„Byłam wściekła na księdza, bo nie chciał ochrzcić mojej wnuczki. To nie jej wina, że jest nieślubnym dzieckiem”

babcia z wnuczką fot. Adobe Stock, mimagephotos
„– Nie zrobię tego. To nieślubne dziecko – usłyszałam od księdza i zaniemówiłam. Od samego proboszcza – tego, który nieraz bywał w moim domu na niedzielnych obiadach. Który korzystał z mojej pomocy przy załatwianiu kwiatów na ołtarz”.
/ 12.09.2024 14:15
babcia z wnuczką fot. Adobe Stock, mimagephotos

Pochodzę z bardzo religijnej rodziny. Wśród moich bliskich zawsze byli tacy, którzy czuli powołanie. W każdym pokoleniu pojawiał się co najmniej jeden ksiądz lub zakonnica. A ci, co nie szli do zakonu ani seminarium, także starali się wspierać nasz kościół wszelkimi sposobami.

Byliśmy wierzącą rodziną

W naszym miasteczku jest kapliczka wymurowana przez mojego pradziadka, a dzwon w kościele parafialnym ufundował z kolei mój dziadek. Moja rodzina ma opłaconą ławkę w kościelnej nawie, „podpisaną” naszym nazwiskiem, i podczas niedzielnej mszy o dziewiątej rano nikt nie śmie jej zająć. Widok tej mosiężnej tabliczki z wygrawerowanymi literami zawsze sprawiał, że czułam się w naszym kościele jak w domu.

Pamiętam jeszcze z dzieciństwa, że bywali u nas na obiadach kolejni proboszczowie, co jednak wcale nie znaczy, że kobiety w naszej rodzinie były dewotkami. Zawsze potrafiłyśmy występować w słusznej sprawie i nie popierać niegodziwości. Słynna jest akcja mojej babci sprzed blisko półwiecza, która razem ze swoimi przyjaciółkami z lokalnej „śmietanki towarzyskiej” zamknęła kościół na cztery spusty i nie wpuściła tam nowego proboszcza. Oświadczyła bowiem wszem i wobec, że ksiądz, który ma dziecko z własną gosposią, do „jej” kościoła nie wejdzie i nie będzie siał zgorszenia wśród lokalnej młodzieży.

Sprawa trafiła do urzędu biskupa. Babcia wprawdzie do niego nie pojechała osobiście, ale przez swojego kuzyna, który był osobistym sekretarzem kościelnego dostojnika, sprawę mu dosadnie zreferowała. I biskup... odwołał księdza! Panie były tym tak zachwycone, że od tej pory w rocznicę podjęcia tej „słusznej decyzji” zawsze wysyłały biskupowi własnoręcznie upieczone pyszne ciasteczka.

Kobiety miały zawsze swoje zdanie

Moja mama także nie należała do łagodnych owieczek. Kiedy któryś z młodszych księży usiłował ją w ramach spowiedzi wypytać o szczegóły pożycia małżeńskiego, po prostu podniosła się z kolan i wyszła z kościoła! A potem do tego księdza nie odzywała się ani słowem, nawet mijając go na ulicy. Żadne „szczęść Boże” nie załatwiło sprawy, dopóki jej osobiście nie przeprosił.

– Żaden facet, za wyjątkiem mojego męża, nie będzie mi zaglądał pod kołdrę, bez względu na to, czy lata w spodniach, czy w sutannie! – oświadczyła wtedy zdecydowanie.

Myślę więc, że bunt nie tylko dostałam w prezencie razem z genami, ale i wyssałam z mlekiem matki. Ale tak poza tym – to zawsze byłam głęboko wierzącą katoliczką ze wszelkimi konsekwencjami. Wiem, że naiwnością byłoby sądzić, iż współczesna młodzież zaczeka z seksem do ślubu. Sama, prawdę mówiąc, nie czekałam. Jednak poza tym uważam, że jak ktoś przyjmuje sakramenty, to powinien stosować się do nakazów wiary.

Panna z dzieckiem to wstyd

I dziecko, jeśli już zostanie poczęte, to powinno urodzić się w zawartym w kościele związku małżeńskim. Przyznaję, nie mieściło mi się w głowie, że można być panną z dzieckiem. Uważałam, że taka kobieta, jako osoba niemoralna, nie będzie potrafiła przekazać dziecku odpowiednich wzorców postępowania. Zresztą tak poniekąd uważała cała moja rodzina.

Pamiętam, jak moja kuzynka urodziła pozamałżeńskie dziecko. Niby nikt jej nie potępił oficjalnie, ale zaczęto traktować ją jako krewną „drugiej kategorii" i mówiono o niej w takim samym duchu sensacji i grozy, jak o dziecku kuzyna, które urodziło się niepełnosprawne. Dzisiaj sama się sobie dziwię, jak mogłam być wtedy taka głupia.

Córka źle trafiła

Mam dwie dorosłe córki. Joanna osiem lat temu wyszła za mąż za kolegę z klasy. Jakiż piękny mieli ślub! Kościół i restauracja po prostu tonęły w kwiatach, a suknię, całą z koronek i tiulu, to moja stryjenka przysłała Asi aż z Ameryki! Kiedy więc trzy lata później moja młodsza córka, Monika, zaczęła chodzić z Jackiem, byłam pewna, że wkrótce i dla nich zabiją kościelne dzwony. Niestety, chłopak okazał się kompletnie nieodpowiedzialny. Monika przyznała mi się także z płaczem, że ten palant podnosi na nią rękę.

– Pamiętasz, mamuś, jak kiedyś powiedziałam ci, że spadłam z roweru? – chlipała. – To nie był żaden rower… – usłyszałam ze zgrozą.

Nie mieściło mi się to w głowie. Jak mężczyzna może uderzyć kobietę?

– Powinnaś z nim natychmiast zerwać! – zadecydowałam bez namysłu.

– Już to zrobiłam – powiedziała Monika. – Tylko że… jestem z nim w ciąży.

Byłam w szoku

Jakby piorun we mnie strzelił. Tysiąc myśli przeleciało mi przez głowę. Od: „I co my teraz zrobimy? Taki wstyd przed ludźmi i rodziną”… po: „Wnuczek lub wnuczka! Dziecko! Co za szczęście!”. Milczałam, ale po chwili zorientowałam się, że Monika wpatruje się we mnie z rosnącym napięciem. „Muszę coś powiedzieć!” – pomyślałam i odruchowo przytuliłam moje ukochane dziecko. A wtedy poczułam, jak schodzi z niej całe napięcie. No i się znowu rozpłakała, a ja razem z nią.

Od początku nie było w ogóle mowy o tym, że moja córka usunie ciążę. Nawet jeśli kiedykolwiek przebiegło mi przez głowę, że może to byłoby najlepsze wyjście, chociaż grzeszne i nielegalne, to potem sama przed sobą się tego wstydziłam

Nigdy też nie namawialiśmy z mężem Moniki do poślubienia Jacka. Co z tego, że przyjęłaby sakrament, jeśli potem byłyby same kłopoty? Ten facet się dla niej nie nadawał, a brać ślub po to, aby zaraz lecieć do rozwodu? To głupie i dwulicowe…

Wnuczka to moje oczko w głowie

I tak Lenka urodziła się jako panieńskie dziecko Moniki. Oczywiście oboje z mężem zakochaliśmy się w niej od pierwszego wejrzenia. Jakiż to był śliczny aniołek, ta nasza wnusia.

– Pamiętaj, zawsze ci z tatą pomożemy. Czy będzie chodziło o wychowanie Lenki, czy o pieniądze. Możesz na nas liczyć – powtarzałam Monice.

Kiedy mała skończyła trzy miesiące, postanowiliśmy ją ochrzcić i…

– Nie zrobię tego. To nieślubne dziecko – usłyszałam od księdza i zaniemówiłam.

Od samego proboszcza – tego, który nieraz bywał w moim domu na niedzielnych obiadach. Który korzystał z mojej pomocy przy załatwianiu kwiatów na ołtarz. Przecież specjalnie „dla kościoła” sadziłam kalie w swoim ogrodzie, chociaż sama ich nie lubię. No a mój mąż? Ileż to razy jako „złota rączka” był proszony przez księdza o pomoc? I w kościele, i na plebanii… Złamanego grosza nie wziął za swoje usługi i jeszcze na tacę w niedzielę rzucił.

Byłam zła na księdza

Aż mnie zatkało z oburzenia.

– Wnuczki mi ksiądz nie ochrzci? – zachrypiałam.

– Ano nie! Bo ja nie mam gwarancji, że jako nieślubna będzie wychowywana w wierze, jak przykazano – zaparł się.

Co mi tutaj ksiądz opowiada?! Toż ja jestem gwarantem. – huknęłam. – Jestem jej babcią, przykładną katoliczką.

– Ale jej matka nie jest katoliczką, skoro sakramentu świętego nie zawarła…

– Toż ksiądz sam kiedyś tłumaczył córce, że powinna jak najdalej uciekać od niewłaściwego faceta. – grzmiałam.

– Tak, ale wtedy jeszcze nie było ciąży… – pokręcił głową proboszcz.

– To co? Ksiądz uważa, że jak jest dziecko, to facet się zmieni? – nadal pieniłam się ze złości.

– Zmieni czy nie zmieni, pozamałżeńskie dziecko to grzech. – zawyrokował.

– A wychodzenie za łobuza nie jest grzechem, tylko głupotą. Moje dziecko głupie nie jest. Pan Bóg dał jej rozum, to robi z niego użytek. – wrzasnęłam.

Jednak cała ta dyskusja na nic się nie zdała. Ksiądz się uparł i nawet mój argument, że chyba lepiej, iż córka urodziła, niżby miała usunąć ciążę, nic nie dał. Strasznie przeżyłam tę rozmowę. Przepłakałam pół wieczoru… Sama nie wierzyłam, jak ksiądz może nie ochrzcić takiego maleństwa. Przecież to niemożliwe, aby Bóg odrzucił niewinne dziecko tylko dlatego, że jego rodzice pobłądzili.

Nie chciałam odpuścić

A potem podjęłam decyzję: dopóki proboszcz nie zmieni zdania, moja noga w jego kościele nie postanie! Ale ławkę będę nadal opłacała, żeby ziała pustką podczas mszy i przypominała mu o jego zatwardziałych poglądach! Gdzieś się jednak musiałam modlić... W następną niedzielę ubrałam się odświętnie, wzięłam książeczkę do nabożeństwa i wyszłam z domu. Ale zamiast skręcić w prawo, do kościoła katolickiego, poszłam w lewo, do parafii ewangelickiej.

Kiedy tam weszłam, wszystkie oczy skierowały się na mnie. Usiadłam w ławce i nie rozglądając się na boki, zatopiłam się w modlitwie. Po mszy nikt mnie o nic nie zapytał, tylko ksiądz skinął mi głową. Zresztą ja się nikomu nie zamierzałam tłumaczyć! Ale jeszcze tego samego dnia przyleciał do mnie wzburzony proboszcz, że co to znaczy, że wybrałam ewangelików. Czy zmieniłam wyznanie?

Ksiądz ciągle był przeciwny

– Jeszcze nie, ale się nad tym zastanawiam. Nie mogę chodzić do kościoła, który odrzucił moją wnusię – stwierdziłam.

Zakręcił się na pięcie, aż mu zafurkotała sutanna, i wyprysnął mi z domu jak pocisk. Zapowiedziałam wszem i wobec, że nikt mnie już nigdy nie ujrzy w katolickim kościele, chyba że proboszcz zmądrzeje.

– Na pierwszej mszy, na której się tam pojawię, musi się odbyć chrzest Lenki! – oświadczyłam twardo.

Miło było u ewangelików, choć to jakby trochę inna wiara, taka… nie całkiem moja. Pastor nawet zaproponował, abym ochrzciła Lenkę u nich, ale wyjaśniłam mu, że to niemożliwe.

Moje serce jest w kościele katolickim – oświadczyłam.

Mój bunt odbił się szerokim echem po rodzinie.

– Przestań już! Ja ci Lenkę przecież ochrzczę! – zaoferował się kuzyn, też ksiądz.

– Dobrze, ale tylko w naszym rodzinnym kościele – zgodziłam się przekornie.

Oczywiście proboszcz stwierdził, że mojego kuzyna do „swojego” kościoła nie wpuści. I z chrztu znowu wyszły nici.

W końcu zmienił zdanie

Ile razy patrzyłam na kalie w moim ogrodzie, to serce mi się krajało, jednak nikomu nie pozwoliłam ich zrywać i nosić do naszego kościoła. Jak bunt, to konsekwentny! Aż pewnego dnia spotkałam proboszcza na ulicy… Gdy mnie mijał, powiedział:

– Szczęść Boże!

Nie odpowiedziałam. Stanął kilka kroków dalej.

– Nawet na pozdrowienie chrześcijańskie pani nie odpowie? – zapytał.

– A jakie ono tam chrześcijańskie? – machnęłam ręką. – Ksiądz niby chce, aby Bóg nam szczęścił, a odmawia przyjęcia wnuczki do wspólnoty kościelnej. To dwulicowe!

Widać było, że się speszył. Odwrócił się i poszedł. A wieczorem przyleciał do mnie podekscytowany wikary z informacją, że proboszcz zgadza się na chrzest! Byle nie w niedzielę…

Jak proboszcz myślał, że w ten sposób ukryje fakt, że pobłogosławił moją wnusię, to się grubo pomylił. Po chrzcie poszliśmy z rodziną do fotografa, który ma salon przy kościele. I zdjęcie Lenki było wystawione w witrynie przez kilka miesięcy! Wygrałam… A przede wszystkim wróciłam na msze do kościoła, do naszej ławki. Zasiadamy w niej całą rodziną. Bo albo jesteśmy tam wszyscy, albo nie ma nas wcale!

Aurelia, 52 lata

Czytaj także: „Przyjaciółka przyczepiła się do nas jak rzep. Musieliśmy ją okłamać, żeby wyrwać się na urlop”
„Instruktor przygotowywał nas do pierwszego tańca, a mnie do nocy poślubnej. Mąż musiał wystąpić na weselu solo”
„Wzięłam wnuczka niejadka na wakacje i zostałam sama z problemem. Dzięki sąsiadce odkryłam sposób na niego”

 

Redakcja poleca

REKLAMA