„Dla męża byłam inkubatorem, w którym do narodzin ma żyć jego syn. W razie komplikacji chce, by uratować dziecko, nie mnie”

Kobieta traktowana jak inkubator fot. Adobe Stock
„Przy pierwszym porodzie mąż dał mi do zrozumienia, że w razie komplikacji chce, by uratować dziecko, a nie mnie. Z przeraźliwą jasnością dotarło do mnie, że jestem dla niego tylko inkubatorem, w którym ma żyć do narodzin jego wymarzony syn, a jeśli umrę - cóż, tak miało być”.
/ 23.03.2022 13:40
Kobieta traktowana jak inkubator fot. Adobe Stock

Michał i ja to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Nasze uczucie rozwijało się powoli, ale z dnia na dzień stawało się silniejsze i głębsze. W końcu zrozumieliśmy, że nie potrafimy bez siebie żyć.

Gdy braliśmy ślub, byłam pewna, że przeżyjemy razem resztę swoich dni, że nie ma takiej siły, która byłaby nas w stanie rozdzielić. Dziś mieszkam u rodziców i zamierzam złożyć pozew o rozwód. Nie potrafię żyć z człowiekiem, który chciał zrobić ze mnie inkubator i do dziś nie widzi w tym niczego złego.

Wszystko zaczęło się 5 lat temu

... Gdy okazało się, że spodziewamy się dziecka. Oboje bardzo tego chcieliśmy, więc byliśmy bardzo szczęśliwi. Niestety, wkrótce wyszło na jaw, że jestem chora na cukrzycę. Lekarz ostrzegł, że jeśli nie będę stosować się do zaleceń, przyjmować leków, mogę nie tylko stracić dziecko, ale sama przypłacić ciążę zdrowiem, a nawet życiem. Byłam przerażona, ale postanowiłam podjąć ryzyko. Pragnienie zostania matką było silniejsze niż strach.

Ustaliliśmy z ginekologiem, że urodzę przez cesarskie cięcie. Tak miało być bezpieczniej i dla mnie, i dla maluszka. Przez całą ciążę dbałam o siebie jak chyba nigdy dotąd. Pilnowałam diety, godzin posiłków, regularnie mierzyłam poziom cukru, chodziłam na wizyty kontrolne i modliłam się, żeby wszystko dobrze się skończyło. Trzeba przyznać, że Michał bardzo mnie wtedy wspierał. Pocieszał, dodawał otuchy, a nawet jadł to samo co ja, żeby mi nie było smutno, że nie mogę sobie pozwolić na smakołyki.

W tamtych chwilach byłam przekonana, że mam najwspanialszego męża na świecie. Czułam, że jestem dla niego najważniejsza. Niestety, moje starania nie przyniosły takich efektów, jakich się spodziewałam. Zaczęłam rodzić miesiąc przed terminem. Gdy Michał wiózł mnie do szpitala, ogarnął mnie potworny lęk. W głowie kołatała mi się tylko jedna myśl: że w czasie porodu dojdzie do powikłań i umrę.

Starałam się ją odgonić, ale wracała jak bumerang i to ze zdwojoną siłą. W pewnym momencie lęk był tak wielki, że zaczęłam głośno płakać.

– Co ci jest? Aż tak boli? – zapytał mąż.

– Nie, to nie to… Boję się, że to ostatnie chwile mojego życia – wychlipałam.

– O czym ty mówisz? Uspokój się! Wszystko będzie dobrze… – zaczął mnie pocieszać.

– A jak nie? Musisz mi coś obiecać! Natychmiast! – krzyknęłam w rozpaczy.

– Co? – Że gdyby coś poszło nie tak, każesz lekarzom ratować najpierw mnie, a potem dziecko! Nie chcę jeszcze umierać! – krzyknęłam.

Spodziewałam się, że obieca bez wahania. Powie, że to oczywiste, że nie mógłby beze mnie żyć. Tymczasem on milczał. 

– Dlaczego nic nie mówisz? – zdenerwowałam się wreszcie.

– Bo jestem zaskoczony – odparł.

– Czym?

– Myślałem, że każesz w pierwszej kolejności ratować dziecko.

– Słucham? To ja już się nie liczę?

– Liczysz się, pewnie, że liczysz. Ale…

– Ale co?

– Nic, nic. Nie ma o czym mówić! I skończmy już tę dyskusję. Wszystko dobrze się skończy – uciął, parkując przed szpitalem.

Na szczęście Gabrysia urodziła się zdrowa

Gdy godzinę później wieziono mnie na salę operacyjną, ciągle miałam przed oczami zdziwioną minę Michała, a w uszach brzmiały mi słowa: „Myślałem, że każesz w pierwszej kolejności ratować dziecko”. Nie byłam pewna, czy spełni moją prośbę. Urodziłam na szczęście bez większych komplikacji. Córeczkę, Gabrysię.

Gdy miesiąc później odbieraliśmy ją ze szpitala, była już zupełnie zdrowa. Niestety, ja nie czułam się najlepiej. Cukrzyca nie ustąpiła, miałam kłopoty z nerkami, pogorszył mi się wzrok. Mimo to nie żałowałam swojej decyzji. Cieszyłam się, że jestem matką. Moją radość burzyło tylko wspomnienie tamtej rozmowy z mężem w drodze do szpitala.

Nieraz kusiło mnie, żeby wrócić do tematu, bo przecież nie dowiedziałam się, czy kazałby ratować w pierwszej kolejności mnie, ale rezygnowałam. Kochałam go i wolałam myśleć, że jestem dla niego najważniejsza. Ale rok temu czar prysł. Gdy Gabrysia skończyła dwa lata, mąż zaczął namawiać mnie na drugie dziecko.

Ciągle chorowałam na cukrzycę i nerki, więc odmawiałam, lecz on naciskał coraz mocniej. Córeczka była jego ukochaną księżniczką, ale marzył o synu. Wieczorami opowiadał, jak to będzie go w przyszłości zabierał na mecze, na ryby. Zależało mi na jego szczęściu, chciałam spełnić jego marzenie, więc rozpoczęłam wędrówki po lekarzach.

Zamierzałam się dowiedzieć, jak kolejna ciąża i poród odbiją się na moim zdrowiu. Kolejna ciąża zagraża mojemu zdrowiu i życiu. Specjaliści nie mieli dla mnie dobrych wiadomości. Każdy z nich twierdził, że oczywiście mogę starać się o dziecko, ale raczej nie powinnam. Bo istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że mój stan zdrowia bardzo się pogorszy.

Jeden z lekarzy powiedział nawet bez ogródek, że mogę przypłacić to życiem. Po ostatniej konsultacji opowiedziałam o wszystkim Michałowi.

Byłam pewna, że gdy usłyszy, co mi grozi, przytuli mnie czule i powie, że córeczka mu wystarczy, że moje dobro jest najważniejsze. Tymczasem on zamyślił się na dłuższą chwilę.

– Te twoje kłopoty zdrowotne… to tylko przypuszczenia, nie taka stuprocentowa pewność? – zapytał.

– No nie… Szansa na szczęśliwe zakończenie jest, ale bardzo niewielka – wykrztusiłam zaskoczona, bo nie tego się spodziewałam.

To może jednak zaryzykujesz? Raz się udało, to i drugi się uda! Ci lekarze często przesadzają – machnął ręką, a ja poczułam, jak ogarnia mnie wściekłość.

– Człowieku, czy ty rozumiesz, co do ciebie mówię? Mogę stracić zdrowie, a nawet umrzeć! Zostaniesz z dziećmi sam?! Nie poradzisz sobie! – wrzasnęłam

– Poradzę sobie, poradzę. Umiem opiekować się maluchami. A zresztą, nie będę sam. W razie czego mama mi pomoże! Nie musisz się więc martwić – odparował.

Zapowietrzyło mnie na amen

Przez dłuższą chwilę nie mogłam wydusić z siebie słowa.

– Możesz powtórzyć? Bo chyba się przesłyszałam – odezwałam się wreszcie.

– O rany, o co ci chodzi? Przecież to tylko teoretyczne rozważania. Takie na wszelki wypadek. W rzeczywistości wszystko będzie dobrze. I skończ już ten temat, bo robi się nieprzyjemnie.

– Skończę, jak wszystko sobie wyjaśnimy. A więc uważasz, że powinnam zajść w ciążę, mimo że grozi mi nawet śmierć?

– Ja tam nie wiem, bo nie znam się na kobiecej psychologii. Ale moja mama stwierdziła, że tak. Bo dawanie nowego życia to powinność i największe szczęście kobiety, że tego się od was oczekuje. 

– No proszę, to nawet już z mamą o tym rozmawiałeś?

– A rozmawiałem. Opowiedziałem jej, co mi kazałaś obiecać tuż przed narodzinami Gabrysi. Była oburzona! Chciała ci nawet zrobić awanturę, ale ją powstrzymałem. Nie chciałem, żeby ci było przykro.

– Oburzona? A czym?

– A tym, że w razie komplikacji kazałaś ratować najpierw siebie, a potem nasze dziecko. Zdaniem mamy to egoizm. Każda prawdziwa matka stawia dziecko na pierwszym miejscu i jest skłonna poświęcić własne życie, by ono mogło żyć!

– Czyli ja nie jestem prawdziwą matką dla naszej córki?

– W sumie jesteś, ale… Dbasz o nią, kochasz… Ale gdyby wszystkie kobiety tak się o siebie bały jak ty, to w ogóle dzieci na świecie by nie było! Powinnaś się nad tym poważnie zastanowić.

– Zastanowię się, dzisiejszej nocy się zastanowię – wycedziłam.

Poszłam do pokoju Gabrysi i zamknęłam się w nim na klucz. Nie miałam ochoty dłużej rozmawiać z mężem, nie miałam ochoty nawet go oglądać. W tamtej chwili chciałam mu napluć w twarz. Do rana nie zmrużyłam oka nawet na sekundę.

Myślałam o tym, co usłyszałam od Michała. Im dłużej to trwało, tym coraz większe rozczarowanie i żal czułam. Z przeraźliwą jasnością dotarło do mnie, że mój mąż nie jest tak cudownym mężczyzną, za jakiego go uważałam, że nie jestem dla niego ukochaną kobietą, tylko inkubatorem, w którym ma żyć do narodzin jego wymarzony syn.

A ja? Ja mogę nawet umrzeć, bo z powodzeniem zastąpi mnie teściowa! To było tak przykre, tak bolesne, że aż się rozpłakałam. Gdy jednak łzy obeschły, zrodziły się potworna wściekłość i bunt. O świcie wiedziałam jedno: że nie chcę żyć z tym człowiekiem pod jednym dachem sekundy dłużej. Miłość, szacunek, oddanie, którymi go obdarzałam, rozpłynęły się jak sen.

Każda kobieta ma prawo do własnych wyborów

Następnego dnia Michał jak zwykle wyszedł do pracy. Gdy usłyszałam odgłos zamykanych drzwi, szybciutko nakarmiłam Gabrysię, spakowałam do toreb nasze najpotrzebniejsze rzeczy, wsiadłam w samochód i pojechałam do rodziców. Wychodząc, zostawiłam na stole w kuchni list:

Michał, tak jak prosiłeś, zastanowiłam się nad tym, co powiedziałeś. I doszłam do wniosku, że nie możemy być dłużej razem. Nie wyobrażam sobie dalszego życia z kimś, kto wbrew mojej woli chce zrobić ze mnie inkubator. Ma za nic mój lęk, moje obawy, zdrowie i życie. Może na świecie rzeczywiście są kobiety zdolne do wielkich poświęceń w imię miłości do dopiero planowanego czy jeszcze nienarodzonego dziecka. I chwała im za to. Ja do nich nie należę. Jestem człowiekiem, który myśli i czuje. Mam prawo żyć w zdrowiu, patrzeć, jak rośnie moja córka. Cieszyć się macierzyństwem tu, na tym świecie, a nie z zaświatów. I nie obchodzi mnie, co myślą o tym >>wszyscy<< i czego ode mnie oczekują. Prawdę mówiąc, mam to gdzieś!.

Nie liczyłam na to, że ten list wstrząśnie moim mężem. Nie chciałam po prostu odejść bez słowa. Od tamtego dnia minął rok. Ciągle mieszkam u rodziców i to się raczej nie zmieni. Na szczęście oboje stoją za mną murem, wspierają, jak umieją. Będę im za to wdzięczna do końca życia.

Zamiast o pojednaniu z Michałem, coraz poważniej myślę o rozwodzie. Nie potrafię zapomnieć, wybaczyć tego, jak mnie potraktował. Może gdyby przeprosił, zrozumiał, jaki sprawił mi ból. Może wtedy bym się jeszcze zastanowiła. Ale nie. Przez ten czas kilka razy z nim rozmawiałam, bo regularnie przyjeżdżał zobaczyć się z Gabrysią. I za każdym razem te rozmowy kończyły się niczym.

Mąż ciągle nie rozumie, o co mi chodzi. A jak po raz enty mu tłumaczę, denerwuje się, obraża, krzyczy. Twierdzi, że przesadzam, że robię z igły widły, że jedno małe nieporozumienie nie może przekreślić szczęśliwych lat wspólnego życia, że nasza córeczka potrzebuje obojga rodziców. Ładne mi nieporozumienie! Ciekawe, jak by się czuł, gdyby to od niego ktoś wymagał takiego poświęcenia! Gdybym to ja mu powiedziała, że jego życie się nie liczy.

I że w razie gdyby coś poszło nie tak, zastąpi go mój ojciec. Któregoś razu nawet go o to zapytałam. Wiecie co odpowiedział? Że jest mężczyzną, nie może zajść w ciążę, i takie dylematy go nie dotyczą.

Wiele kobiet oburzy to, co napisałam. Powiedzą, że teściowa i Michał mają rację, że jestem bezduszną egoistką, że kobieta powinna się poświęcić dla rodziny, stawiać siebie na ostatnim miejscu. Bo tak było od zawsze, bo taki jest porządek świata. Nie dziwię się, bo tak nas wychowano. I jeśli któraś chce się poświęcać, proszę bardzo. Wolny wybór.

Ale niech nikt nie ocenia tych kobiet, które uważają inaczej. Dla własnego dobra warto pomyśleć: „Czy moje poświęcenie wynika z prawdziwej potrzeby serca, czy chęci zadowolenia innych?”. Ja w każdym razie mam tych innych gdzieś. Tak było, gdy pisałam list do Michała, i tak jest teraz…

Więcej szokujących historii:
„Uwiodła mnie, odurzyła narkotykami i okradła cały mój dom. Jak dziecko dałem się nabrać zawodowej złodziejce”
„Zamordowałem dziadka swojej dziewczyny, a ona zbeszcześciła zwłoki. Ten tyran i wcielony diabeł sobie zasłużył”
„Mieliśmy tylko zmasakrowane zwłoki i żadnych poszlak. Sprawa zamordowanego gangstera okazała się jednak prosta”

Redakcja poleca

REKLAMA