„Facet olewał mnie, odkąd byłam w ciąży. Ja zajmowałam się dzieckiem, a on imprezował z laskami”

Matka z niemowlęciem fot. Getty Images, urbazon
„Przez dziewięć miesięcy ciąży byłam sama. Marek ani razu mnie nie odwiedził, nie mówiąc już o zaproszeniu do jego mieszkania. Załamałam się. Bolało mnie to, że wciąż woli przebywać ze znajomymi, zamiast spędzać czas ze mną i naszym maleństwem”.
/ 19.04.2024 13:15
Matka z niemowlęciem fot. Getty Images, urbazon

Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, na imprezie u wspólnych przyjaciół, zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Opowiadał zabawne historyjki, rzucał żartami, rozbawiał całe towarzystwo. Stanowił totalne przeciwieństwo mojego eks. Ten nudziarz nie potrafił sklecić sensownego zdania, był ciamajdowaty i gderliwy jak stara baba.

Teraz patrzyłam na tego faceta jak urzeczona. Od czasu do czasu też spoglądał na mnie kątem oka, zerkając spod lekko przymrużonych powiek...

– Daj spokój, lepiej na niego nie tracić energii – wyszeptała gospodyni wprost do mojego ucha.

– Czemu? Ma żonę? – poczułam niepokój.

– Nie, jest singlem. Ale to łajdak. Choć uroczy. Sprawia, że dziewczyny się w nim zakochują, a potem zaraz je zostawia. Niektóre wciąż wypłakują przez niego morze łez. Zaufaj mi, wiem, co mówię – westchnęła, zerkając na Marka.

Zamierzałam wziąć sobie do serca to, co mi powiedziała. Serio. Kolejna nieudana relacja to ostatnia rzecz, na jaką miałam ochotę. Bycie czyimś przelotnym romansem też mnie nie kręciło. Dlatego, kiedy impreza dobiegła końca, zdecydowałam, że najlepiej będzie wyrzucić Marka z głowy. Jednak mimo szczerych chęci, nie umiałam przestać o nim myśleć.

Parę dni po naszym pierwszym spotkaniu odebrałam od niego telefon z zaproszeniem na tygodniowe wakacje nad mazurskimi jeziorami. Bez chwili namysłu przystałam na jego propozycję. Po powrocie do domu kontynuowaliśmy nasze randki. Zapewniał mnie, że jestem najcudowniejszą dziewczyną na całym świecie i że żadna inna kobieta nie dała mu tyle szczęścia, co ja.

Wydawał się niesamowity

Z radości chciałam skakać aż do nieba. Przemknęło mi nawet przez myśl, że gospodyni tamtej imprezy po prostu kłamała jak z nut. W końcu czas leciał, a my wciąż trzymaliśmy się razem. Fakt, Marek nie składał mi żadnych obietnic, a nasze randki ograniczały się tylko do dwóch czy trzech wspólnych nocy tygodniowo, ale próbowałam o tym nie rozmyślać. Niecierpliwie odliczałam dni do następnego razu. Miałam nadzieję, że pewnego dnia uklęknie przede mną i oświadczy się. A potem będziemy wiedli długie i radosne życie…

Minęło sześć miesięcy od kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, gdy dotarło do mnie, że spodziewam się dziecka. Rany, nie posiadałam się z radości! Właśnie przekroczyłam 35. rok życia i byłam pewna, że macierzyństwo nie jest mi pisane. A tu proszę, taka wspaniała nowina! Ledwo opuściłam przychodnię, a już wybierałam numer do Marka.

Zaledwie dwa tygodnie temu napomknął, że chce zostać ojcem. Rzucił mi wtedy tak ciepłe spojrzenie. Byłam więc przekonana, że gdy tylko dowie się o mojej ciąży, w te pędy pojawi się u mnie, weźmie w ramiona i oznajmi, że cieszy się tak samo jak ja. Ale po usłyszeniu tej nowiny w jego telefonie zapanowało milczenie.

Jakie masz plany? Urodzisz? – w końcu się odezwał.

– Chyba nie ma co do tego wątpliwości! Od zawsze marzyłam o dziecku… – wyszczebiotałam pełna entuzjazmu.

– No to gratulacje, masz to, o czym marzyłaś. Sorry, ale muszę już kończyć, mam sporo roboty – mruknął i nie dając mi dojść do słowa, zakończył połączenie.

Byłam załamana. Jego reakcja kompletnie mnie zaskoczyła. Po moim rozwodzie wprowadziłam się z powrotem do domu rodzinnego, dlatego teraz szlochając, wtuliłam się w objęcia mamy.

– Nie martw się tym za bardzo, on zapewne jest w szoku. Gdy już dojdzie do siebie, na pewno tu przybiegnie i powie ci, jak bardzo się cieszy. Kto wie, może nawet poprosi cię o rękę. Zobaczysz, to wszystko jeszcze świetnie się ułoży – przekonywała mama.

Próbowałam się nie martwić i liczyłam na to szczęśliwe zakończenie. Niestety, ono nie nadeszło. W trakcie całej ciąży nie miałam przy sobie nikogo, poza rodzicami. Marek nie proponował mi wspólnych spotkań u niego, ani też nie zaglądał do mnie. Jeśli już się zjawił, to na jakieś piętnaście minut, spytał o samopoczucie, rzucił okiem na zdjęcie z badania ultrasonografem i tyle go widziałam.

Czułam się skrzywdzona i samotna

Miałam chęć zrobić mu scenę, ale trzymałam język za zębami. Obawiałam się, że w takim wypadku on całkowicie mnie zostawi. A ja nie potrafiłam już bez niego funkcjonować. Poza tym zależało mi, aby moje maleństwo miało tatę na co dzień, a nie tylko od święta.

Moja córeczka Zosia przyszła na świat 26 lipca. Podczas porodu byłam sama, bo Marek dotarł do szpitala, gdy już było po fakcie. Widząc nasze maleństwo, zupełnie osłupiał. Wyglądało to tak, jakby nie docierało do niego, że to jego własna pociecha. Jednak po chwili jego usta rozciągnął uśmiech, a oczy zaszły łzami radości i wzruszenia.

– Jestem ci wdzięczny za najcudowniejszą córeczkę pod słońcem. Od tej pory będzie moim oczkiem w głowie – wydukał, mocno mnie ściskając. Poczułam ogromną radość i ulgę.

Doszłam do wniosku, że opłacało się czekać na takie szczęśliwe zakończenie. Byłam pewna, że od tej chwili stworzymy zgraną rodzinę i będziemy trzymać się razem. Że w końcu uda mi się zrealizować marzenie o rodzinie. Niestety, Marek miał zupełnie inne zamiary. Zanim zdążyłam opuścić szpital, stwierdził, że razem z córeczką mam zamieszkać u swoich rodziców. Kiedy próbowałam oponować, momentalnie się zirytował.

– Nie umiem opiekować się niemowlakami. Poza tym, moje kawalerskie mieszkanko jest zbyt ciasne dla naszej trójki. I nie wiem, czemu tak protestujesz. Przecież będę was odwiedzał i łożył na małą – mruknął.

Z bezsilności i wściekłości miałam ochotę wyć. Tuż po narodzinach dziecka dał mi nadzieję na radosne, rodzinne życie. A teraz bezlitośnie ją zburzył.

Mimo że nie planowałam tego, wprowadziłam się z powrotem do domu rodzinnego. Rodzice okazali mi ogromne wsparcie. Ojciec robił zakupy, chodził z wózeczkiem na spacery po okolicy, a matka pomagała mi przewijać córeczkę i kąpać ją. Co w tym czasie porabiał Marek? Z tego, co słyszałam od znajomych, imprezował jak oszalały. Podobno prawie każdego dnia jego mieszkanie pękało w szwach od gości. Głównie kumpli, no i, rzecz jasna, koleżanek…

Zdarzało się, że imprezy przeciągały się do świtu. Słuchanie o tym sprawiało, że miałam ochotę płakać. Poświęcał bowiem bardzo mało czasu mnie i Zosi. Wspólne chwile spędzaliśmy praktycznie jedynie w niedziele. W ciągu tygodnia wpadał do nas sporadycznie na jakąś godzinę czy dwie, po czym znikał, zasłaniając się nadmiarem obowiązków. Ale ja wiedziałam swoje – śpieszył się, bo pod jego drzwiami już czekało towarzystwo.

Musiałam to zakończyć

Kiedy nasza córeczka skończyła sześć miesięcy, w końcu powiedziałam „dość”. Nie zamierzałam dłużej siedzieć cicho i udawać, że nie widzę tego, co odstawia mój były partner. Postanowiłam działać, żeby Marek zaczął w końcu zachowywać się jak porządny tata. Zostawiłam małą pod czujnym okiem babci, a sama bez uprzedzenia pojechałam prosto do jego mieszkania. Próbował nie wpuścić mnie do środka, ale nie dałam za wygraną i weszłam do mieszkania. W kuchni, przy stole, zasiadało kilka osób, zajadając się i popijając w najlepsze.

– A to ci dopiero... Tak właśnie wygląda twoja ciężka praca! Masz pojęcie, kim jesteś? Skończonym prostakiem! Po prostu chamidłem! – wydarłam się na cały głos.

Zaproszeni goście umilkli jak jeden mąż i zaczęli się gapić na Marka. A on poczerwieniał jak piwonia. Chwycił mnie za barki i niemalże przemocą wypchnął za drzwi.

– Jestem wolny i mogę robić, co mi się podoba. Nie życzę sobie powtórki z takiej wizyty, jasne? – wycedził przez zaciśnięte zęby, po czym trzasnął drzwiami tuż przed moim nosem. Dzwoniłam dzwonkiem, waliłam w drzwi pięściami, ale nie raczył otworzyć.

Można by sądzić, że po tamtej sytuacji totalnie się posypałam. Nic z tych rzeczy! Wściekłam się jak jasna cholera! Dałam sobie słowo, że tak długo będę mu truła tyłek, dopóki nie pojmie, że ja i Zosia musimy być dla niego numerem jeden. Wkładałam zatem córunię do nosidełka, ruszałam do jego lokum i pukałam oraz czatowałam pod wejściem, póki nie otworzył. Przypominam sobie, jak pewnego razu natknęłam się u niego na dwie rozbawione dziewczyny. Pomogłam im pozbierać ciuchy i wyrzuciłam z mieszkania.

– Wybaczcie, ale Marek nie może teraz z wami porozmawiać. Musi zająć się naszym dzieckiem – oznajmiłam, prowadząc je w stronę wyjścia. W odpowiedzi rozpętał istną burzę pretensji.

– Nie możesz mną dyrygować! Przecież to tylko koleżanki z pracy, nic takiego się nie wydarzyło. Twoja chora zazdrość zrujnuje nasz związek! – wrzeszczał.

Byłam zazdrosna

Miałam ku temu podstawy. Marek przepadał za płcią przeciwną, a i kobiety za nim szalały. Wręcz same rzucały mu się w ramiona. Zapewniał mnie, że ani razu mnie nie zdradził, ale jakoś nie byłam o tym przekonana. Choć nie tylko o inne baby mi chodziło. Bolało mnie to, że wciąż poświęcał więcej uwagi kumplom niż naszej córce i mnie. Nie potrafiłam pojąć, czemu tak postępuje. Bo gdy już opadał kurz po naszych kłótniach, za każdym razem zapewniał, jak bardzo jest do nas przywiązany i że chce nad sobą pracować. Ale koniec końców i tak wracał do swoich starych, kawalerskich nawyków.

Czas płynął nieubłaganie, a mała Zosia stawała się coraz starsza. Coraz częściej dopytywała o swojego ojca, zastanawiając się, czemu nie jest z nami. Dostrzegałam, jak bardzo brakuje jej tatusia. W końcu zaczęłam delikatnie sugerować, że może czas pomyśleć o ślubie.

– Wiesz, nie czuję się jeszcze gotowy na małżeństwo – odpowiedział Marek. – Poza tym, czy naprawdę jest nam aż tak źle?

– Owszem, jest fatalnie. Zarówno dla małej, jak i dla mnie. Nadszedł czas, abyś podjął jakąś decyzję. Albo będziemy prawdziwą rodziną, albo się rozejdziemy. Raz na zawsze. Nie dam rady dłużej funkcjonować w takim zawieszeniu – oznajmiłam mu zdecydowanie.

Zdawałam sobie sprawę, że sporo ryzykuję takim ultimatum, że Marek może potraktować to jako wygodną wymówkę i po prostu uciec, ale miałam już serdecznie dość tej nieustannej szarpaniny i egzystencji pełnej niepewności jutra.

Myślałam, że odniosłam zwycięstwo. Choć może tylko częściowo. Marek nie uklęknął przede mną, ale zabrał nas do siebie. Przez parę miesięcy byliśmy jak typowa rodzina. Lecz pewnego dnia ni stąd, ni zowąd oznajmił, że muszę się wynieść do rodziców. Twierdził, że planuje remont i musi zmienić umeblowanie w mieszkaniu.

Podejrzewałam, że to jedynie wymówka. Że w głębi duszy Marek ma dość naszego obecnego stylu życia i chciałby wrócić do tego, co było kiedyś – spotkań ze znajomymi i głośnych imprez do rana. Obawiałam się, że jeżeli zgodzimy się na przeprowadzkę, to już nigdy nie będziemy mogły tu wrócić. Kompletnie nie miałam pojęcia, jak powinnam postąpić w tej sytuacji.

Mama sugerowała, żebym pod żadnym pozorem nie opuszczała mieszkania, ale intuicja podpowiadała mi, że to nie jest dobre wyjście z tej patowej sytuacji. W akcie desperacji zwróciłam się o poradę do Beaty, starszej siostry Marka. Darzyła mnie sympatią, więc byłam przekonana, że zasugeruje mi właściwe rozwiązanie.

– Gdybyś uparła się i została, to jedynie doprowadzisz go do szewskiej pasji – stwierdziła, kiedy opowiedziałam jej o swoich kłopotach.

– Czyli powinnam się wynieść? – zaskomlałam.

– Tak. Daj mu już spokój, nie inwigiluj go na każdym kroku. Najrozsądniej będzie udawać kompletny brak zainteresowania tym, gdzie przebywa i czym się zajmuje. Uwierz mi, zmięknie w tej sytuacji… Mój braciszek cię kocha, po prostu jeszcze nie zdaje sobie z tego w pełni sprawy. Dotrze to do niego, gdy przestaniesz być obok… – na jej twarzy pojawił się uśmieszek.

Postawiłam wszystko na jedną kartę

Zastosowałam się do wskazówek przyjaciółki. Złapałam za walizki, spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy swoje i małej, po czym ruszyłyśmy w drogę do domu moich rodziców. Odchodząc, rzuciłam mu tylko, aby dbał o kontakty z naszą córeczką i odwiedzał ją tak często, jak to możliwe. Potem po prostu przekroczyłam próg i zamknęłam za sobą drzwi. Od tego momentu postanowiłam skończyć z ciągłym wydzwanianiem, niespodziewanymi wizytami i błaganiem o spotkanie. Mimo iż docierały do mnie słuchy o kolejnych głośnych balangach w jego lokum, postanowiłam nie interweniować.

Zalewałam się łzami, wtulając twarz w poduszkę, i z nadzieją wyczekiwałam, aż mnie odwiedzi. Gdy już się zjawiał, serwowałam mu ciepły posiłek i tyle. Zero kłótni, zero wyrzutów. Dopytywałam jedynie, jak spędził dzień, słuchałam o jego problemach w pracy, mówiłam o najnowszych wyczynach Zosi. Wszystko na luzie, z uśmiechem na twarzy. Zupełnie jakby nic się nie stało.

Początkowo przyglądał się nieufnie, oczekując wrzasków, awantur i oskarżeń. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Panowała głucha cisza. Po pewnym czasie zaczął dopytywać, czy aby na pewno dobrze się czuję. Za każdym razem zapewniałam go, że mam się wyśmienicie i jestem w doskonałym humorze, mimo że w środku aż kipiałam z wściekłości. Pewnego dnia nie był w stanie dłużej tego znieść.

– O co ci chodzi z tym dziwnym zachowaniem? – spytał poirytowany.

– Dziwnym? Niby w jaki sposób? Przecież to jest dokładnie to, czego oczekiwałeś. Raczej powinieneś się cieszyć – odpowiedziałam, grając zdziwioną.

– Ja nie mogę, wy kobiety to chyba faktycznie jesteście z innego świata – mruknął bezradnie.

Wyszedł, a po jakiejś godzinie zjawił się z powrotem. W ręku trzymał ogromny bukiet róż.

– Słuchaj, chyba dobrze mówisz. Najwyższy czas, żebyśmy w końcu stanęli na tym cholernym ślubnym kobiercu – oznajmił, podając mi kwiaty.

Może nie była to najbardziej romantyczna deklaracja pod słońcem, ale i tak rozpierała mnie radość.

Pewnego dnia, a dokładnie w piąte urodziny naszej córeczki Zosi, stanęliśmy z Markiem na ślubnym kobiercu. W głębi duszy ciągle targały mną wątpliwości, czy mój wybranek rzeczywiście powie sakramentalne „tak”. Obawiałam się tego, bo paru jego znajomych gorąco namawiało go, żeby wycofał się z planów matrymonialnych. Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne. Kiedy Marek składał przysięgę małżeńską, od razu wyczułam, że wypowiada ją szczerze, z głębi serca.

Trudno w to uwierzyć, ale tworzymy z Markiem naprawdę zgraną parę małżeńską. Mój mąż wykazał się jako wzorowy partner i tata naszej pociechy. Oczywiście, jak to w życiu, przychodzą czasem gorsze chwile, ale umiemy sobie z nimi radzić. Niedawno zagadnęłam go, czy nie brakuje mu czasem wolności, którą utracił.

– Wolność to wspaniała sprawa – odparł z uśmiechem. – Ale przy takich kobietach jak wy zniewolenie jest jeszcze wspanialsze!

Czytaj także:
„Życie mojej córeczki zależało od pieniędzy. Chciałam nawet sprzedać mieszkanie, by ją ratować”
„Mąż miał pretensje, że nie zachodzę w ciążę. Czułam, że pod taką presją zostanie rodzicami graniczy z cudem"
„Zemściłam się na swoim eks i zniszczyłam mu ślub. To przecież ja miałam przysięgać mu wierność w białej sukience”

Redakcja poleca

REKLAMA