Reklama

Chciałbym myśleć, że to test. Przede wszystkim na poczucie humoru. Bo pierwsze wrażenie jest nawet zabawne: paru mnichów ubranych w worki śpiewa „Kiedy powiem sobie dość” O.N.A., „Statki na niebie” De Mono i inne polskie hity – tyle że jako chorały gregoriańskie.
Dalej test faktograficzny: kto to już robił? Naturalnie, zachodni projekt Gregorian. Już wtedy brzmiało tandetnie. Teraz test na wytrzymałość. Wokaliści Mistic kiepsko sobie radzą w konwencji, wpadając w harcerski ton, gdy interpretują Bajm, i festiwalowo zawodząc w piosence Fleszara. Nie pomaga im też to, że przy rozpisywaniu ich partii producent wyraźnie utożsamił mnichów z eunuchami. A proszę sobie tylko wyobrazić Bee Gees śpiewających chorał. I to na podkładzie jak z taniego klawisza. Prawdę mówiąc, zastanawiam się nad tym, czy w tym klawiszu nie było czasem gotowej funkcji „chorał”, którą autor wykorzystał jako tajną broń. „Mistic” to wreszcie test na sytuacje ekstremalne. O ile łatwo mi było dotąd wymienić najlepsze płyty, jakie kupiłem w życiu, o tyle te gorsze szybko wyrzucałem z pamięci. Dzięki temu, że upokorzyłem się, płacąc za ten album własnymi pieniędzmi (nawet facet przede mną biorący nowego Rubika spojrzał na mnie z wyższością), już zawsze będę wiedział, jaka jest najgorsza płyta, którą w życiu kupiłem.

Bartek Chaciński/ Przekrój

Mistic „Mistic”, Warner

Reklama
Reklama
Reklama