Najpierw dziecięca trauma i lęki, które wpłynęły na całe moje dorosłe życie.
Minęło dwadzieścia lat, koszmar wrócił i muszę uczyć się chodzić od nowa.
To była głupia zabawa
Jako dzieciak przeżyłem coś strasznego. Podczas wakacji nad Bałtykiem poznałem kilku kolegów i całą bandą zaczęliśmy eksplorować nadmorską okolicę. Najczęściej całą bandą chłopaków rozbisurmanionych brakiem nadzoru ze strony dorosłych bawiliśmy się na odludnej dzikiej plaży. I wszystko było super, dopóki któryś z nas nie wpadł na pomysł, że będziemy zakopywać się w piasku.
Ja miałem pójść na pierwszy ogień. Wykopaliśmy razem ogromy dół, zdjąłem ciuchy i wlazłem do niego, a oni zaczęli mnie zakopywać. Wszystko było w porządku do momentu, kiedy zasypali mnie po brzuch. Wtedy zaczęło mi być ciasno i niewygodnie. Ale nie skarżyłem się, bo nie chciałem wyjść na mazgaja. Kiedy piasek przykrył tors, ciężko mi było oddychać. Wtedy pękłem.
– Już wystarczy, nie dawajcie więcej piachu – poprosiłem.
Nie posłuchali, uparli się, że zakopią mnie po szyję. Na próżno coraz głośniej i gwałtowniej protestowałem. Nie przestawali dokładać, póki nie byłem zakopany aż po samą brodę! Cały ten piach przygniatał mnie i miażdżył, coraz trudniej było mi zaczerpnąć tchu.
Rozpłakałem się ze strachu i zacząłem błagać, żeby mnie odkopali. Moje łzy ich nie zmiękczyły, przeciwnie. Śmiali się ze mnie, a im bardziej płakałem, tym głośniej i okrutniej drwili. Próbowałem wyszarpnąć się z pułapki, lecz mogłem poruszać tylko głową. Cała reszta mojego ciała była jak sparaliżowana. Narastała we mnie panika. I kiedy myślałem, że już nie może być gorzej, oni powiedzieli, że sobie idą. Chcieli mnie tak zostawić! Naprawdę!
– Odkopcie mnie! Bo powiem rodzicom! Zobaczycie, wszystko im powiem, a wtedy wylądujecie w poprawczaku! – odgrażałem się.
– Nic im nie powiesz, ponieważ już nigdy nie zobaczysz swoich starych. Zostaniesz tutaj na zawsze – skwitował jeden z nich.
– Nie odnajdą nawet twojego ciała, bo mewy zeżrą trupa – powiedział drugi.
– Dzięki temu będzie jednego durnia mniej – rzucił na odchodne.
I poszli sobie, zostawiając mnie samego jak palec, zakopanego w piachu po samą szyję.
Ta sytuacja mnie przerażała
Wołałem ich. Wciąż miałem nadzieję, że tylko się zgrywają. Że to takie głupie, podłe i okrutne, ale jednak żarty. Nie mogą mnie tu zostawić. Wrócą. Muszą wrócić! Nie mieściło mi się w głowie, żeby mogli być aż tak źli. Przecież jeśli naprawdę tu umrę, staną się mordercami!
Ale czas mijał, a oni nie wracali. Piasek zdawał się coraz silniej mnie przygniatać, czułem, że zaraz się uduszę. Wzywałem pomocy, licząc, że ktoś mnie usłyszy, ale nikt nie usłyszał i nie ruszył mi z odsieczą. Były ze mną tylko mewy. Krążyły nad moją głową. Jak sępy nad padliną.
Zrobiło mi się słabo, miałem mroczki przed oczami i chyba byłem bliski omdlenia, ale – Chryste, przecież jeżeli stracę przytomność, te ptaszyska mogą mnie uznać za trupa! Najpierw będą się koło mnie kręcić z oddali i sprawdzać. Potem podejdą całkiem blisko. Aż w końcu któraś dziobnie jako pierwsza. Może w oko? Boże, nie chcę, nie chcę tak skończyć!
Nie potrafiłem wyrzucić z wyobraźni tej potwornej wizji, ale strach miał swoją dobrą stronę. Otrzeźwił mnie i sprawił, że pozostałem przytomny. Ale dobrze ze mną nie było – zziębnięty, przygnieciony napierającym na mnie piaskiem, ledwo mogłem oddychać. Próbowałem się poruszyć, ale nie dałem rady. Zimny, wilgotny piach otulał mnie jak gips. Przyprawiał o gęsią skórkę, potem dreszcze i to mimo panującego upału.
Cały drżałem i już sam nie wiedziałem, czy to ze strachu, czy z wychłodzenia. Zrozumiałem, że jeżeli się nie uwolnię, to umrę, zanim ktoś mnie odnajdzie. Gdyby panika mogła unieść piasek, byłbym wolny, ale choć wytężałem się, zaciskałem szczęki, napiąłem wszystkie mięśnie… osiągnąłem tyle, że nagle poczułem przeszywający ból w szyi.
Nadwyrężyłem sobie ścięgno. A piasek nadal ściśle przylegał do mnie od stóp po brodę. Odchodziłem od zmysłów ze strachu. Straciłem poczucie rzeczywistości i poczucie czasu, czułem się, jakbym trafił do piekła, takiego, w którym jest zimno, nie gorąco.
Nie wiem, jak bliski byłem śmierci, ale wiem, że miałem szczęście. Plażą nadeszła zakochana para. Najpierw mój widok ich rozśmieszył i wybuchnęli śmiechem, ale szybko wyraz rozbawienia na ich twarzach zmienił się w zaniepokojenie.
– Co to za wygłupy? Straszysz tak ludzi? – zapytał surowo mężczyzna.
– Pomóżcie mi, proszę! Zakopali mnie i zostawili… – wychrypiałem, dziwiąc się przy okazji, jak obco zabrzmiał mój własny głos.
Oboje rzucili się, by mnie odkopać. Zajęło im to raptem kilka minut i byłem wolny! Stałem w samych kąpielówkach, pokryty wilgotnym piachem i trząsłem się jak galareta. Kobieta próbowała wypytać, kto mnie tak urządził, ale byłem zbyt zażenowany i zmaltretowany dopiero co przeżytym koszmarem. Nie chciałem z nią rozmawiać. Nie chciałem rozmawiać z nikim. Ubrałem się i uciekłem, zostawiając moich wybawców bez słowa wyjaśnienia i bez podziękowania.
Chciałem mu tylko pomóc
Nigdy nie opowiedziałem nikomu o tym, co mnie spotkało, zbyt się wstydziłem. I potwornie się bałem. Ten z pozoru błahy incydent odcisnął się na mnie piętnem, jak wypalony rozżarzonym pogrzebaczem. Przez kilka kolejnych lat dręczyły mnie koszmary o zakopywaniu żywcem. Budziłem się mokry od potu i przerażony, raz nawet zesikałem się w łóżko. I to już jako trzynastolatek. Dorosłem, złe sny minęły, ale pozostał we mnie już na zawsze głęboki, wręcz chorobliwy strach przed byciem zakopanym, zasypanym, przywalonym.
Moja fobia sprawiała, że bałem się wchodzić na wydmy, do jaskiń, zbliżać się do wykopów i jeździć na nartach czy w ogóle przebywać w górach zimą, gdzie istniało ryzyko zejścia lawiny. Ponieważ nie przeszkadzało mi to na co dzień, zaakceptowałem tę słabość. Żyłem z nią niemal normalnie. Aż do tego przeklętego dnia, kiedy przyszło mi stanąć twarzą w twarz z moim największym lękiem i znów zostałem zasypany.
Krzysiek, kolega z pracy, poprosił o pomoc przy remontowaniu starego domu na działce, a ja się zgodziłem. Pracowaliśmy razem w weekendy, popijając piwo w przerwach. Praca była ciężka, ale dawała satysfakcję. Coś tworzyliśmy.
Któregoś razu zostawiłem na budowie komórkę. Zorientowałem się, że jej nie mam, dopiero późnym wieczorem. Nie zawracałem głowy Krzyśkowi, tylko sam skoczyłem na działkę. Wszedłem do domu bez problemu i przeszukałem parter, gdzie tego dnia pracowaliśmy. Telefonu nie znalazłem, więc wspiąłem się na piętro, gdzie byliśmy tylko przez chwilę.
Krzysiek mówił, że nie wolno tam wchodzić przed umocnieniem podłogi, ale przecież weszliśmy tam we dwóch i nic się nie stało. A ja musiałem sprawdzić, czy nie ma tam mojej komórki. Nie po to tłukłem się po nocy na odludzie, żeby wrócić z niczym. Zrobiłem ledwie kilka kroków, kiedy podłoga pode mną złowrogo zatrzeszczała. Zatrzymałem się. Cholera, co teraz? Zawrócić czy zaryzykować? Postanowiłem, że się wycofam.
Bardzo powoli i ostrożnie zawróciłem. Byłem już niemal bezpieczny na progu, kiedy wszystko pod moimi nogami załamało się z trzaskiem, a ja runąłem w dół. Poczułem ból od uderzenia o ziemię, a zaraz potem spadła na mnie podłoga. Chryste! Zdążyłem się skulić i zakryć głowę rękami.
Żyję, jest dobrze, pomyślałem, ale wtedy usłyszałem jakiś potwornie głośny rumor i posypał się na mnie gruz. Chyba zawaliła się też ściana! Nie byłem w stanie ani uciec, ani się osłonić. Byłem pewien, że to moje ostatnie chwile, że zaraz zostanę zmiażdżony, ukamienowany.
Po chwili zapanował spokój, a ja nadal mogłem oddychać i myśleć. Szczęściarz. Na pewno doznałem jakichś obrażeń, ale nie potrafiłem ocenić ich powagi, bo znieczulał mnie szok. Może uda mi się o własnych siłach stąd wygrzebać i nawet dam radę dojechać do szpitala, myślałem pełen optymizmu. Spróbowałem się poruszyć i nic z tego – nie dałem rady!
Nie dlatego, że coś sobie złamałem, zwichnąłem, skręciłem. Przyczyna była o wiele gorsza: zostałem przywalony warstwą gruzu. Zostałem uwięziony, zakopany żywcem! Zupełnie jak wtedy na plaży.
Byłem tam całkiem sam
Nie, było nawet gorzej, bo tym razem nie mogłem liczyć, że ktoś się zjawi i mi pomoże. Ziścił się najstraszniejszy z moich koszmarów! Ledwie to sobie uświadomiłem, zaczęło brakować mi tchu. Oddychałem bardzo płytko i szybko, pewien, że zaraz zacznę się dusić.
– To tylko panika. Panikujesz, stary. Uspokój się. Spokój, tylko spokój może cię uratować – dyszałem.
Dźwięk własnego głosu i słowa rozsądku trochę pomogły.
– Nic ci nie jest. Żyjesz. I na sto procent wyjdziesz z tego – motywowałem się dalej, starając się dyszeć nieco bardziej dziarsko.
Musiałem sam wydostać się spod cegieł i desek, ponieważ na ratunek nie miałem co liczyć. Poruszyłem rękoma. Wydawało się, że są całe, niepołamane, ale były przygniecione i nie mogłem ich unieść. Kiedy spróbowałem poruszyć nogami, przeszył mnie ostry ból. Prawa kostka. Skręcona albo nawet złamana. To nic. Jeżeli tylko uda mi się wydobyć spod gruzów, będę uratowany. Doczołgam się jakoś do samochodu, nawet z przetrąconymi obiema nogami.
Starałem się nadal myśleć optymistycznie i działać, zamiast biadolić. Nie wykonywałem gwałtownych ruchów, żeby nie sprowokować lawiny, tylko powoli i bardzo ostrożnie zacząłem uwalniać ręce. To nie był zbity, wilgotny piach. Gruz był luźny i nie przywalił mnie na amen. Po kilkudziesięciu minutach wytężonej pracy udało mi się oswobodzić obie ręce. Hura!
Z tym nie miałem szans
Sukces dodał mi sił. Przedzierałem się na powierzchnię gruzowiska ze zdwojoną energią. Ból w dolnej części ciała narastał, ale ignorowałem go. I w końcu udało mi się osiągnąć cel: wygrzebałem się spod szczątków zawalonej podłogi. Moja głowa, tors i ręce były wolne! Zziajany jak pies z szerokim uśmiechem na twarzy upajałem się kolejnym sukcesem. I wtedy spojrzałem w górę.
Dostrzegłem coś, co zmroziło mi krew w żyłach i starło ten durno-radosny uśmiech z umorusanej gęby. Dokładnie nad moją głową znajdował się mocno pochylony betonowy słup. Ściana runęła, słup nie, ale był tego bliski. Bardzo bliski. Wyglądało, jakby mógł się zawalić w każdej chwili. I to prosto na mnie! Nie miałem ani sekundy do stracenia, musiałem jak najszybciej uciec ze strefy zagrożenia. Chciałem się podciągnąć i wyczołgać, ale moje nogi wciąż tkwiły zakleszczone pod gruzem. Nie mogłem się ruszyć ani o centymetr dalej!
Znów wpadłem w panikę i zacząłem się wściekle szarpać. Zamiast wyrwać się z pułapki, spowodowałem tylko eksplozję bólu w nogach. Znieruchomiałem, mokry od potu i drżący z wysiłku. Popatrzyłem w górę, na wiszący nade mną niczym wyrok śmierci betonowy słup, i zdało mi się, że usłyszałem jakiś zgrzyt.
Zaraz spadnie! Jest nienaturalnie przechylony i widać, że dosłownie za moment się przewróci. Zgroza niemal mnie zatykała, ale nie mogłem się rzucać w panice, jak ryba złapana w sieć, bo w ten sposób tylko przyspieszę nieuchronny upadek.
Zacząłem znów żmudnie, powoli i ostrożnie się wiercić, podciągać. By centymetr po centymetrze przesuwać dolną część ciała ku górze.
Robiłem, co trzeba, lecz obawiałem się, że robię to za wolno. Ostrożność i pośpiech nie idą w parze, jednak musiałem je połączyć, jeśli chciałem przeżyć. Każda minuta zdawała się trwać wieczność i zarazem uciekać jakoś dziwnie prędko.
W końcu po nieskończenie długich wysiłkach udało się. Wygrzebałem się na wierzch kupy gruzu, obie nogi miałem wolne. I wtedy moje napięte do granic możliwości nerwy nie wytrzymały. Chciałem natychmiast wydostać się ze strefy zagrożenia, czołgałem się niczym w amoku, byle prędzej, byle dalej stąd… I wtedy betonowy słup doszedł do wniosku, że czas się zwalić!
Zaraz umrę, pomyślałem i zamknąłem oczy. A jednak nie, cholera. Nadal żyłem. No ile można?
Przeżyłem, ale dużym kosztem
Czy musi mnie tak zabijać na raty? Nie może raz a dobrze?! Miałem dość tych cudów, choć ten akurat zawdzięczałam sobie. Nadal żyłem, bo zdążyłem się odczołgać na bezpieczną odległość. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że jednak nie do końca. Słup przygniótł moje nogi – dokładnie od kolan po stopy.
Najpierw to zobaczyłem, a potem poczułem potworny ból zmiażdżonych kości. Zawyłem jak ciężko ranione zwierzę. To, co wcześniej czułem przy skręconej kostce, było niczym w porównaniu z mękami, jakie teraz przeżywałem. Nie miałem najmniejszych szans wyciągnąć zmaltretowanych nóg spod ciężkiego słupa. Przegrałem.
Zrozumiałem, że naprawdę przyjdzie mi umrzeć w tym domku. Krzysiek zjawi się tu dopiero następnego dnia po południu, a dla mnie już będzie za późno. Do tej pory wykrwawię się, dostanę zakażenia. Przynajmniej nie umrę przysypany, zakopany żywcem. Tyle udało mi się osiągnąć, pomyślałem z ironiczną rezygnacją. Znów dostałem dreszczy, po czole ściekał mi pot, ból w nogach narastał. Miałem już dość tych tortur, pragnąłem, żeby wszystko już się skończyło…
Nagle usłyszałem krzyk. Co mi się roi? Krzysiek? Niemożliwe. Skąd on tutaj? A potem zobaczyłem pochylającego się nade mną kolegę. Czyli na dokładkę mam zwidy.
– Sąsiedzi zadzwonili, bo usłyszeli hałas. Michał, trzymaj się, już dzwonię po pogotowie i straż pożarną!
Zanim nadjechała pomoc, straciłem przytomność. Ocknąłem się już w szpitalu. To nie był koniec mojej walki. Czekało mnie jeszcze wiele bólu i niepewności. Dopiero po wielu miesiącach rehabilitacji udało mi się stanąć na nogi. Pełnego happy endu nie ma, nigdy nie będę tak sprawny jak przed wypadkiem, ale mogę chodzić. A to i tak bardzo dużo.
Czytaj także:
„Moja żona miała poważny wypadek, gdy wracała od kochanka. Mimo to kocham ją i nie dam jej odejść”
„Za granicą miałem poważny wypadek i dopiero wtedy zrozumiałem, co jest ważne. Szybko wróciłem do rodziny”
„Mąż wolał imprezować niż mi pomagać. Zawsze będę pamiętać, że to przez niego spowodowałam wypadek ze zmęczenia”