Good Night, and Good Luck
Clooney zrobił film elegancki i swobodny.

Nauczyciele prowadzą uczniów na ekranizacje lektur szkolnych, katecheci na „Opowieści z Narnii”, a redaktorzy naczelni mediów wszelakich powinni teraz organizować obowiązkowe wyjścia dziennikarzy na „Good Night, and Good Luck”. Bo trudno w Polsce o film bardziej na czasie, mimo że jego akcja toczy się w latach 50. ubiegłego wieku w Ameryce.
Bohaterem jest Edward R. Murrow (rewelacyjnie, powściągliwie zagrany przez Davida Strathairna), postać nie tylko autentyczna, ale też legendarna – dziennikarz stacji CBS, który skompromitował senatora McCarthy’ego. Dla przypomnienia, ów paranoiczny polityk obsesyjnie tropił w Ameryce wrogów wewnętrznych, zwanych dalej komuchami. Brzmi znajomo? Efektem jego działań były: samobójstwa, złamane kariery, bezpodstawne oskarżenia, stracone zaufanie do państwa i demokratycznych instytucji. To, że Stany nie zamieniły się w jeden wielki stos dla czarownic, zawdzięczamy w dużej mierze odważnej postawie takich ludzi jak Murrow. Oczywiście filmów o wolności i znaczeniu mediów powstało już w Stanach sporo. Przeważnie były one równie słuszne, co patetyczne. Tymczasem Clooney zrobił film, który wygląda jak on sam – jest swobodny, elegancki i rusza się w rytm swingowych szlagierów. Ale niech nikogo ten luz nie zmyli. To bowiem, co „Good Night, and Good Luck” ma nam do powiedzenia, już tak eleganckie nie jest: jeśli damy sobie zamknąć gęby, jesteśmy skończeni.
Bartosz Żurawiecki/ Przekrój
„Good Night, and Good Luck”, reż. George Clooney, USA 2005, Kino Świat

