicznie kopie. Wiem na pewno, że będę towarzyszył mojej żonie w każdej minucie rozwiązania. A potem z ogromną przyjemnością zajmę się pielęgnacją synka – przewijaniem, kąpaniem i wspólnymi przechadzkami. Bo jestem przekonany, że tym razem urodzi nam się chłopczyk.

Moja córeczka, którą przekazałem do adopcji, nieustannie zajmuje moje myśli. Mam ogromne poczucie winy związane z tym, że nie sprostałem roli odpowiedzialnego ojca. Poczułem, że nie spełniłem oczekiwań mojej nieżyjącej małżonki, a także samego siebie... Trudno mi sobie wyobrazić, jak wytłumaczę się przed nią z mojej decyzji, kiedy spotkamy się w zaświatach.

Od czasu do czasu nachodzą mnie przemyślenia o tym, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym odnalazł córkę i dostał kolejną okazję, by być dla niej tatą. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że to nierealne, a nawet nie powinienem podejmować takich kroków. Czy jest sens burzyć jej poukładaną codzienność i uświadamiać, w jakich warunkach pojawiła się na tym świecie? Jestem przekonany, że obecnie jest bardziej radosna bez tej trudnej wiedzy.

Piotr, 34 lata

Czytaj także:
„Teściowa ma więcej absztyfikantów niż w lesie jest grzybów. Ukrywam to przed mężem, bo biedak ma mamę za wzór cnót”
„Mąż żałował córce na lizaka, a z kolegami co wieczór chodził do baru. Nie mogłam się postawić, bo sama nie zarabiałam”
„Jako masażysta mam dojście do jędrnych ciałek. Żona musi się pogodzić, że moje ręce sprawiają przyjemność innym paniom”

Redakcja poleca

REKLAMA