Wyjść z dzieckiem i przeżyć

Spadł śnieg. Co więcej, spadł taki śnieg, jakiego miasta nie widziały od dobrych kilku lat. Spadł i żeby ostatecznie udowodnić swój wredny charakter, nie chce się topić. A w środku tych, jakże oszałamiających hałd śniegu, mniej lub bardziej kroczymy my – zdesperowani rodzice wyprowadzający dzieci na spacer.
/ 20.01.2010 07:45
Spadł śnieg. Co więcej, spadł taki śnieg, jakiego miasta nie widziały od dobrych kilku lat. Spadł i żeby ostatecznie udowodnić swój wredny charakter, nie chce się topić. A w środku tych, jakże oszałamiających hałd śniegu, mniej lub bardziej kroczymy my – zdesperowani rodzice wyprowadzający dzieci na spacer.

Kiedy jeszcze byliśmy określani mianem bezdzietnych, śnieg kojarzył nam się z zabawą, ewentualnie z lekko mokrymi butami. Teraz, te hałdy urosły bez mała do rozmiaru Mount Everestu.
Ale dziecko niespecjalnie chce to uszanować. Jakoś perfidnie nie chce zrozumieć, że nieodśnieżone chodniki i zalegające wszędzie góry śniegu mogą stanowić dość poważny problem w pójściu na udany jak zawsze spacer. Jeszcze mniej da mu się wytłumaczyć, jeśli samo nie posiadło jeszcze umiejętności mówienia. Spacer ma być i już. To że ma być wiemy i my sami, w końcu mało który rodzic jest w stanie wytrzymać cały dzień z dzieckiem w domu. Nie mówiąc już o tygodniu. Tylko my, w przeciwieństwie do naszych pociech, widzimy dość znaczące problemy logistyczne.

Wyjść z dzieckiem i przeżyć

Punkt 1. Gorszy sprzęt. Koszmar koszmarów. W wyniku spaceru w śnieżycy, przeprowadzanego przez wyjątkowo zdesperowanego tatę, używany na co dzień przez nas wózek stracił rączkę. Tata po weekendzie wrócił do pracy a my, na czas naprawy zostaliśmy z Juniorem zmuszeni do korzystania z bardziej letniej niż zimowej spacerówki, na dodatek takiej, z której Junior raczej już wyrasta. Jeśli jeszcze opakować go w nieodzowne zimowe akcesoria, wyrasta z niej zdecydowanie. Dzień w dzień, kiedy tylko wkładam go do środka, donośnym wrzaskiem daje mi do zrozumienia, że zbyt poważnie ograniczyłam jego wolność. Kocyka nie aprobuje w żadnej formie. Ja jednak, po 14 miesiącach bycia mamą, w takich sytuacjach jestem już niemalże jak agent od zadań specjalnych. Wyjmuję przygotowaną zawczasu bułę. Kiedy Junior chwyta ją z zadowoleniem, ja ukradkiem opakowuję go kocykiem i czym prędzej biegnę w stronę drzwi. Mam nadzieję, że coś, co zobaczy na zewnątrz zaabsorbuje do na tyle, że nie zauważy, iż od dawna jest już przykryty.

Punkt 2. Auto. Autem nazywamy z Juniorem wszelkie pojazdy zmotoryzowane, czy to samochód, czy autobus. W chwilach desperacji nada się nawet rower. Auta są obiektem uwielbienia Juniora, kiedy więc pokrzykuje radośnie w stronę linii 185, ja ukradkiem staję i dopinam kurtkę, okręcam szyję szalikiem. Autobus już odjechał, rękawiczki zakładam więc popychając wózek nogą. Szybko decyduję się na kierunek spaceru, co zresztą nie jest decyzją trudną – tylko jedna droga jest na tyle odśnieżona, że jej przejście, przynajmniej z założenia - nie przypomina przeprawy Arnolda Schwarzeneggera z Predatora. Ruszamy. Uff, obeszło się bez ofiar.

Punkt 3. Kulturystyka i trening aerobowy. Wszelka siłownia niech się schowa. Chodziłam kiedyś na regularne treningi, nie były nawet w połowie tak wyczerpujące jak spacer z dzieckiem zimą w letniej spacerówce. Odśnieżona droga okazuje się odśnieżona jedynie do końca bloku, taka widać była decyzja spółdzielni. Kolejny blok też zresztą ma odśnieżony chodnik, problemem pozostaje do niego dotarcie. Dzieli nas, tak na oko jakieś 30 metrów. Ze śniegiem gdzieś do kostek. Przez głowę przebiega mi zdumienie, że po takiej ilości śniegu mogą jeździć samochody, ale cóż, one mają znacznie lepsze kółka. A niektóre mają nawet napęd na 4 koła.
Ja mam jedynie napęd na dwie nogi. Zależy on bezpośrednio od moich możliwości i ilości sił w danym dniu. Biorę głęboki oddech. Pcham z całej siły. Ani drgnie. Podnoszę przednie kółka i pcham dalej. Drgnęło na 50 centymetrów. Junior zaczyna się denerwować tą niechcianą stagnacją w krajobrazie, a bułka już mu się kończy. W trosce o nas oboje, robię to co wszystkie matki dookoła. Podnoszę wózek z Juniorem i – wstrzymując oddech – ruszam z kopyta, z tym, bez mała 20-kilowym ładunkiem przez ulicę. Docieram do odśnieżonej części chodnika kompletnie mokra. Jeszcze nie wiem, że do końca spaceru zrobię takich rekreacyjnych podnoszeń co najmniej 10.

Punkt 4. Mekka. Po mniej więcej godzinie docieram do założonego miejsca postoju. Kiedy już widzę swój punkt docelowy, czuję się tak jakbym co najmniej stoczyła, przegrany zresztą pojedynek. Na mój widok znajoma bez słowa podsuwa mi krzesło i pyta jakim cudem spacer tak mnie zmęczył. Postanawiam wspaniałomyślnie nie odpowiadać na jej pytanie. Jest w 14 tygodniu ciąży. Wkrótce sama doskonale zrozumie.

Marta Czabała

Redakcja poleca

REKLAMA