Kiedy zaszłam w ciążę, postępując w zgodzie ze swoją poukładaną naturą, zaplanowałam sobie każdy szczegół związany z pojawieniem się dziecka. Między innymi sukcesywnie kupowałam niezbędne elementy niemowlęcego wyposażenia, chodziłam często i zgodnie z planem na wizyty lekarskie oraz wszelakie badania, smarowałam się kremami przeciw rozstępom, jadłam dużo warzyw i owoców, a nawet pisałam dziennik ciążowy w formie bloga, żeby nie stracić ani chwili z tego niezwykle ważnego okresu. Wszystko jak w szwajcarskim zegarku... Niestety - do czasu. Pewnego dnia bowiem, podczas wizyty u prowadzącego moją ciążę ginekologa, dowiedziałam się, że mam objawy zatrucia ciążowego. Pojawił się strach. Dotarło wówczas do mnie, że czasem choćby nie wiem jak bardzo człowiek się starał, nie da rady uniknąć komplikacji i trudności... Bywa, że są od nas niezależne.
Od momentu, kiedy urodziła się moja córcia, byłam gotowa zrobić naprawdę wszystko, co w mojej mocy, żeby rozwijała się zdrowo i radośnie. Szczególnie, że końcówka ciąży i poród okazały się bardzo trudne. Nie planowałam już, tak jak kiedyś, ale mocno wierzyłam, że dalsza część naszego wspólnego współistnienia z ukochanym maleństwem będzie przebiegała bezproblemowo. Niestety i w tym przypadku los wyznaczył mi inną ścieżkę. W piątym tygodniu życia córcia moja znalazła się w szpitalu z silnym zakażeniem układu pokarmowego. Przez pierwszy tydzień nie potrafiono nawet postawić diagnozy, co jej właściwie jest. Po trzech tygodniach leczenia antybiotykami i sterydami malutka została wypisana. Radość była wielka, choć byliśmy wszyscy wycieńczeni psychicznie i dużo bardziej pokorni. Około miesiąca cieszyliśmy się zdrowiem naszego dziecka. Pojawiło się ponowne zakażenie układu pokarmowego, które po dokładnych badaniach laboratoryjnych w trybie stacjonarnym, okazało się być spowodowane bakterią rozsiewaną głównie w warunkach szpitalnych. Znów silne leki, nieprzespane noce, strach o konsekwencje kolejnej antybiotykoterapii dla zdrowia takiego maluszka. Naprawdę cudem udało mi się nie stracić pokarmu i nadal karmić piersią. Jakiś czas później, kiedy trafiliśmy z córeczką do alergologa z podejrzeniem atopowego zapalenia skóry, padło przypuszczenie, że od samego początku kłopoty zdrowotne związane z przewodem pokarmowym naszego dziecka, były prawdopodobnie spowodowane alergią. Okazało się, że mamy w domu malutkiego alergika, choć absolutnie nikt w rodzinie nie jest uczuleniowcem.
Przez pierwszych kilka miesięcy ostro zmagaliśmy się z utrudnieniami, jakie niesie ze sobą ta coraz powszechniej występująca choroba. Znowu trzeba było przeorganizować nasze życie, żeby dostosować je do nowej, obcej sytuacji. Dziś wiemy o atopowym zapaleniu skóry bardzo dużo i wiele przerażających na początku tematów zostało oswojonych (jak choćby żywienie alergika, czy wystrój mieszkania), nadal jednak zdarza się, że choroba utrudnia nam mocno życie, a bywa, że je kompletnie dezorganizuje. Z wielu rzeczy musieliśmy nauczyć się rezygnować, choć nie jest to ani łatwe, ani przyjemne.
Są też jednak pozytywy takiej sytuacji, choć wiem, że wydaje się to niemal niemożliwe. Trudy związane z chorobą dziecka nauczyły mnie czerpać ogromną radość z każdej chwili spędzanej z moją córeczką. Oboje z mężem czujemy teraz mocniej, jak wielkim szczęściem jest uśmiech na twarzy naszej pociechy. Doceniamy też bardziej każdy dzień, jaki otrzymujemy od losu, w dobrym zdrowiu (pomijając alergię) i będąc razem. Cieszy nas nawet zwyczajna, ale za to wspólna codzienność. Może to bolesna lekcja, jakiej udzielił nam los, ale również cenna.
Maria Rogalska-Cichoń