„Kobieto! Odwal się od siebie!” Ola Kisiel, o tym, dlaczego jesteśmy dla siebie wrednymi zołzami i dlaczego Bridget Jones tak wkurza
Ola Kisiel, znana w sieci jako kisielle, edukatorka, certyfikowana coachka ciałoakceptacji i twórczyni internetowa, od lat uczy kobiety, jak przestać patrzeć na siebie i swoje ciało jak na rzecz do wiecznej naprawy. W rozmowie z polki.pl opowiada o tym, dlaczego nie cierpi Bridget Jones, kto najbardziej nam „dowala” w życiu i że ciałoakceptacja nie jest promocją otyłości.

Ola Kisiel, edukatorka i certyfikowana coachka ciałoakceptacji, tworzy jedną z najbardziej wspierających przestrzeni w polskim Internecie. Uczy kobiety, jak „odwalić się od siebie” i zbudować zdrową, spokojną relację z ciałem. W swoich mediach społecznościowych inspiruje do łagodności dla siebie, dystansu do ideałów i odbudowywania własnej wartości. W ramach naszej akcji „Wybieram siebie z polki.pl” pytam ją o to, jak to wszystko zrobić i czuć się wreszcie dobrze ze sobą.
Ola Kisiel o tym, jak wyglądało dorastanie millenialsów
Weronika Zagojska: Ola, pokazujesz siebie i swoje ciało w social mediach. Wyglądasz tam pięknie i na osobę, która świetnie się czuje w swojej skórze. Czy zawsze tak było?
Ola Kisiel: Absolutnie nie! Jestem millenialsem — moje lata nastoletnie to najbardziej masakryczny, szkodliwy czas obsesji szczupłości. W mediach dominowało przekonanie, że nic nie smakuje tak dobrze, jak szczupłość. Kate Moss była u szczytu popularności, a Bridget Jones ważąca niecałe 60 kg, która miała własne mieszkanie w Londynie, pracowała w mediach, była nam przedstawiana jako zaniedbana, gruba nieudacznica.
Dodajmy, że aktorka ją grająca, Renée Zellweger, musiała w szybkim tempie specjalnie przytyć do tej roli i czuła się w tym „grubym” ciele fatalnie. Co już wtedy jakoś kłóciło się ze sobą.
Dokładnie tak. Nie brakowało też szkodliwych diet odchudzających (kto pamięta czarną kawę i jajka na twardo na diecie kopenhaskiej?), pełnych mizoginii nagłówków i sprowadzania roli kobiet jedynie do wyglądu. Jak człowiek dorastał w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych i ma teraz dobry obraz swojego ciała, to najpewniej wykonał ogrom pracy, żeby tak było. Podobnie było w moim przypadku. Przeszłam długi proces od przekonania, że tylko szczupłość da mi szczęście, sukces i pewność siebie, przez narodziny mojego syna, po niesamowicie uwalniające przekonanie, że moje ciało zostało stworzone do większych rzeczy, niż tylko zmieszczenie się w rozmiar S.
Dla wielu osób ciałoakceptacja to nadal coś niejasnego albo wręcz kojarzonego z takim przyzwoleniem na niezdrowy tryb życia, a nawet z lenistwem. Jak Ty ją wyjaśniasz i o co w tym właściwie chodzi?
Ciałoakceptacja to ruch polityczny, który zakłada, że każda osoba, w każdym ciele, w którym żyje, powinna mieć sprawiedliwy dostęp do przestrzeni publicznej, ochrony zdrowia, rynku pracy, ubrań, usług itp. Zakłada, że nie ma ciał lepszych i gorszych i sprzeciwia się dyskryminacji ludzi ze względu na rozmiar, kształt, kolor, stopień sprawności ciała, w jakim żyją. Kiedy więc uznajemy, że ciałoakceptacja mówi o prawach człowieka, ciężko uznać ją za coś złego, za promocję otyłości czy „usprawiedliwienie lenistwa”. Wydaje mi się, że takie myślenie najczęściej prezentują osoby, które mają ogromne i nieuświadomione przywileje. Jakie? Na przykład mogą pójść do lekarza z bolącym gardłem i dostać adekwatną poradę lekarską i leczenie. Osoby grube najpewniej usłyszą, że wypadałoby mniej jeść, więcej się ruszać i schudnąć.
Dlaczego ciałopozytywność tak źle się ludziom kojarzy?
Czyli nawet wykształcone osoby nie radzą sobie ze szkodliwymi stereotypami dotyczącymi naszych ciał?
Kilka lat temu rozmawiałam z jedną z gwiazd świata fitness — wykształconą kobietą z gigantycznym doświadczeniem, która była przekonana, że grube kobiety, które umierają na raka szyjki macicy, są same sobie winne, bo nie chodzą do lekarza. Tymczasem doświadczenia grubych kobiet są zupełnie inne. W raporcie „Nie myślała pani o schudnięciu”, przygotowanym przez Urszulę Chowaniec i Natalię Skoczylas, czytamy o grubych pacjentkach, którym medycy odmawiają świadczeń tak podstawowych, jak badanie ginekologiczne czy zmierzenie ciśnienia. Dzieje się to raz – z braku sprzętu dostosowanego do grubych ciał, dwa – z przekonania właśnie, że „grube osoby są same sobie winne”. Europejskie Towarzystwo Badań nad Otyłością opisuje, że lekarze spędzają mniej czasu z grubymi pacjentami, rzadziej zlecają im badania i częściej wszystko zrzucają na wagę – co może prowadzić do błędnego lub nawet zbyt późnego diagnozowania poważnych chorób.
Dlaczego więc właściwie ciałopozytywność tak się źle ludziom kojarzy?
Myślę, że to przekonanie, że ciałopozytywność „usprawiedliwia grubość i zaniedbanie”, nie bierze się znikąd. Ono wyrasta z kilku bardzo silnych prądów kulturowych, których na co dzień nawet nie dostrzegamy. Z dziedzictwa purytanizmu, z logiki kapitalizmu, z fatfobii, mizoginii i z tzw. healthismu, czyli przekonania, że zdrowie jest obowiązkiem moralnym. Dopóki ich nie nazwiemy, ciałopozytywność naprawdę może wyglądać jak bunt bez sensu.
Skomplikowana mieszanka. Przybliżysz nam nieco te pojęcia? Czym jest dziedzictwo purytanizmu?
Przez wieki uczyliśmy się, że „dobry człowiek” to ten, który panuje nad ciałem, czyli ma samodyscyplinę, kontroluje apetyt, potrafi się „ograniczać”. To jest bardzo purytańska wizja świata. W niej ciało ma być trzymane w ryzach, a każda przyjemność jest podejrzana. Krótko mówiąc, szczupłe ciało bywa odczytywane jako dowód cnoty, bo „umie się pilnować”, a grube ciało jako dowód lenistwa i braku charakteru. Kiedy więc pojawia się ruch, który mówi, że masz prawo do godnego traktowania w ciele, które masz teraz, dla wielu osób brzmi to jak: „chcesz nagrody bez wyrzeczeń, szacunku bez pokuty”. To nie jest prawda o ciałopozytywności, ale wydaje mi się, że tak działa filtr, przez który patrzymy.
A jak się ma do tego logika kapitalizmu, którą wymieniłaś?
Do purytanizmu dochodzi kapitalizm, który po prostu zarabia na tym, że ciągle czujemy się jak „do naprawy”. Ciało jest traktowane jak jakiś projekt, bo zawsze można schudnąć, odmłodzić się, wygładzić, ujędrnić. Całe branże, takie jak dietetyczna, fitness, beauty, chirurgia estetyczna, opierają się na obietnicy, że jeśli się poprawisz, wreszcie będziesz wystarczająca. Ciałopozytywność w swojej pierwotnej, politycznej wersji podważa ten fundament. Mówi nam, że nasze ciała nie są wadliwym produktem, który trzeba nieustannie „usprawniać”, żeby zasłużyć na szacunek. Dla logiki rynku to jest kłopotliwe, więc dużo łatwiej jest sprzedać obraz ciałopozytywności jako skrajności, jako wymówki, niż zmierzyć się z pytaniem, co jeśli ludzie przestaną kupować swoją godność dietami?
Jak fatfobia i mizoginia wpływa na nasze podejście do ciała?
Na te dwie powyższe sprawy nakłada się fatfobia, czyli system przekonań, w którym grube ciało jest symbolem wszystkiego, czego mamy unikać: lenistwa, braku kontroli, brzydoty, „zagrożenia dla systemu”. Jeśli ktoś jest przekonany, że grubość jest moralnie zła, to ruch, który mówi „masz prawo istnieć, pokazywać swoje ciało i nie być za to karana”, odbiera jako afirmację czegoś niemoralnego. Stąd reakcje typu: „promujecie otyłość”, „zachęcacie do choroby”, kiedy w praktyce mówimy o czymś dużo bardziej podstawowym, jak prawo do szacunku, leczenia bez upokarzania, do ubrań w swoim rozmiarze.
Wątek mizoginii też jest tu bardzo ważny. Większość nienawiści wobec ciałopozytywności uderza w kobiety. Kobiece ciało w kulturze ma do spełnienia określoną funkcję. Ma być ładne, użyteczne, reprezentacyjne. „Zadbana kobieta” to często eufemizm określający kobietę, która poświęca bardzo dużo czasu, pieniędzy i energii na to, żeby spełniać czyjeś oczekiwania estetyczne. W momencie, kiedy kobieta mówi, że nie będzie budować poczucia wartości na tym, ile waży, nie będzie chować brzucha, nie będzie się głodzić, żeby inni mieli na co popatrzeć, to jest to odczytywane jako zaniedbanie. Nie dlatego, że ona obiektywnie się „zapuściła”, tylko dlatego, że przestała pełnić funkcję ozdoby. I tu ciałopozytywność jest ruchem, który odziera to z ładnych słów i mówi wprost, że nie jesteśmy jedynie chodzącymi pustymi opakowaniami.
A na czym polega healthism i jak na nas oddziałuje?
Healthism to ostatnia warstwa tej całej szkodliwej mieszanki. To przekonanie, że zdrowie jest przede wszystkim kwestią indywidualnego wysiłku i moralności. „Jak się starasz, będziesz zdrowa, jak chorujesz, to znaczy, że coś zrobiłaś źle”. W tej logice „dobry obywatel” to ten, który nie obciąża systemu: nie choruje, nie ma „nadwagi”, nie kosztuje. To daje społeczne przyzwolenie, żeby oceniać innych przez pryzmat tego, jak „dbają o zdrowie” i zakładać, że po wyglądzie wiemy, kto jest odpowiedzialny, a kto „zaniedbany”. Ciałopozytywność mówi, że twoja wartość jako człowieka nie jest zależna od parametrów medycznych, masz prawo do opieki, wsparcia i szacunku niezależnie od BMI. Dla wielu osób to brzmi jak herezja, bo odbiera im wygodny podział świata na „tych, którzy zasłużyli”, i „tych, którym można powiedzieć wszystko”.
Więc kiedy ktoś mówi, że „body positive to tylko wymówka”, to najczęściej nie komentuje realnego ruchu, tylko własne lęki i przekonania, w których się wychował. W praktyce ciałopozytywność nie polega na tym, żeby „nigdy nic ze sobą nie robić”. Polega na tym, żeby przestać używać nienawiści, wstydu i przemocy jako motywacji do czegokolwiek. Możemy rozmawiać o zdrowiu, o leczeniu, o dobrostanie psychicznym, ale z założeniem, że godność jest punktem wyjścia, a nie nagrodą za spełnianie czyichś oczekiwań co do wyglądu. I to właśnie ta zmiana – od warunkowej wartości do bezwarunkowej godności – bywa tak odbierana, jak „usprawiedliwianie zaniedbania”. Bo jest radykalna tylko dla tych, którzy całe życie słyszeli, że na prawo do istnienia „muszą sobie zasłużyć”.
Czy ciało nie musi być „ładne”, żeby zasługiwało na szacunek?
Mówisz kobietom, że ciało nie musi być „ładne”, żeby zasługiwało na szacunek. Co to znaczy w praktyce? Bo przecież wciąż niezależnie od tego, jaki nosimy rozmiar, każda z nas ma to wewnętrzne pragnienie bycia „ładną”. Nawet jeśli na głos temu zaprzecza.
Kiedy mówię, że ciało nie musi być „ładne”, żeby zasługiwało na szacunek, to nie chodzi o to, że mamy nagle przestać lubić makijaż, sukienki czy moment, kiedy patrzymy w lustro i myślimy „o, dziś jest dobrze”. Chodzi o coś bardziej fundamentalnego. O to, żeby szacunek, prawa i bezpieczeństwo nie były uzależnione od tego, czy akurat wpisujesz się w aktualny ideał tej „ładności”. Naomi Wolf w „Micie urody”, mówi, że uroda nie jest niewinną, obiektywną kategorią. To nie jest tak, że gdzieś w naturze istnieje jedna definicja piękna, a my tylko próbujemy jej dorównać. Kanon urody jest tworzony społecznie, politycznie i ekonomicznie i bardzo często służy do tego, żeby kobiety mieć pod kontrolą. Wolf pokazuje, że im więcej praw i wolności zdobywają kobiety, tym bardziej zaostrza się presja wyglądu. Skoro nie da się nas już kontrolować przez brak prawa do pracy czy głosowania, to można próbować przez nasz wygląd i opinię o nim.
Jeśli popatrzymy na to z tej perspektywy, ta „ładność” przestaje być czymś oczywistym. Kanon zmienia się cały czas. Od zgrabnych i opalonych modelek lat 80., przez „fit, ale z dużą pupą” w epoce sióstr Kardashian, aż po dzisiejszy powrót do superszczupłej sylwetki wspieranej farmakologią. I bardzo ważne, że ten kanon jest zawsze odrobinę poza zasięgiem. Nawet look sióstr Kardashian nie jest efektem „dobrych genów i picia wody”, tylko gigantycznego nakładu pieniędzy, czasu, pracy trenerów, lekarzy medycyny estetycznej, dietetyków, a do tego filtrów i retuszu. To standard, którego przeciętna osoba nie jest w stanie osiągnąć, choćby całe życie spędziła na siłowni i sałacie.
Naomi Wolf pisze też o tym, że „piękno” w naszej kulturze jest narzędziem dyscyplinowania. Jeśli wmówi się kobietom, że wartość, miłość, sukces i szacunek są nagrodą za bycie odpowiednio „ładną”, to zawsze można im powiedzieć: „masz za dużo”, „masz za mało”, „tu popraw”, „tu się postaraj”. I to świetnie się składa z kapitalizmem, który zarabia na tym, że my ciągle czujemy się niewystarczające. W tym kontekście zdanie „ciało nie musi być ładne, żeby zasługiwało na szacunek” znaczy w praktyce tyle, że masz prawo być traktowana serio w pracy, nawet jeśli nie wyglądasz jak z okładki, masz prawo do profesjonalnej opieki medycznej, nawet jeśli masz rozmiar wykraczający poza tabelki BMI, masz prawo do miłości, do seksu, do plaży, do krótkich spodenek i zdjęć z wakacji, nawet jeśli twoje ciało jest daleko od kanonu wyprodukowanego przez przemysł beauty i social media.
To nie znaczy, że nie wolno ci chcieć „ładności”. Jesteśmy ludźmi, lubimy czuć się atrakcyjne, lubimy bawić się modą, makijażem, włosami. Ciałopozytywność i feministyczne podejście do urody nie mówią, że masz przestać chcieć wyglądać ładnie. Mówią raczej, żebyś sprawdziła, kto dla ciebie ustawia tę skalę i co musi się stać, żebyś mogła o sobie dobrze myśleć. Jeśli twoje poczucie wartości wisi na jednym, konkretnym, bardzo wąskim elemencie, np. płaskim brzuchu lub idealnej cerze to jesteś zakładniczką czegoś, co się zmienia co kilka lat i co dla większości kobiet jest nie do osiągnięcia bez ogromnych pieniędzy, czasu i nierzadko zabiegów. W takim układzie zawsze będziesz „krok do tyłu”.
Skąd bierze się ten nasz wewnętrzny krytyk, który psuje nam humor?
Dlaczego, Twoim zdaniem, tak surowo oceniamy swoje ciała? Skąd bierze się ten nasz krytyczny wewnętrzny głos, który mówi, że mam, np. za grube łydki i nie mogę się pokazywać w krótkich spodenkach?
Myślę, że ten krytyczny głos w głowie nie jest „nasz” w takim sensie, że się z nim rodzimy. To jest suma rzeczy, które przez lata słyszymy o ciałach kobiet. Z mediów, od rodziny, w szkole, w Internecie. W pewnym momencie przestajemy rozpoznawać, że to cudze opinie, zaczynamy mówić do siebie dokładnie tym samym językiem, który widzimy z nagłówków.
Amerykańska piosenkarka i aktorka Lizzo nie może po prostu być świetną artystką. Jej ciało jest wiecznie „sprawą publiczną”. Raz mówią: „jak ona może być taka gruba, skoro tyle tańczy”, a innym razem „czy schudła za bardzo”, kolejnym „czy to jeszcze body positive”. Piosenkarka Bebe Rexha po jednym występie dostaje w sieci komentarz, że wygląda jakby „zjadła Lizzo”, a po Met Gali musi tłumaczyć, że przybieranie na wadze ma związek z PCOS i stratą ciąży. Adele nigdy nie miała na swoim koncie tyle przychylnych artykułów, jak wtedy, gdy schudła. A przecież miała już wtedy Oscara i sporo Grammy!
Ostatnio była też głośna sprawa z powracającą na scenę po latach Nelly Furtado. Fala hejtu, która spadła na nią za to, że jej ciało się zmieniło z rozmiaru S do większego była dla niej nie do udźwignięcia...
Jeśli dziewczynka dorasta w świecie, w którym w kółko widzi te nagłówki, to uczy się bardzo prostego równania, że kobiece ciało jest do oceniania. Nie ma „bezpiecznej” konfiguracji – zawsze będzie „za dużo” albo „za mało”. Nowe badania pokazują też, jak mocno w tę ranę wchodzą social media. Już 1 na 2 dziewczyny mówi wprost, że toksyczne treści o urodzie w socialach obniżają im samoocenę, a 9 na 10 śledzi choć jedno konto, przez które czuje się mniej atrakcyjna. Ponad połowa mówi, że zwyczajnie nie jest w stanie dorównać standardom wyglądu, które widzi w sieci. To jest fabryka wewnętrznego krytyka działająca 24/7 w naszej kieszeni.
A potem jest jeszcze to, co dzieje się bliżej domu. Choć łatwo obwinić media, to kiedy kobiety trafiają do mnie na coaching, najczęściej nie płaczą nad zdjęciem Kim Kardashian, tylko nad zdaniem babci, mamy, ojca, nauczyciela WF-u, byłego partnera, którzy mówili im: „spasłaś się”, „z takimi udami nigdzie nie zajdziesz” itp. Te komentarze wsiąkają w nas od dziecka i z czasem stają się tym „wewnętrznym głosem”. Więc jeśli pytasz, skąd bierze się ten okrutny komentator w środku, odpowiedź brzmi, że on jest bardzo logicznym produktem systemu, w którym dorastamy. Media uczą nas patrzeć na siebie jak na obiekt do oceny, przemysł beauty zarabia na tym, że czujemy się ciągle „do poprawki”, kultura bezlitośnie rozlicza kobiety z każdego kilograma, a badania pokazują, że dziewczynki bardzo szybko zaczynają wierzyć, że od wyglądu zależy, czy zasługują na sukces, uwagę i szacunek.
W pewnym momencie nasz mózg robi coś, co z jego perspektywy jest „mądre”, czyli próbuje nas chronić przed odrzuceniem, uprzedzając krytykę. Zaczyna więc sam mówić, np. „nie zakładaj tego, bo się ośmieszysz”, „najpierw schudnij, potem zacznij żyć”. Ten głos ma być tarczą, a staje się kijem. I dlatego praca z ciałem i samooceną tak często zaczyna się od bardzo prostego, a jednocześnie rewolucyjnego kroku, czyli zauważenia, że to nie jest obiektywna prawda o twoim ciele, tylko echo świata, w którym dorastałaś.
Jak reagować na raniące komentarze od najbliższych osób?
Mówisz o partnerach, rodzicach, dziadkach, którzy nie tylko nie wspierają nas w budowaniu zdrowej relacji z własnym ciałem, ale wręcz wpędzają nas w kompleksy. Jak reagować na komentarze dotyczące wyglądu, zwłaszcza w rodzinie?
Bardzo często kobiety z tym do mnie przychodzą. I jak już mówiłam, wcale nie chodzi o komentarz z Internetu, tylko właśnie o te zdania znad rodzinnego stołu: „Zobacz, jak ci się przytyło”, „Taka ładna twarz, szkoda tej reszty”, „No, kiedy w końcu zadbasz o siebie?”. One bolą najmocniej, bo padają od ludzi, którzy powinni być naszym „bezpiecznym miejscem”. Co można z tym zrobić w praktyce?
- Nazwać, zamiast się tłumaczyć.
Zamiast udowadniać, że „wcale nie przytyłaś”, możesz spokojnie nazwać sytuację: „Nie chcę, żeby mój wygląd był tematem rozmowy”. To nie jest agresja, to postawienie granicy. Masz do niej prawo, nawet jeśli druga strona „tylko żartuje”. - Przerzucić rozmowę z ciała na relację.
Czasem pomaga powiedzieć wprost: „Kiedy mówisz o moim wyglądzie w ten sposób, czuję się gorsza i mniej bezpieczna przy tobie. Wolałabym, żebyśmy rozmawiali o czymś innym”. To pokazuje, że to nie jest „fanaberia”, tylko realny wpływ takich słów na waszą relację. - Mieć przygotowaną krótką „formułkę”.
W rodzinie nie zawsze jest przestrzeń na długie dyskusje. Dlatego z klientkami często przygotowujemy gotowe, krótkie odpowiedzi, np.: „Nie komentuję cudzych ciał, swojego też nie chcę mieć komentowanego”. „To zdanie zostawiam tobie, ja wybieram inaczej o sobie myśleć”. Uśmiech plus zmiana tematu: „Nie będę rozmawiać o moim ciele. Jak tam twoja praca / ogródek / pies?”. To naprawdę robi różnicę, kiedy taki tekst jest „wyćwiczony” wcześniej, a nie wymyślany w stresie przy zupie.
Twoje hasło „odwal się od siebie” jest symbolem Twojej działalności. Brzmi dla mnie wspaniale, ale też dość, powiedzmy, młodzieżowo. Co dokładnie rozumiesz przez to pojęcie? I które pokolenia kobiet najbardziej powinny się od siebie odwalić?
Wszystkie! Z jednej strony, moje pokolenie millenialsów ma do przepracowania strasznie dużo złych wzorców z okresu dorastania, które to wzorce właśnie wracają ze zdwojoną siłą i pod nową nazwą: wellness, dbanie o siebie, skinnytok. Z drugiej Zetki i jeszcze młodsze pokolenie Alpha doświadcza teraz tego, czego ja doświadczałam 20 lat temu. Znów mamy obsesję szczupłości, znów wartość kobiet sprowadzana jest do ich wyglądu, a konserwatywna fala, która zalewa świat, zawsze zapowiada jeszcze większą obsesję na punkcie kontroli kobiecych ciał. Od prawa do aborcji, po konieczność noszenia rozmiaru S.
Najstarsze pokolenia kobiet, choć z wiekiem, mam nadzieję, zyskują więcej luzu i przekonania, że wygląd nie jest najważniejszy, nie uwalniają się od obsesji szczupłości tylko dlatego, że skończył 60 czy 70 lat. Do dziś pamiętam opowieść starszej kobiety, która z nieukrywaną zazdrością mówiła o chorującej na raka koleżance, która „dzięki” chemioterapii znów nosi taki sam rozmiar, jak w klasie maturalnej.
Czy możesz podać przykład sytuacji z życia codziennego, w której ta zasada „odwal się od siebie” najbardziej pomaga?
Kluczowa kwestia, nad którą pracuję z każdą moją klientką na coachingu ciałoakceptacji to ubrania. Nie zliczę, ile kobiet chodzi w niewygodnych, za dużych albo za małych, zwyczajnie brzydkich ubraniach, przekonana, że na coś lepszego muszą zasłużyć jakąś zmianą wyglądu, rozmiaru itp. Tracą przez to tyle życiowych okazji! Rezygnują ze spotkań, randek, wakacji, nie szukają lepszej pracy, nie ubiegają się o awans. Dlatego pracę ze mną bardzo często zaczynamy od odwalenia się od swojej szafy. Wyrzucenia z niej tego, co „wypada” i zostawienia tylko tego, co pomaga nam być naprawdę sobą.
Od czego zacząć pierwszy krok do łagodności wobec siebie i wobec własnego ciała?
Jak osoba, która przez lata żyła zupełnie inaczej, może zrobić pierwszy krok do takiej łagodności wobec siebie?
Myślę, że najważniejsze jest to, żeby przestać oczekiwać od siebie rewolucji z dnia na dzień. Jeśli przez 20–30 lat uczyłaś się nienawidzić swojego ciała, to pierwszy krok w stronę łagodności jest często bardzo mały i bardzo nieefektowny, zwłaszcza z perspektywy social mediów. I to jest absolutnie w porządku. Ja z moimi klientkami zaczynam zwykle od trzech prostych rzeczy.
- Po pierwsze: zamień „prawdę absolutną” na „komentarz w głowie”. Nie musisz od razu pokochać swojego brzucha. Pierwszy krok to zauważyć, kiedy w głowie odpala się autopilot: „ale wyglądasz jak świnia”, „masz takie uda, że wstyd wyjść z domu”. I zamiast przyjmować to jako fakt, spróbować dodać jedno zdanie: „to jest myśl, a nie prawda objawiona”. Nagle widzisz, że to jest jakiś głos, którego możesz zacząć uczyć nowych kwestii. To też jest coś, w czym pomagam w procesie coachingowym, czyli rozdzielić „ja” od „głosu, którego kiedyś nauczył mnie świat”.
- Po drugie: wybierz jedno miejsce, w którym przestajesz się nad sobą znęcać. Nie całe życie na raz. Jedno miejsce. Na przykład lustro w łazience. Umawiamy się z klientką, że przez następne dwa tygodnie przy tym konkretnym lustrze obowiązuje zakaz obrażania siebie. Nie musi być od razu „jestem piękna”. Może być neutralnie: „mam ciało”, „to są moje nogi, niosą mnie cały dzień”, „to jest brzuch, który widzę na zdjęciach, ale nie musi decydować o tym, czy wyjdę z domu”. To jest małe, ale bardzo konkretne. Zmiana jednego rytuału, jednego momentu w ciągu dnia. W pracy 1:1 układamy takie mikromomenty łagodności, dopasowane do codzienności konkretnej osoby. Dla jednej to będzie lustro, dla drugiej przymierzalnia, dla trzeciej zdjęcia na telefonie.
- Po trzecie: posprzątaj wokół siebie to, co najgłośniej karmi twojego wewnętrznego krytyka. Zanim zmienisz to, jak do siebie mówisz, często warto zmienić to, czym się karmisz. Z mojego doświadczenia ogromną zmianę daje: wyciszenie kont, po których czujesz się jak gorsza wersja człowieka, uzupełnienie feedu o osoby o różnych ciałach, w różnych rozmiarach, w różnym wieku, nazwane na głos granice w stylu „nie komentujemy cudzego ciała przy stole” w rodzinie czy wśród znajomych.
Czyli pierwszy krok to nie jest „od jutra kocham swoje ciało”. Pierwszy krok to zauważyć, jak do siebie mówisz, wybrać jedno miejsce, w którym przestajesz być dla siebie zołzą i delikatnie uprzątnąć otoczenie tak, żeby wspierało twoją łagodność, a nie ją sabotowało.
Co najczęściej przeszkadza kobietom w budowaniu zdrowej relacji ze swoim ciałem?
Myślę, że najczęściej nie przeszkadza nam „brak silnej woli”, tylko to, w co uwierzyłyśmy o samych sobie i o naszych ciałach. Po pierwsze, bardzo wiele kobiet głęboko w środku wierzy, że samoakceptacja = odpuszczenie, lenistwo, leżenie na kanapie i „zaniedbanie się”, czyli w to, o czym już wspominałam. Dorastałyśmy w narracji, że dobra kobieta to ta, która pracuje nad sobą: chudnie, poprawia, ukrywa „niedoskonałości”, walczy z cellulitem i boczkami. Więc kiedy pojawia się myśl, że „chciałabym przestać ze sobą walczyć”, od razu odzywa się wewnętrzny alarm, który mówi „jak siebie zaakceptujesz, to się zapuścisz, nikt cię nie będzie chciał”. To przekonanie samo w sobie blokuje zmianę, bo już spokój w relacji z ciałem jest widziany jako zagrożenie.
Po drugie, bliscy bardzo często te przekonania podzielają. To nie jest tak, że żyjemy w próżni, w której możesz sobie po cichu budować czułość do ciała, a świat przyklaśnie. W wielu domach wciąż padają teksty: „ty to tak łatwo przybierasz na wadze”, „z takim brzuchem na plażę?”, „no ale samoakceptacja samoakceptacją, jednak o siebie trzeba dbać”. Partnerskie docinki, „żarty” znajomych, komentarze matek i babć – to wszystko potrafi skutecznie podkopać każdy, nawet najmniejszy krok w stronę łagodności. Zdarza się, że kobiety, z którymi pracuję, bardziej boją się reakcji otoczenia na to, że przestaną się odchudzać, niż tego, że jeszcze raz wejdą w wyniszczającą dietę.
Po trzecie, jest ogromny strach przed krytyką i odrzuceniem. To nie są abstrakcyjne lęki. Widzimy, jak traktuje się ciała kobiet w mediach, w komentarzach w Internecie, na ulicy. Wiemy, że ciało może stać się „tematem” rozmowy, żartów, hejtu. Nic dziwnego, że wiele z nas myśli, że „jeśli ja odpuszczę tę wieczną walkę, jeśli nie będę się pilnować, to inni będą mnie oceniać jeszcze mocniej”. Z jednej strony jesteśmy śmiertelnie zmęczone dążeniem do perfekcyjnego ciała, a z drugiej naprawdę trudno uwierzyć, że istnieje jakakolwiek inna droga niż: „albo się katuję, albo jestem kompletnie „zapuszczona”.
Masz swoje sprawdzone narzędzia, które wypędzają tego wewnętrznego krytyka, który czasem znika, a potem znowu się pojawia? Czy są jakieś rytuały lub ćwiczenia, które sama stosujesz, by wracać do równowagi w trudniejszych momentach?
Wewnętrzny krytyk zawsze wraca. Lubię myśleć o nim jak o trzylatku. Kto próbował kiedyś takiego przestraszonego trzylatka przekrzyczeć, ten wie, jak kiepski to jest pomysł. Wewnętrzny krytyk, podobnie jak dziecko, najgłośniejszy jest wtedy, gdy mamy jakieś niezaspokojone potrzeby. Więc kiedy zauważam, że zaczynam się do siebie dowalać, robię szybki remanent i sprawdzam, o jakie niezaspokojone potrzeby może tu chodzić, zaczynając od podstawowych, czyli kiedy jadłam, piłam, rozmawiałam z prawdziwym człowiekiem, wyszłam na dwór? Może to czas odłożyć telefon? Albo zamknąć komputer? Zadanie sobie pytań, typu: co się dzieje, czego teraz potrzebuję i jak mogę to sobie dać, to zazwyczaj świetny początek, żeby wewnętrzny krytyk przestał się rzucać.
Czy da się praktykować ciałoakceptację w dni, kiedy naprawdę nie lubimy swojego odbicia w lustrze?
Da się, bo to właśnie w takie dni ciałoakceptacja jest nam najbardziej potrzebna. Ciałoakceptacja nie jest stałym stanem „kocham swoje ciało 24/7”, tylko czymś, co się zmienia, faluje, wraca i odchodzi. Możesz mieć dzień, w którym szczerze nie lubisz swojego odbicia w lustrze, a jednocześnie wybierasz, żeby traktować siebie z szacunkiem: zjeść posiłek, odpocząć, założyć coś wygodnego, pójść do lekarza, zadbać o swoje granice. Kluczowe jest to, żeby niezależnie od tego, jak wyglądamy i jak się ze sobą czujemy, pamiętać, że jestem wartościowa, zasługuję na troskę i mam prawo zaspokajać swoje potrzeby. Nawet – a może szczególnie – w dni, kiedy moje odbicie w lustrze mnie nie zachwyca.
Jak wychowywać dzieci, by nie powielały kompleksów dotyczących ciała?
Czy twoim zdaniem presja wyglądu dotyka coraz młodsze dziewczynki?
Tak, widzę, że ta presja schodzi coraz niżej wiekowo. Dziś o „brzuchu”, „udach” i „ładnej twarzy” potrafią mówić już 8–10-latki, a nie tylko nastolatki. I to nie jest tylko intuicja, mamy na to dane: raporty (np. „Dove o poczuciu piękna i samoocenie dziewcząt”) pokazują, że nawet 9 na 10 dzieci w wieku 10–17 lat widzi w social mediach toksyczne treści o urodzie, a 1 na 2 mówi wprost, że takie „porady” obniżają im samoocenę. Inne badania pokazują, że ponad 40% nastolatków mówi, że treści w social mediach sprawiają, że martwią się swoim wyglądem, a prawie 8 na 10 nastolatków czuje presję, żeby „wyglądać jak najlepiej” w sieci. I to dotyczy nie tylko dziewczynek. Chłopcy dostają z algorytmów zupełnie nową wersję „idealnego ciała”: wysokiego, super umięśnionego, z idealną szczęką. Coraz częściej mówi się o trendach typu, które wywołują u chłopców lęk, obsesyjny trening, zaburzenia jedzenia, a nawet pomysły na ryzykowne zabiegi.
Jak rozmawiać z dziećmi, także chłopcami, o ciele tak, by nie powielały kompleksów dotyczących ciała?
- Mówmy o ciele jak o domu i narzędziu, nie jak o projekcie do poprawiania. Zamiast: „masz takie chude/grube nogi”, raczej: „masz silne nogi, które cię niosą”, „masz ręce, które świetnie rysują, przytulają, grają w piłkę”. Dzieci bardzo szybko wyczuwają, czy ciało jest „do oglądania”, czy „do życia”.
- Nie róbmy z wagi i wyglądu tematu numer jeden. W domu, w którym dorastamy, kształtuje się to, co uważamy za „normalne”. Jeśli przy stole cały czas komentuje się ciało („ale przytyłaś”, „ale schudłeś”, „z takim brzuchem to…”, „od poniedziałku przechodzę na dietę”), dzieci uczą się, że wygląd jest najważniejszy. Jeśli częściej słyszą: „jestem z ciebie dumna, jak się starasz”, „fajnie, jak o kogoś dbasz”, „widzę, że masz swoje zdanie”, dostają sygnał: „moje cechy, emocje i działania też są ważne”.
- Uczmy krytycznego myślenia o mediach i filtrach. Zamiast tylko zabraniać sociali, warto usiąść obok i pogadać: „Zobacz, ile filtr tu zmienia – tak w rzeczywistości nikt nie wygląda”. „Jak się czujesz po 20 minutach scrollowania takich filmów? Lepiej, gorzej?”.
Czy jest coś, co sama chciałabyś usłyszeć o swoim ciele jako nastolatka?
Na pewno coś bardzo prostego, np., że Twoje ciało nie jest problemem do rozwiązania. Możesz rosnąć, dojrzewać, zmieniać się, szukać swojego stylu, ale już teraz zasługujesz na szacunek, przyjaźń, miłość i obecność na zdjęciach. Nie musisz najpierw schudnąć, albo „poprawić się”, żeby „zacząć żyć”.
Czy Twoim zdaniem pojęcie „piękna” powinno zostać sprecyzowane na nowo i czy akceptacja ciała to też wspólna, społeczna zmiana, nie tylko indywidualna?
Tak, myślę, że pojęcie „piękna” wręcz musi zostać na nowo sprecyzowane, albo raczej rozszerzone tak, żeby przestało być kijem do bicia większości ludzi. Dzisiejszy kanon jest wąski, drogi, oparty na filtrach, zabiegach i przywilejach, więc z definicji sprawia, że większość z nas zawsze będzie „nie dość”. Dlatego akceptacja ciała nie jest tylko prywatnym projektem „dla mojego lepszego samopoczucia”, ale też zmianą społeczną: w słowniku (jak mówimy o ciałach), w mediach (kogo pokazujemy i w jakich rolach), w medycynie (jak traktujemy ludzi o różnych ciałach), w modzie, w pracy i w szkole. Świat, w którym więcej osób ma zgodę na swoje ciało, byłby po prostu mądrzejszy i łagodniejszy – mniej energii szłoby w diety, wstyd i autocenzurę, a więcej w tworzenie, bliskość, odpoczynek, relacje i prawdziwą troskę o zdrowie zamiast o „ładny obrazek”.
Czy Polki zmieniają swoje podejście do ciała i wyglądu?
Z perspektywy osoby, która prowadzi duże społeczności kobiet, co Twoim zdaniem najbardziej zmienia się w podejściu Polek do cielesności? W którą stronę zmierzamy? A może nic i jesteśmy jak te nasze matki i babki, które często wstydzą się rozebrać na plaży, czy nie chcą dać się uwiecznić na zdjęciu, bo „fatalnie wyglądają”?
Widzę dwie rzeczy jednocześnie. Ogromną zmianę i ogromne zmęczenie. Z jednej strony Polki, zwłaszcza te z mojego pokolenia wychowane w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych są po prostu wykończone byciem „projektem do poprawy”. Coraz częściej słyszę: „Nie chcę już spędzić kolejnych 20 lat na odchudzaniu”, „Mam dość tego, że każda rozmowa o zdrowiu zaczyna się od mojego brzucha”. Z drugiej strony wciąż bardzo mocno siedzi w nas lęk, że jeśli odpuścimy tę wieczną walkę, to wszystko się zawali. To, co się zmienia, to moim zdaniem gotowość do kwestionowania tego, co kiedyś brałyśmy za oczywistość. Coraz więcej kobiet widzi, że to nie z nimi jest problem, tylko z kulturą, która jednocześnie wymaga perfekcyjnego ciała, pełnego etatu, macierzyństwa na medal i uśmiechu w gratisie.
Myślę, że idziemy w stronę większej świadomości i łagodności, ale to nie jest prosty marsz do przodu. Bardzo często moje obserwatorki i klientki stoją w rozkroku. Jedną nogą w starym świecie diet, wstydu i „muszę się ogarnąć”, drugą – w nowym, w którym ciało ma być domem, a nie wrogiem. I właśnie tam, w tym środku, dzieje się najciekawsza praca, kiedy kobiety zaczynają zadawać sobie pytanie nie „jak mam się jeszcze poprawić?”, tylko „jak chcę się ze sobą obchodzić przez kolejne 10–20 lat mojego życia?”.
Gdybyś mogła powiedzieć jedną rzecz każdej kobiecie, która wciąż walczy ze swoim ciałem, wyglądem, kompleksami — co by to było?
Powiedziałabym, za siostrami Kite, amerykańskimi badaczkami i działaczkami ruchu body positive, że „twoje ciało jest narzędziem, nie ozdobą” – czyli korzystaj z tego narzędzia i przeżyj to życie na maksa, bo nad twoją trumną nikt nie będzie wspominał twojego płaskiego brzucha czy nóg bez cellulitu. Ludzie, którzy cię kochają, będą cię kochać w każdym rozmiarze i z każdą zmarszczką.
Dziękuję za rozmowę.
Czytaj także:
- „Muszę opłakać siebie sprzed kilku lat". Michalina Grzesiak w rozmowie z Pauliną Mikułą o rozstaniu i miłości na własnych zasadach
- „Najważniejsza relacja to ta z samą sobą”. Dlaczego stawianie siebie na pierwszym miejscu nie jest egoizmem?
- „Wybieram siebie” – nowa akcja Polki.pl. Nie musisz być idealna, wystarczy, że będziesz sobą

