Miałem już trzydziestkę na karku, wszyscy wokoło byli już dzieciaci, tylko ja nie. Staraliśmy się z Agatką o dziecko, owszem, ale żona robiła też karierę w biznesie i odnosiłem wrażenie, że z jej strony te starania były, powiedzmy, grzecznościowe.
No, ale w końcu udało mi się trafić na jej wyjątkowo dobry humor i po dziewięciu miesiącach na świat przyszedł mój skarb, moja Szyszunia. Córeczka była zdrowa, śliczna i rosła jak na drożdżach, a ja nadal za nią szalałem, i to coraz bardziej.
Agata odchowała, odkarmiła, odstawiła od cycka i poleciała robić biznesy, więc słodki ciężar opieki nad naszą kruszynką spoczął na mnie. Najpierw wziąłem w firmie dwuletni urlop i miałem w nosie, że kumple się ze mnie śmiali. Potem wróciłem, bo mała poszła do przedszkola, ale ostatecznie uznałem, że mój zawód jest zbyt niebezpieczny. Kiedy człowiek ma dziecko, myśli innymi kategoriami.
Poszedłem do szefa i poprosiłem o rozwiązanie umowy oraz rekomendacje. Chciałem założyć własną firmę ochroniarską, co dla byłych policjantów jest naturalną drogą rozwoju po odejściu ze służby. Tylko że ja nie zamierzałem robić kariery. Chciałem mieć więcej czasu dla dziecka – to wszystko. Szef zrozumiał, bo sam miał już wnuki i ciągle narzekał, że brakuje mu dla nich czasu.
Moja jednoosobowa firma ochroniarska świadczyła usługi podobnego typu, jak bohater filmów z serii „Transporter”, tylko nie tak spektakularne i groźne. Miałem jedno zlecenie na tydzień, które zajmowało mi sześć do dwunastu godzin i wyciągałem średnią krajową z małą górką – miałem więc czas i pieniądze, żeby zająć się wychowaniem malutkiej.
Robiłem to najlepiej jak umiałem. Kiedy Marta miała cztery lata, po raz pierwszy zrozumiała, że ją kocham. Nawet zapytała:
– Tatusiu, czy ty mnie kosiasz?
– Kosiam – odparłem bez namysłu.
– A jak mocno?
– Tak mocno, że jakbym cię z tej miłości ścisnął, to by ci flaczki nosem wyszły – mocno powiedziane, ale szczerze. Martusia tylko się roześmiała. A śmiech miała perlisty.
Kiedy skończyła siedem lat, nauczyła się korzystać z sytuacji.
– A czy kochasz mnie tak mocno, żeby mi kupić pieska?
Chciałem odruchowo powiedzieć, że tak mocno, żeby jej kupić sto piesków, ale na szczęście w porę ugryzłem się w język. Niebawem zamieszkał z nami piesek. Konkretnie mops. Nic wielkiego, niebezpiecznego, ale na spacery ja musiałem z nim chodzić, bo przecież dziecka samego z psem nie puszczę. Jeszcze jej się coś stanie.
Wspólne spacery z Mopsem – bo psiak takie, dość oczywiste, dostał imię – stanowiły od tej pory naszą codzienną rozrywkę. Prowadziliśmy podczas nich długie rozmowy o bardzo ważnych sprawach, które zajmowały Martusię w danym momencie jej życia.
Raz były to problemy z arytmetyką (klasa druga), innym razem z koleżanką (klasa trzecia), nieco później kłopoty z nieznośnymi chłopaczyskami (klasa szósta).
– Na chłopaków masz jeszcze czas, skarbie – tłumaczyłem jej ojcowskim tonem. – Najważniejsza jest nauka i dobra zabawa.
– Oraz tatuś – dodawała.
– Oraz tatuś, oczywiście – potakiwałem skwapliwie.
Nie mogłem nikomu oddać mojego skarbu
Niestety, moja Szyszunia była zbyt ładna, żeby problemy z chłopakami dało się odwlekać w nieskończoność. Udało mi się uchronić ją przed tym niebezpieczeństwem do końca gimnazjum, ale już w liceum zaczęły się schody…
– Tato, mam chłopaka! – zawołała Marta już od progu.
Raptem minął pierwszy miesiąc pierwszej klasy liceum, więc wiele czasu jej to nie zajęło. Jej albo jemu, temu sprytnemu złodziejowi cudzych skarbów.
– Chętnie go poznam – powiedziałem z miłym uśmiechem, choć groźnym błyskiem w oku, który córci mógł umknąć.
– Mogę go do nas zaprosić? – ucieszyła się córka.
– Nie wyobrażam sobie innej opcji – odparłem zgodnie z prawdą. Bo sobie nie wyobrażałem, żebym nie odbył z kolesiem poważnej rozmowy, zanim sprawy nabiorą tempa.
Wpadł do nas w niedzielę wieczorem, na lody i colę. Wyglądał według mnie dziwacznie: siedział w domu w czapce. Wełnianej. Jakby mu było zimno od tych lodów, które pożerał z wyraźnym apetytem. A mój ojciec zawsze mawiał, że do jedzenia trzeba usiąść i zdjąć czapkę.
Krótko mówiąc, nie wzbudził mojego zaufania. Sam o sobie mówił, że jest hipsterem, co zachwycało Martę, ale mnie niespecjalnie. Byłem na bieżąco z młodzieżowym slangiem i subkulturami, taka praca, więc wiedziałem, że prawdziwy hipster prędzej dałby sobie zabrać swojego umiłowanego ajfona, niż by sam o sobie powiedział, że jest hipsterem.
Chłopak przez cały wieczór gapił się to na Martę, to na mnie. Konkretniej na moją koszulkę. Na piersiach widniał bowiem duży napis, który głosił: „Mam piękną córkę”. Chyba nie bardzo wiedział, co o tym myśleć.
Kiedy Marta poszła do łazienki, nie kazałem mu się dłużej zastanawiać. Odwróciłem się do niego plecami, bo z tyłu koszulki znajdowała się dalsza część napisu: „Mam też broń, psa i alibi na każdy dzień”.
– Dotarło? – spytałem cicho.
Skinął głową, lekko pobladły.
– Żeby nie było między nami niedomówień – ciągnąłem – jestem policjantem i naprawdę mam w domu broń. I bardzo kocham swoją córkę, więc jeśli ktoś ją będzie chciał skrzywdzić… – wycelowałem w niego dwa palce i strzeliłem. Na niby, ale pobladł jeszcze bardziej.
Chyba przesadziłem, bo następnego dnia Marta wróciła ze szkoły załamana.
– Marek ze mną zerwał – wymamrotała i zamknęła się w swoim pokoju, gdzie utonęła we łzach.
Nie chciałem sprawić jej przykrości, wiadoma sprawa, ale szybko wytłumaczyłem sobie, że to nie ja, tylko ten gówniarz ją zranił. Taki tchórz jak on nie był wart nawet jednego jej spojrzenia! Delikatnie go ostrzegłem, nic więcej, a ten od razu się poddał. Palant i cykor!
Mimo wszystko następnym razem postanowiłem być ostrożniejszy. „Groźnej” koszulki już więcej nie wkładałem i w ogóle starałem się być miły. Tych następnych razów było kilka i każdy kończył się mniej więcej tak samo. Boże, co za mięczaków sobie moja Szyszunia wybierała! Pomyślałem, że jeśli ja nie znajdę córce jakiegoś porządnego adoratora, to mi jeszcze dziewczyna w kompleksy wpadnie.
Co jeden, to gorszy
Niby tego kwiatu pół światu, ale prawdę mówiąc, żaden mi nie odpowiadał. A i Marta jakby straciła zainteresowanie płcią przeciwną. Znalazła sobie nową pasję: rysunek. Zamierzała studiować architekturę i poprosiła mnie o sfinansowanie lekcji rysunku. Wolałbym, żeby wybrała prawo, ale zdolni architekci ponoć też nieźle zarabiają (moja Szyszunia na pewno będzie arcyzdolna), a praca jednak bezpieczniejsza niż takiego prokuratora na przykład, więc się zgodziłem.
Całą drugą i trzecią klasę chodziła raz w tygodniu na korki z rysunku, a jej prace stawały się coraz lepsze. Pękałem z dumy. Krótko po maturze, którą Martusia, rzecz jasna, zdała rewelacyjnie, umarła moja mama. I pojawił się kłopot: mieszkanie w starym budownictwie.
Można by je sprzedać albo wynająć, ale… po generalnym remoncie. Mama nie lubiła zmian, więc teraz do wymiany było tam wszystko, łącznie z instalacją elektryczną. Jedynie dębowe parkiety potrzebowały „zaledwie” renowacji. Zacząłem więc szukać wiarygodnej i wolnej ekipy, co mogło okazać się wyzwaniem z pogranicza cudu…
Któregoś pięknego dnia po powrocie do domu zastałem w nim moje panie oraz jakiegoś brodatego młodziana.
– Tato, pozwól, to jest Marceli – przedstawiła mi brodacza córcia. – Chciałby z tobą porozmawiać.
– A o czym mniej więcej? – zainteresowałem się grzecznie.
– Słyszałem, że ma pan lokal do remontu – odezwał się basem Marceli. – Mogę się tego podjąć. Uniosłem brew.
– Sam?
– Pracuję w firmie remontowej, mam kolegów, którzy po godzinach chętnie sobie dorobią, mój szef nie ma nic przeciwko, nawet udostępni nam sprzęt. Ale z racji ogromu pracy i innych utrudnień cały remont może potrwać i pół roku – ostrzegł.
Biorąc pod uwagę fakt, że nawet porządnie nie wziąłem się za szukanie ekipy, uznałem ów termin za akceptowalny.
– Ile mnie to wyniesie? – przeszedłem do konkretów.
– Pan pokryje tylko koszty materiałów, robociznę biorę na siebie, ale chciałbym tam na czas remontu zamieszkać.
Zamyśliłem się. Propozycja była podejrzenie dobra. Nawet jeśli był młodym fachowcem, zatrudnianym po znajomości…
– Czemu chcesz pracować za darmo? Co z tego będziesz miał?
I wtedy Marta wypaliła z grubej rury:
– Zamieszkamy tam razem. Mama się zgadza. Ty też musisz.
Muszę…? Co tu się w ogóle odwala?!
– To wy się znacie?! W sensie…
– Tak, tato, właśnie w tym sensie. Od dwóch lat. To Marceli uczył mnie rysunku. Kochamy się i chcemy się pobrać.
Zamurowało mnie na dłuższą chwilę. Tyle starań, tyle pilnowania, a i tak ktoś mi ukradł córeczkę…
– Czego ode mnie oczekujecie? – spytałem głucho.
– Że się zgodzisz.
– A jeśli nie?
– Ale mnie kochasz?
– Najbardziej na świecie!
– W tym problem – odezwała się moja milcząca dotąd żona. – Przepłoszyłeś każdego jej potencjalnego chłopaka. Dlatego musiała w tajemnicy spotykać się z Marcelim.
– Na lekcjach rysunku? – nie zrozumiałem.
– No, myśmy nie tylko rysowali… – Marta zarumieniła się po koniuszki włosów.
– Chyba jednak pójdę po broń…
– Tato, tylko bez takich! Czemu jesteś taki oporny? Już nie jestem małą dziewczynką.
– Dla mnie zawsze będziesz – broniłem się.
– Jasne, wiem, dla ciebie zawsze będę Szyszunią, ale nie uważasz, że pora, bym dorosła?
– Ale ja nie chcę! – wyrwało mi się z głębi serca.
Zabrzmiało żałośnie i zupełnie niemęsko. Widać w pewnych kwestiach też byłem małżem, czyli mięczakiem. Marceli odchrząknął.
– Panie tato Marty, żeby nie było między nami żadnych niedomówień, powiem, że kocham pańską córkę i wolałbym sobie rękę odciąć, niż ją skrzywdzić. Studiuję architekturę, jestem na trzecim roku. Aktualnie mam urlop dziekański, bo chcę zarobić na mieszkanie. Pracuję w firmie ojca, którą z czasem przejmę. I potwierdzam, zamierzam oświadczyć się pańskiej wspaniałej córce.
Miał chłopak wiedział, jak mnie podejść, ale…
– Ona ma dopiero dziewiętnaście lat!
– Ja mam dwadzieścia dwa. Za trzy–cztery lata przejmę firmę ojca. A po zakończeniu remontu mieszkania chciałbym złożyć ofertę jego kupna. Dlatego remont będę robił solidnie, jak dla siebie. Żadnej fuszerki, wyłącznie najlepsze materiały, porządna robota według naszego projektu, bo Marta mi pomagała – wskazał na leżącą na stole stertę szkiców, rysunków, obliczeń i wydruków komputerowych. – To jej szkice. Proszę, niech pan zerknie.
Zerknąłem. Poznałem jej kreskę, ale reszta z trudem do mnie docierała. Z bólem duszy zdawałem sobie sprawę, że tracę moją córunię, którą kochałem nad życie od chwili, gdy się dowiedziałem o jej poczęciu.
Czy mi się to podobało, czy nie, moja Martusia stała się Martą, a w przyszłości zostanie pewnie panią Marcelową. Nic na to nie mogłem poradzić. Tylko się zgodzić, żeby całkiem jej nie stracić. Więc się zgodziłem. Ale pod jednym warunkiem.
– Drogi Marcelu i być może przyszły zięciu, skoro moja córka i żona spiskowały z tobą za moimi plecami, pozwól, że jednak ja będę miał ostanie słowo i coś ci pokażę w ramach obietnicy, tudzież ostrzeżenia. Dziewczyny – zwróciłem się do moich roześmianych sikorek – gdzie schowałyście tę moją starą koszulkę? Którą? Już wy dobrze wiecie, którą…
Czytaj także:
„Mój facet jest wdowcem z dwójką dzieci. Od poznania dzieci, którym zmarła mama, wolałabym 100 teściowych”
„Marek był babiarzem, przed wypadkiem pomylił moje imię. Samochód nie poszedł do kasacji, ale małżeństwo tak”
„Zamieszkaliśmy koło cmentarza, żeby mieć spokój. Nigdzie indziej nie dało się żyć - ciągłe remonty i krzyki dzieci”