Wróżby? A na co to komu? Uważam, że to nic dobrego usłyszeć, co się zdarzy. Nawet jeśli traktujesz to jak zabawę i we wróżby nie wierzysz. Ty nie – ale twoja podświadomość, kto wie? Pół biedy, gdy usłyszymy od wróżbity coś dobrego. Oczekiwanie na uśmiech losu nakręca, dodaje nadziei i siły. Jednak gdy przepowiednia nie jest pozytywna… o, to prawdziwa katastrofa. Bo nawet jeśli wzruszysz ramionami, uznając, że to bzdury, to twoja podświadomość już jest przerażona. I zaczyna robić wszystko, żeby przepowiednia się nie spełniła.
Myślicie, że to coś dobrego?
Mylicie się. Oto moja historia. Kilka lat temu pojechałem z ówczesną narzeczoną i grupą przyjaciół do Kazimierza Dolnego na festiwal filmowy. Drugiego dnia postanowiliśmy zjeść obiad w jednej z restauracji na rynku. Hanka i reszta zajęli miejsce przy stoliku, a ja skoczyłem do kiosku po papierosy. Wracając przechodziłem przez rynek, i wtedy zaczepiła mnie wróżka, proponując wróżbę. Podziękowałem, ale ona nie przyjęła odmowy i zaczęła namawiać. Chwyciła mnie przy tym za rękę i uniosła do oczu, by odczytać linie na dłoni. Zdenerwowałem się na takie pogwałcenie mojej nietykalności, odpowiedziałem jej ostro, wyszarpnąłem dłoń i odszedłem. Wtedy usłyszałem za sobą: „Miłość cię zabije”.
„A to się zemściła” – pomyślałem z drwiną.
I wzruszyłem ramionami, bo nigdy we wróżby nie wierzyłem. Po weekendzie wróciliśmy do domu, życie potoczyło się swoim trybem. Jakiś miesiąc później dostałem zlecenie zamontowania kablówki u klienta w nowo wybudowanej kamienicy. Trzeba było założyć przyłącze, kable rozprowadzić po trzech pokojach i tak dalej. No więc montuję rozgałęźnik w przedpokoju i słyszę rozmowę telefoniczną właściciela.
– Nie przyjadę, bo siostra wpada z dzieciakami. No, mówię ci, cholery można z nimi dostać. A miała szansę tego uniknąć… jak? Ano, zanim wyszła za tego chama, polazła do wróżki. Wiesz, tej sławnej Madame Lenor czy jak jej tam. I ta jej powiedziała, że albo ten, albo żaden. Uprzedziła, że będzie trudno, że będzie często przez niego płakała. Danka musiała zdecydować, czy woli to, czy samotność. No i głupia dziewczyna wzięła te portki, które się jej napatoczyły. A na pewno lepiej by jej było samej. Jakiś gach by się trafił, żeby jej łóżko ogrzać. Czy to od razu musi ślub brać? Ale nie. Wesela jej się zachciało… Żeby to tylko ona cierpiała. Nie wiem, za jakie grzechy ja muszę ciągle ratować jej finanse, ocierać łzy, wysłuchiwać żalów i odgrywać dobrego wujka dla trójki jej dzieci… Co? – facet przez chwilę słuchał tego drugiego. – No fakt, ponoć tamta nigdy się nie myli. Mojej żonie powiedziała, żebym nie kupował auta przez internet, bo się nie najeżdżę. Olałem, bo co baby mogą wiedzieć, no i już przepłaciłem. Szajs powinien jeździć, a nie jeździ. Wyrzuciłbym, ale szkoda mi wsadzonej forsy…
Słuchałem z uśmiechem wyższości paplaniny faceta
Niby wpadała jednym uchem, a wypadała drugim, ale okazało się, że niekoniecznie. Jakiś czas później Hania powiedziała z irytacją:
– Franek, to jest nie do zniesienia. Skończ z tym. Co się z tobą dzieje?
– O co ci chodzi? – zdziwiłem się.
Mieliśmy jechać do jej rodziców na obiad i zeszliśmy do samochodu. Chciałem otworzyć drzwiczki.
– Znowu wyjąłeś mi z ręki kluczyki i chcesz prowadzić. To mój samochód i wiesz, że potem mam kłopoty z odpowiednim ustawieniem fotela. Umówiliśmy się, że fiatem jeżdżę ja.
– Pojechalibyśmy moim, ale jest przecież w naprawie – wyjaśniłem, otwierając drzwiczki auta. – Nie lubię być pasażerem.
– Ej, Franek – zajrzała mi w oczy. – Wcześniej jakoś ci nie przeszkadzało być pasażerem. Masz ostatnio jakiś problem ze mną. Co jest?
Patrzyłem na narzeczoną i nagle w głowie usłyszałem złośliwą przepowiednię: „Miłość cię zabije”. Czyżbym jednak przejął się tymi słowami? Idiota…
– Absolutnie nie – powiedziałem i pocałowałem Hanię w usta. – Po prostu chciałem być dżentelmenem.
O cholera, robi się coraz bardziej niebezpiecznie
Oddałem kluczyki Hani i usiadłem na miejscu pasażera. Kiedy kwadrans później dojechaliśmy pod dom rodziców narzeczonej, moje mięśnie były tak zesztywniałe od stresu, że aż bolały. Zrozumiałem, że jednak głupia wróżba, podlana opowieścią klienta kablówki, siadła mi na podświadomości jak ropucha na nagrzanym słońcem kamieniu. Postanowiłem ją stamtąd zgonić. Przekonywałem sam siebie, że wróżki nie mają żadnej nadprzyrodzonej mocy i są jedynie lepszymi lub gorszymi znawcami ludzkiej natury. Im bardziej jednak przekonywałem swoją podświadomość, że głupio robi, tym mocniej ona oddawała ciosy. W moim przekonaniu życie z Hanią stawało się coraz bardziej niebezpieczne.
Sztywniałem, ilekroć brała do ręki nóż, by ukroić chleb, i śledziłem jego ruchy, by zrobić unik, gdyby się jej wymsknął. Zamykałem się w łazience, gdy brałem kąpiel, żeby mi Hanka przez przypadek nie wrzuciła do wody suszarki… W końcu dotarło do mnie, że zachowuję się jak kretyn. Próbowałem więc zwalczyć tę niezdrową obsesję. Niedługo potem podczas obiadu, na którym byli nasi rodzice, zaczęliśmy ustalać datę ślubu. I wtedy pomyślałem, że wcale nie chcę się żenić. Chcę żyć! Oblał mnie zimny pot. Uznałem, że potrzebuję pomocy.
– Wie pani, kocham Hanię najbardziej na świecie – powiedziałem psychoterapeutce na pierwszym spotkaniu – a jednocześnie czuję narastający opór. Tak wewnętrzny. Boję się. Myślę nie tylko o odwołaniu ślubu, ale i w ogóle zerwaniu. Zaczynam się czuć tak, jakbym bez broni miał wejść do jaskini lwa. Wyobrażam sobie, na ile sposobów miłość może mnie zabić. Że będę Hanki bronił przed chuliganami i mnie zabiją. Albo ona będzie prowadzić auto i spowoduje wypadek. Albo jak…
– Dość. Wystarczy – powiedziała lekarka, kobieta przed pięćdziesiątką, czyli doświadczona; takiej szukałem. – Widzę problem. Potrzebuje pan terapii, która wpłynie na pana podświadomość. Nie jest to łatwe i potrwa, może nawet kilka miesięcy…
– Nie stać mnie – przerwałem jej. – Przyszedłem tylko po poradę, co mam zrobić.
– Bez terapii? – zastanowiła się. – Nie widzę tego. Lęk zacznie się nasilać i w końcu zniszczy wasz związek. Niech pan nie naraża siebie i narzeczonej na ten stres i ból. Terapia mogłaby pomóc.
Pokręciłem głową. Ledwie wiązałem koniec z końcem, bo spłacałem kredyt na mieszkanie, w którym mieliśmy mieszkać po ślubie. A rodzice też nie mogli pomóc. Musiałem poradzić sobie we własnym zakresie.
– Chyba że… – psycholożka zastanowiła się, potem poszukała czegoś w notatniku i zapisała mi na kartce numer. – Potrzebuje pan drugiej opinii.
– Innego psychoterapeuty? – zdziwiłem się.
Może chodzi o tamtą?
– Nie – uśmiechnęła się. – Innej wróżki. Dobrej, znanej, która poświęci panu czas. Madame Lenore w naszym mieście to prawdziwa sława – westchnęła. – Część moich pacjentów jest jej klientami i ciągle mnie namawiają, bym do niej poszła. Ogniem zwalczy pan ogień. Szybciej i taniej niż u mnie.
Wyszedłem od psycholożki załamany. Nie miałem wyjścia. Zadzwoniłem do Madame Lenore i umówiłem się na spotkanie. A potem pół godziny stałem pod bramą bloku, w którym mieszkała, i nie zdobyłem się, by wejść do środka. Nie podejmuję się opisać tego, co wtedy działo się w moich myślach i emocjach. Sprowadzało się to do kilku uczuć – nie dam rady, nie chcę, nie wierzę w to, boję się. Przez następne dwa tygodnie w pewnym sensie żegnałem się z Hanią. Wiedziałem, że wkrótce musimy się rozstać, bo na kolejnym spotkaniu z rodzicami mieliśmy podać datę ślubu. Ale wcześniej musiałem powiedzieć Hani, że to koniec.
Każdego dnia próbowałem i nie mogłem. Patrzyłem na jej twarz, rozświetlone oczy i sama myśl, że sprawię jej cierpienie, zabijała mnie. Jak powiem, że jej nie kocham, skoro każdy jej uśmiech do mnie mówi: jesteś moją jedyną miłością. Jak ja jej powiem, że musimy się rozstać, kiedy jest dla mnie wszystkim. Nie dam rady. Zbyt mocno ją kocham! Kiedy wreszcie zrozumiałem, że zostanę jej mężem, poczułem uspokojenie. Z pewną nutą rezygnacji. Trudno, najwyżej umrę.
W końcu każdego dnia może potrącić mnie samochód, spaść na mnie meteoryt, mogę zlecieć ze schodów i skręcić sobie kark. Nie znamy, na szczęście, daty naszej śmierci. Równie dobrze miłość może w jakiś sposób zabić mnie jutro lub za sześćdziesiąt lat. I co, będę na to czekał z drżeniem serca? Albo jeszcze gorzej – ze strachu będę żył sam, bez miłości?
Od naszego ślubu minęły już cztery szczęśliwe lata. Kilka tygodni temu urodziło się nam dziecko, cudna dziewczynka. Gdy pierwszy raz wziąłem ją w ramiona, moje serce zalała miłość tak silna, że zabrakło mi powietrza w płucach. Pomyślałem wtedy, że może to ta miłość… i uśmiechnąłem się. Byłem gotów oddać dla niej wszystko.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”