Reklama

Nie jestem wybredna. Nie mam listy wymagań, nie oczekuję, że facet będzie grał na saksofonie, znał różnice między shirazem a merlotem i w weekendy robił mi masaż tajski. Ale błagam – czy to tak wiele chcieć, żeby ktoś był normalny? Mam dwadzieścia osiem lat, własną kawalerkę po dziadku, etat w firmie zajmującej się kampaniami społecznymi i bagaż randkowych doświadczeń, który starczyłby na scenariusz do pięciu sezonów serialu o samotnych kobietach w dużym mieście. Każda randka to osobny odcinek: facet, który przyjechał z mamą, ten, który zapomniał portfela, pan „co u ciebie, piękna”, który miał żonę i trójkę dzieci…

I wtedy pojawił się Kuba. W aplikacji wyglądał naprawdę nieźle: broda jak u drwala, oczy, które mówiły „medytuję i kocham zwierzęta”, i ten uśmiech – delikatny, ale jakby znał sekrety świata. Profil trochę przesadzony: „Żyję w zgodzie z naturą, kocham fermentację, praktykuję posty oczyszczające, ale też lubię dzielić się energią”. Był oryginalny, ale… ładny. A ja miałam moment słabości.

Pisał całkiem składnie. Zero „hejka, co tam”, raczej: „czy też czujesz czasem, że jesteśmy tylko gośćmi na tej planecie i powinniśmy zostawić po sobie jak najmniej śladu?”. Trochę jakby Paulo Coelho prowadził profil randkowy. Ale był miły, uprzejmy, wydawał się… inny.

Umówiliśmy się

Miał pomysł na pierwszą randkę: spacer po rezerwacie przyrody. „Połączenie z naturą pozwala poznać się głębiej” – napisał. Trochę się skrzywiłam, bo ja to raczej kawiarnia i ciastko niż błoto i mech, ale pomyślałam – dam mu szansę. Może będzie inaczej, może potrzebuję dziwności, żeby wreszcie trafić na coś autentycznego.

Dzień przed randką zadzwoniłam do Magdy.

– Naprawdę się z nim spotykasz? – zapytała z niedowierzaniem. – Basia, przecież to brzmi jak sekta. Zaraz ci powie, że trzeba oczyszczać czakrę, smarując się kimchi.

– Może i tak, ale przynajmniej nie będzie mówił o leasingu i siłce. A może to ten jedyny – zażartowałam.

– Tylko uważaj, żeby cię nie porwał i nie zamknął w leśnym domku z gliny.

– Jakby miał domek z gliny, to przynajmniej miałby jakiś plan na życie – odparłam i odłożyłam telefon.

Następnego dnia założyłam sportowe buty, chustę z kwiatowym wzorem i kurtkę przeciwdeszczową.

Miałam wątpliwości

Kuba czekał na parkingu przy wejściu do rezerwatu, oparty o brzozę. Przez moment myślałam, że tylko się o nią opiera, ale jego dłonie obejmowały pień z taką czułością, jakby właśnie szeptał drzewu do ucha. Miał na sobie lniane spodnie, sandały i koszulę zawiązaną w pasie sznurkiem. Obok stał plecak, z którego wystawała butelka z dziwnym płynem w kolorze błota.

– Basia? – zapytał z takim entuzjazmem, jakbyśmy znali się od lat. – Przyniosłem ci napar z pokrzywy, sam zbierałem. Pomaga na trawienie i oczyszcza z ciężkiej energii.

Podał mi metalowy kubeczek. Powąchałam. Pachniało jak w altanie ogrodowej po deszczu.

– Dzięki, ale chyba dziś postawię na wodę – odpowiedziałam, pokazując swoją butelkę. – Ale doceniam gest.

Uśmiechnął się. Miał jasne oczy i brodę, którą na zdjęciach w aplikacji jakoś lepiej zniosłam. W rzeczywistości wyglądała trochę jakby coś się w niej mogło zagnieździć. Z plecaka wyjął jeszcze pudełko.

– Zrobiłem też chipsy z jarmużu. Nie są dla każdego, ale jak się otworzysz, to naprawdę dają dużo energii.

Nie byłam głodna, ale z grzeczności sięgnęłam po jeden. Był twardy jak pergamin i smakował jak suszone liście.

Czułam się dziwnie

Ruszyliśmy ścieżką w głąb lasu. Kuba od razu przeszedł do rzeczy.

– A jaką dietę preferujesz? Weganizm? Surowe jedzenie? Ja obecnie jestem na postach suchych. To niesamowicie oczyszcza. – mówił, jakby to było zupełnie naturalne.

– Yyy… jem normalnie – odpowiedziałam. – Staram się zdrowo, ale bez skrajności. Lubię śniadania.

– Śniadania to iluzja głodu stworzona przez system – powiedział bez cienia ironii. – Jeśli jesteś w połączeniu z ciałem, nie potrzebujesz nic rano. Tylko oddech i światło.

Skręcił z głównej ścieżki w mniejszą i zaczął opowiadać o tym, że jego organizm sam reguluje potrzebę kalorii poprzez kontakt z naturą.

– Nie jem niczego, co rzuca cień – dodał w pewnym momencie z powagą. – To blokuje przepływ energii.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. W mojej głowie pojawiła się tylko jedna myśl: a ja zaraz rzucę cieniem na tę randkę.

Chciałam uciec

Próbowałam zmienić temat. Opowiedziałam coś o pracy, o tym, że ostatnio organizowaliśmy kampanię społeczną o hejcie w sieci. Nie był zainteresowany.

Ścieżka prowadziła coraz głębiej w las, a Kuba zdawał się znać każdy krzaczek i każde omszałe drzewo. Opowiadał z pasją o fermentacji, jakby to był temat, który może zjednoczyć ludzkość. Wymieniał gatunki bakterii z pamięci i opisał mi, jak przeżył samotną wyprawę bez jedzenia – tydzień w lesie, tylko z termosami gorącej wody i medytacją. Próbowałam wtrącić coś o kinie, chciałam sprawdzić, czy w ogóle mamy jakikolwiek wspólny punkt.

– Lubisz chodzić do kina? – zapytałam, udając lekkość w głosie.

Spojrzał na mnie z takim zawodem, jakbym właśnie zaproponowała wspólne palenie plastiku.

– Cywilizacyjny syf. Karmią ludzi emocjonalnym błotem – odparł. – Sztuka powinna być przeżywana w tańcu z ogniem albo w kręgu bębnów.

Obmyśliłam plan

W tym momencie poczułam, że to już nie jest tylko nietrafiona randka. To misja ratunkowa. Najpierw dla mojego zdrowego rozsądku, zaraz potem – dla nóg, bo powoli zaczęłam planować, jak się stąd wycofać.

Zatrzymaliśmy się na jakiejś polanie, gdzie Kuba rozłożył kocyk i zaproponował, żebyśmy zintegrowali się z przestrzenią. Z koszyka zaczął wyjmować słoiki z dziwnie wyglądającą zawartością.

– Fermentacja to powrót do źródła – powiedział z błyskiem w oku. – Nic nie oczyszcza duszy tak jak kapusta zakwaszana w glinianym garnku zakopanym w ziemi.

W tym momencie czułam się już bardziej zakładniczką niż uczestniczką randki.

– Chyba skręciłam kostkę – powiedziałam nagle, udając lekkie potknięcie. – Muszę wrócić do auta.

– Ojej… Chcesz, żebym natarł cię olejkiem z dziurawca? On działa lepiej niż ortopeda – zaproponował z pełną powagą, wyciągając z plecaka brązową buteleczkę.

Miałam dosyć

– Nie, serio, dzięki. Chyba po prostu… to nie dla mnie – odpowiedziałam, próbując zabrzmieć grzecznie, ale stanowczo.

Wstałam, udając, że stąpam ostrożnie. Serce waliło mi jak przed ucieczką z nieudanej imprezy. Kuba jeszcze coś mówił o uzdrawiającej mocy chodzenia boso, ale już nie słuchałam. Szłam z powrotem w stronę parkingu, mijając drzewa i modląc się, żeby nie natknąć się na inne leśne duchy.

Kiedy wsiadłam do auta, poczułam ulgę, a potem złość. Na siebie, że dałam się w to wciągnąć, i na niego, za to, że nazwał kino „emocjonalnym błotem”, a mnie karmił jarmużem jakbym była chomikiem na detoksie.

Barbara, 29 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama