O śmierci Ireny dowiedziałem się podczas przyjęcia w modnym klubie.
– Cześć, Marek, kopę lat! Stał przede mną facet, którego pamiętałem jak przez mgłę. – Kupę lat!
– To chyba Wojtek?
Ale do końca nie byłem przekonany.
– I jak się masz? Dobrze, prawda? Wyglądasz, powiedziałbym, lepiej niż kiedyś. To chyba dzięki tej kobiecie? – zrobił minę, jaką zawsze robią faceci na widok mojej czwartej żony.
Mieszanka zachwytu i zazdrości
Nie dziwię się, sam tak miałem, kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem z jakimś typem, który okazał się jej ówczesnym mężem.
– Jasne. Agata jest trzydzieści lat młodsza ode mnie. Co więcej, obracam się wyłącznie w gronie jej rówieśników. To działa, stary, naprawdę, najlepsza recepta. Młodnieję w oczach, jak sam widzisz…
– A wiesz o Irenie?
– Co mam niby wiedzieć?
– Że umarła.
– Jak to umarła? Kiedy, dlaczego?!
– Dokładnie nie wiem. Antek mi kiedyś powiedział, dawno temu, on też już zresztą po drugiej stronie. Tak nam się zgadało, był już wtedy poważnie chory i wymienił całą listę kumpli, co się przekręcili. No, wiesz, Edek Z. i Tomek M. na serce, Piotr – pamiętasz Piotra Ż.? – na raka wątroby, Irenka też podobno na raka, ale nie wiem czego.
Uff. Szczerze mówiąc, mało się interesowałem losami kolegów ze studiów, bardzo dawno straciliśmy wszelki kontakt, każdy poszedł w swoją stronę. Mój obecny zawód, a działam w branży modowej, mało ma wspólnego z socjologią, przynajmniej w praktyce. Poza tym nie należę do facetów poddających się nostalgiom i sentymentom. Co z tym kumplem, co z tamtym – nic mnie to nie obchodzi. Pewnie albo poumierali, albo zramoleli, w końcu mamy swoje lata. Żyję chwilą obecną, nie wracam do przeszłości. Po co?
Straciłem dobry humor
Nagle całe to przyjęcie wydało mi się nudne i pozbawione sensu. Namówiłem Agatę na wyjście. Trochę się dziwiła, ociągała, ale ostatecznie nie zaprotestowała.
– Coś ty taki ponury się zrobił nagle? Stało się coś złego?
– Nie, tylko… głowa mnie rozbolała. Źle się czuję.
Nie chciałem rozmawiać z Agatą na temat Ireny. Nigdy wiele o niej nie słyszała, bo też co mogło być dla niej ciekawego w historii sprzed czterdziestu lat. Wróciliśmy prosto do domu, jednak ja nie położyłem się spać. Nalałem sobie whisky i opróżniłem szklankę całkiem szybko...
– Najlepsze lekarstwo na ból głowy? Ciekawe, co jutro powiesz – zadrwiła moja ślubna, ale ostatecznie dała spokój i poszła do sypialni.
Kiedy zostałem sam, nalałem sobie drugą porcję, rozsiadłem się w fotelu i pogrążyłem we wspomnieniach. Irena była moją pierwszą żoną. Tyleż krótko, co intensywnie. Poznaliśmy się na studiach. To była naprawdę wesoła dziewczyna, obdarzona jedynym w swoim rodzaju poczuciem humoru, imponującą fantazją i wyjątkowo – jak na kobietę oczywiście – mocną głową. Do tego bajecznie piękna, zawsze świetnie ubrana, szykowna, po prostu fantastyczna.
Z miejsca wpadła mi w oko i szybko zostaliśmy parą. Byłem bardzo dumny, że chodzę z taką panną (czy może mówiło się wtedy „laską”? – nie pomnę). Pobraliśmy się na drugim roku nie tyle z przekonania do małżeńskiego stanu, co z chęci otrzymania wspólnego pokoju w akademiku. Ale byłem bardzo zakochany i kiedy przysięgałem Irenie miłość i wierność w urzędzie stanu cywilnego, naiwnie wierzyłem, że słowa dotrzymam.
Na kościelny ślub byliśmy zbyt nowocześni. Irena nie marzyła o białej sukni z welonem ani o tradycyjnym weselu na sto osób, ja tym bardziej, właściwie cały ten ślub chcieliśmy mieć jak najszybciej za sobą. Rodzice, dziadkowie, ciotki i pociotki – czyż nie wystarczyło ich uprzejmie poinformować, że właśnie zostaliśmy małżeństwem? Wystarczyło.
Bawiliśmy się przez tydzień
To było najdłuższe i najweselsze wesele, jakie miałem ja sam i wszyscy moi znajomi razem wzięci. W ogóle imprezowaliśmy ostro, cały czas. Porządnie wstawiony jak niegdyś (ostatnimi laty prawie nie piję, prowadzę się dobrze, zdrowa żywność, siłownia, te rzeczy), nagle zapragnąłem odnaleźć fotografie z tamtego czasu. Gdzie one mogą być? Pamiętałem stary album oprawiony w niebieską pseudoskórę, trzymałem w nim kiedyś zdjęcia. Przetrząsnąłem kilka szafek i znalazłem.
Drżącymi rękami przewracałem kartki, przy okazji wypadło wiele zdjęć luźnych, nigdy nie wklejonych, jeszcze czarno-białych, strasznie kiepskiej jakości. Nasz ślub. Irena w krótkiej haftowanej sukience, buty na kilkucentymetrowych platformach i grubych obcasach. Ależ była zgrabna! Co za nogi! Na głowie słomkowy kapelusz, spod którego wylewają się dwiema strugami jasne, proste, długie włosy. Ja też z długimi włosami, dżinsy dzwony, a i kurtka dżinsowa, na nogach trampki. Nie byliśmy hipisami, ale stylizowaliśmy się na potęgę.
I to był podstawowy kłopot – za wiele stylizacji. Wszystko, co robiliśmy, było w jakimś sensie na pokaz, a nawet – rzekłbym – dla zgrywy. Kochaliśmy się, rzecz jasna, w każdym razie wedle naszych ówczesnych wyobrażeń na temat miłości. Jak mogłem nie kochać takiej fajnej babki? Ale przede wszystkim chcieliśmy się podobać całemu światu, imponować, mieć ten luz, który budził powszechny zachwyt. Piękni, beztroscy, weseli, brawurowi.
Ślub? Ależ proszę
Zgubiliśmy gdzieś po drodze to, co najważniejsze. Co istniało między nami na pewno, ale traktowaliśmy to per noga, bo tak wypadało. Taki styl. Tej nocy nie zmrużyłem oka. Wyciągałem kolejne zdjęcia i przywoływałem wspomnienia. Irena w wiśniowym sztruksowym trenczu, w filcowym kapeluszu z szerokim rondem, włóczkowy, ręcznie dziergany szalik w paski, długi na kilka metrów, owinięty kilka razy wokół szyi, a i tak zwisający prawie do ziemi. Zamszowe boty na wysokich obcasach. Wielka torba i okulary.
Pamiętam ten strój noszony przez nią jakże zawadiacko, kojarzy mi się z wędrówkami Królewskim Traktem od knajpy do knajpy, spacerami po Kazimierzu, jak ona mogła tyle chodzić w takich butach…? Irena w luźnej flanelowej sukience w kwiaty przyozdobionej koralikami. Szkoda było jej figury na takie worki, ale nosiła je chętnie. I ogromne flanelowe koszule w kratkę opadające luźno na dżinsy, lubiła ten styl. Przed oczami przesuwały mi się obrazy – Irena w kawiarni, z papierosem w ustach i kieliszkiem w ręku, roześmiana, bałamutna.
Irena podczas zajęć na uczelni, lekko bezczelna, noga założona na nogę, wiedziała, że może sobie pozwolić na wszystko ze swoją błyskotliwą inteligencją i urodą. Irena na wakacjach, wynurzająca się z głębin staroświeckiego namiotu, potargana albo w zamyśleniu wpatrzona w ognisko, albo kąpiąca się w jeziorze, albo zajadająca maliny prosto z krzaka…
Kiedy Agata wyszła rano z naszej sypialni, zastała mnie drzemiącego nad stosem fotografii.
– Co z tobą, Marek? O, a kto to jest ta dziewczyna? Ładna! Ze szczerym zainteresowaniem przejrzała kilka zdjęć. – Dlaczego nigdy mi ich nie pokazałeś? – zapytała z pretensją w głosie.
No właśnie. Dlatego że o Irenie kompletnie zapomniałem! Kolejne strzępy wspomnień o niej wymiecione zostały dokładnie przez kolejne żony, tak że gdy nastał czas Agaty, nie pozostało nic.
Trzeba było wiadomości o śmierci Ireny
W następnych dniach, tygodniach, miesiącach myślałem o Irenie częściej, niż chyba powinienem. Im więcej sobie przypominałem, tym bardziej gryzła mnie tęsknota.
Czy może właściwie nie tęsknota, lecz żal, jakże przeciwny mojej dotychczasowej naturze. Gdybyśmy przetrwali razem tę durną młodość, ten głupi okres w życiu, kiedy człowiek sam nie wie, czego chce, i miota się na oślep w poszukiwaniu nowych wrażeń, doznań, gdybyśmy więcej czasu poświęcili sobie nawzajem, a mniej towarzyskim kontaktom i pseudouczuciowym konstelacjom, gdybyśmy mieli dziecko wreszcie… Kto wie, może nie byłoby kolejnych żon, może wciąż bylibyśmy razem?
Para uroczych staruszków trzymających się za ręce ku złośliwej uciesze małolatów. Mielibyśmy swoje utarte zwyczaje i ścieżki, wzajemnie szanowalibyśmy własne dziwactwa, a święta spędzalibyśmy razem, spleceni w rodzinnym wianuszku. Jak mogłem stracić kontakt z Ireną tak całkowicie, że przez tyle lat nie miałem nawet pojęcia, co się z nią dzieje? Fakt, rozeszliśmy się burzliwie, po jakiejś pijackiej awanturze, kiedy to Irena znalazła mnie w łóżku z apetyczną brunetką, której kształty pamiętam lepiej niż imię.
Najpierw dostała szału, tłukła mnie po głowie czym popadnie, książkami, butami, torebką, wykrzykiwała najbardziej wulgarne przekleństwa, a potem zatrzasnęła się w sobie, nie chciała ze mną rozmawiać, słuchać, nic. Potem doszło do mnie, że zapewne ona sama kogoś już miała na boku, że rozwiązałem jej problem, i nasze rozstanie dokonało się niby z mojej winy, ale jednak na jej życzenie.
Do końca grała rolę pokrzywdzonej, a przecież była zbyt inteligentną kobietą, by faktycznie aż tak dać się ponieść zazdrości, by nie zrozumieć, jaką błahostkę stanowiła moja zdrada wówczas, gdy żyliśmy, jak żyliśmy. Ta jej fałszywa poza – bo za pozę to brałem – tak mnie wkurzała, że nie chciałem już mieć z nią cokolwiek wspólnego. Wypełniłem dokumenty rozwodowe, stawiłem się w sądzie i było po wszystkim, jeśli nie liczyć hucznej imprezy zwołanej na tę okoliczność. Już bez Ireny.
Skończyła się pewna epoka
Każde z osobna szukało sobie miejsca w życiu i każde z osobna je znalazło. Było, minęło. Nawet nie wiem, czym się zajęła, gdzie pracowała, czy założyła rodzinę? Na pewno tak, trudno, żeby żyła w samotności.
Najprawdopodobniej urodziła dzieci, które gdzieś mieszkają, może niedaleko? Świat taki nieduży – kto wie, czy nie spotykam ich na bankietach, przechodzę obok nich w parku, nic o tym nie wiedząc… Czy doczekała się wnuków? Ile lat przeżyła? Czy była szczęśliwa? Jak długo chorowała? Umierała w cierpieniu?
Myślała o mnie, pamiętała swoje pierwsze małżeństwo lepiej niż ja? Pytania mnożyły mi się w głowie, ale nie sposób było znaleźć na nie odpowiedzi. Gdzie ich szukać?
W końcu rozstałem się z Agatą. Starszy pan był może i do przyjęcia tak długo, jak sypał forsą i dowcipami, a nie smęcił i coraz głębiej pogrążał się w melancholii. Wiadomość o śmierci pierwszej żony uruchomiła lawinę. Minęło kilka miesięcy i z dziarskiego, odzianego w czerwone portki lowelasa zmieniłem się w nostalgicznego starca, może jeszcze niezupełnie skończonego, ale definitywnie już innego. Wszedłem w nową fazę życia, może ostatnią, nie wiem, ale w każdym razie przestałem odsuwać myśl o tym, że jednak kiedyś umrę, i zerwałem z branżą modową. Pomyślałem, że może napiszę wspomnienia? Wszyscy teraz piszą – czemu nie ja, człowiek o tak bogatym życiorysie?
Nawet dostałem pokój w domu pracy twórczej, po dawnej znajomości. W laptopie utworzyłem nowy dokument pod roboczym tytułem „Życie moje”. Na tym się chwilowo skończyło, bo jednak postanowiłem najpierw coś wypić, ot, dla kurażu. I wtedy ją zobaczyłem. Siedziała dwa stoliki dalej, sama, piła kawę. Suchość w gardle, skronie w imadle. Wyglądała… wyglądała tak, jak mogłaby wyglądać Irena po tych czterdziestu latach.
Trochę stara, pomarszczona, ale wciąż piękna. Te usta, założyłbym się, że te same. Te błękitne oczy zawsze pełne ciepła. Ten szyk w sposobie siedzenia, podnoszenia do ust filiżanki. Ta drobna dłoń o długich szczupłych palcach. Nagle jej wzrok, trochę dotychczas nieobecny, omiótł mnie i zatrzymał się na dłużej. Po chwili uśmiechnęła się od ucha do ucha. Zrobiło się jaśniej dookoła. Słońce wyjrzało?
– Czy przypadkiem nie ma pan na imię Marek? – krzyknęła głośno, w małej knajpce poza nami nie było prawie nikogo.
– Czy przypadkiem nie ma pani na imię Irena? – odparłem i oboje wybuchnęliśmy radosnym, powiedziałbym – całkiem młodym – śmiechem.
Nie mam pojęcia, skąd biedny Antek wziął wiadomość o śmierci Ireny, a może to Wojtkowi się coś pochrzaniło? Wiem tylko tyle, że jej „powrót z zaświatów” rozświetlił na nowo moje starzejące się zmysły.
Marek, 65 lat
Czytaj także:
„Syn zamiast jędrnej niewiasty wziął sobie rozwódkę ze zbędnym balastem. Nie akceptuję wnuków z drugiego obiegu”
„W delegacji puściły mi hamulce i strzeliłem gola przypadkowej lasce. Teraz ta jędza nie daje mi żyć”
„Poprosiłam znajomego, żeby zatrudnił mojego zięcia, a ten oszust nie chciał mu płacić. Już ja go ustawię do pionu”