„Urlop z mężem w Sudetach skończył się w najgorszy sposób. Zamiast jagodzianek, przez lekkoducha najadłam się strachu”
„W szpitalu wszystko działo się szybko, a ja czułam się, jakbym oglądała film, w którym gram tylko epizod. Ktoś podawał mi zastrzyk, ktoś pytał o uczulenia, ktoś przykrył mnie cienkim kocem. Leżałam na łóżku, podpięta do kroplówki”.

- Redakcja
Wyjazd w Sudety był pomysłem mojego męża.
– Zostawmy dzieci u mojej siostry. Odpoczniemy – powiedział, a ja tylko przytaknęłam.
W głębi duszy nie spodziewałam się cudów. To miała być raczej ucieczka – nie od siebie nawzajem, ale od dzieci, hałasu, ciągłego „mamo, mamo, mamo!”. Pierwsze dni w górach były ładne. Pogoda dopisała, szlaki były puste, powietrze pachniało żywicą i chłodem. Wędrowaliśmy codziennie, czasem po kilka godzin, czasem krócej. Z zewnątrz wyglądaliśmy jak każda para po czterdziestce – kurtki z marketu, termosy z herbatą, kijki trekkingowe. Ale między nami było cicho.
On robił zdjęcia. Zatrzymywał się co chwilę, kadrował drzewa, szczyty, jakieś detale. Stałam wtedy z boku, trochę jak turystka w jego świecie. Kiedyś robił zdjęcia mnie. Lubił, gdy się śmiałam, mówił, że mam oczy jak rozlane niebo. Teraz nie prosił nawet, żebym się ustawiła przed obiektywem.
– Chcesz wodę? – zapytał, nie patrząc w moją stronę.
– Mam swoją – odpowiedziałam i ruszyłam dalej.
– No to idziemy – rzucił i wsunął butelkę z powrotem do plecaka.
Szliśmy w ciszy. Czasem mijali nas inni turyści, młodzi, z dziećmi, albo starsze małżeństwa. Czasem ktoś się uśmiechnął, powiedział „dzień dobry”, a ja zastanawiałam się, co widzą, patrząc na nas. Czy wyglądamy na ludzi, którzy są razem, czy tylko na tych, którzy kiedyś byli?
Poczułam coś
Byliśmy wtedy na szlaku w okolicach Śnieżnika. Pogoda zaczęła się psuć, a ja byłam zmęczona. Bolała mnie kostka, miałam wrażenie, że coś mnie obtarło, może nowe buty, może po prostu nie miałam już siły. Usiadłam na kamieniu przy zakręcie ścieżki, schowałam twarz w dłoniach i odetchnęłam głęboko. Wtedy poczułam ukłucie.
Najpierw pomyślałam, że to mrówka albo sucha gałązka. Ale ból narastał, w jednej chwili stał się ostry, przeszywający. Noga mi spuchła. Zerwałam się z miejsca, a wtedy wszystko zaczęło się rozmazywać. Serce waliło jak szalone, oddech przyspieszył, skóra na nodze piekła jak poparzona.
– Co się stało? – zawołał mój mąż. Podszedł szybko, spojrzał na mnie z niepokojem.
– Coś mnie ugryzło… chyba… nie wiem… może żmija? – powiedziałam cicho.
Nie zapytał więcej. Rzucił plecak na ziemię, zerknął na moją nogę, po czym zdjął swoją koszulkę i delikatnie, ale zdecydowanie zawiązał ją wokół mojej łydki.
– Trzymaj się, jeszcze trochę – powiedział i po chwili podniósł mnie, jakby ważył połowę tego, co naprawdę. Oparłam się na jego ramionach. Pachniał lasem i potem.
– Myślisz, że… to była żmija? – zapytałam drżącym głosem.
– Przestań mówić. Skup się na oddychaniu. Damy radę.
Uratował mnie
Nie tłumaczył się, nie narzekał. Po prostu szedł. Niósł mnie przez wąskie ścieżki, mokrą trawę i kamienie. Kilka razy się potknął, raz zaklął pod nosem, ale nie puścił. W tamtej ciszy, przerywanej jedynie naszymi oddechami i szelestem butów, czułam coś dziwnego. Nie tylko strach i ból, ale też że nie jestem sama.
W szpitalu wszystko działo się szybko, a ja czułam się, jakbym oglądała film, w którym gram tylko epizod. Ktoś podawał mi zastrzyk, ktoś pytał o uczulenia, ktoś przykrył mnie cienkim kocem. Leżałam na łóżku, podpięta do kroplówki, z pulsującym bólem w nodze i sercem ściśniętym ze zmęczenia.
On siedział obok i patrzył. W ciszy, bez słów, ale czułam jego obecność. Nie wyszedł nawet na chwilę, chociaż lekarka mówiła, że może. Nie sprawdzał telefonu, nie przeglądał wiadomości. Po prostu siedział i trzymał mnie za rękę. To był ten sam gest, który kiedyś był codziennością – w kinie, przy stole, kiedy czekaliśmy na przystanku. Ale tym razem było w nim coś, co prawie mnie rozbiło.
– Myślałam, że już nigdy mnie nie dotkniesz z czułością – powiedziałam cicho, patrząc w sufit.
Brakowało mi tego
Nie odpowiedział od razu. Potem powiedział to, co miał w sobie od dawna.
– Myślałem, że już mnie nie potrzebujesz.
Nie płakałam od lat. Teraz łzy po prostu popłynęły. On nie powiedział nic więcej. Ale nie puścił mojej ręki. Przypomniałam sobie, jak kiedyś potrafiliśmy zasnąć spleceni, bo łóżko było za małe. Jak budziłam się w jego ramionach, zanim dzieci zniszczyły rytm nocy.
Nie mówiliśmy tego głośno, ale oboje wiedzieliśmy. Pozwoliliśmy na rozpad. Nie przez zdradę, nie przez krzyk, po prostu zniknęliśmy, kawałek po kawałku.
Dwa dni później wracaliśmy do domu pociągiem. Cisza między nami była inna niż dotąd – mniej ciężka, bardziej spokojna. Okno było zaparowane, a ja opierałam czoło o szybę i patrzyłam na znikające z tyłu góry. Nogę miałam owiniętą bandażem, bolała mnie przy każdym ruchu, ale nie narzekałam. Po raz pierwszy od dawna wiedziałam, że ktoś zauważył mój ból.
Dzieci wybiegły z domu szwagierki na powitanie z krzykiem i pytaniami, czy mamy zdjęcia. Powiedziałam, że nie mamy. Mąż spojrzał na mnie wtedy i nic nie powiedział, ale wiedziałam, że pamięta to samo, co ja – przez całą wycieczkę nie zrobił ani jednego zdjęcia, odkąd mnie ukąsiło. Jakby nagle wszystko inne straciło znaczenie.
Coś się zmieniło
Wszystko wróciło do normy, ale my byliśmy inni. Nie w jakiś spektakularny sposób. Nie było wielkich wyznań ani łez przy stole. Ale kiedy usiadłam na kanapie, przyniósł mi herbatę z miodem, tak jak lubię, nie pytając. Podał mi ją w milczeniu, położył rękę na moim ramieniu i delikatnie ścisnął. Patrzył na mnie tak, jak nie patrzył od dawna – z uwagą, która nie była wymuszona.
Zanim zasnęłam, leżałam, wsłuchując się w znajomy rytm jego oddechu. Był obok mnie, w tym samym łóżku co zawsze, a jednak inaczej. W pewnym momencie poczułam, jak przesuwa się bliżej. Objął mnie, powoli, z czułością, której nie czułam od lat.
Wtuliłam się w niego, jak kiedyś. Nie musieliśmy teraz nic mówić. Wystarczyło, że znów się trzymaliśmy.
Żmija zniszczyła nasze wakacje, ale ocaliła coś ważniejszego: bliskość, o której już prawie zapomnieliśmy. Nie wiem, ile tego zostanie, ale dzisiaj, leżąc w jego objęciach, po raz pierwszy od lat miałam pewność, że nie jestem już sama.
Nie mamy zdjęć z tych wakacji, ale ja i tak zapamiętam je na zawsze – jako moment, w którym znów poczułam, że mam męża, a nie tylko współlokatora.
Ewa, 40 lat
Czytaj także:
- „Po śmierci żony wziąłem ślub z pasierbicą. Nie przewidziałem, jakie nieszczęścia ściągnie na nas ta zakazana miłość”
- „Teściowa kocha kontrowersje, ale na plaży w Egipcie przeszła samą siebie. Zdębiałam, gdy zobaczyłam jej strój kąpielowy”
- „Zakochałam się w przystojniaku z aplikacji randkowej. Szkoda, że na trzeciej randce poznałam jego żonę”

