"— Widzisz, chociaż jednego psa ocaliliśmy przed takim życiem — mówiła rozradowana Renia, przytulając się do mnie, kiedy wracaliśmy do samochodu. — A ty nie chciałeś…
Nadal nie chciałem. Ale niosłem tego czarnego malucha w ramionach, decyzja zapadła. Zdawałem sobie sprawę, że przyjdzie mi robić dobrą minę do złej gry. Przynajmniej przez jakiś czas. Nie wyobrażałem sobie, że ja i ten pies możemy żyć długo razem pod jednym dachem."
O książce:
Michał, dziennikarz „śledczy” lokalnego brukowca, czuje, że świat za dużo od niego wymaga. Nie dość, że po godzinach musi zbierać nowinki sportowe dla swojego szefa, nie dość, że sąsiad pod oknem posadził pewną śmierdzącą roślinkę, to jeszcze dziewczyna Michała zadecydowała, że muszą mieć psa, i to – co najgorsze – pudla… Michał jest już tym wszystkim zmęczony. Ma wrażenie, że tkwi w związku siłą przyzwyczajenia, a pies to kolejne zobowiązanie, które nie pozwoli mu odejść…
Od autora:
"Napisałem kilka książek, więc nazywają mnie pisarzem. Większość z nich to fantastyka dla dorosłych, czasem humorystyczna, czasem serio, czasem w kostiumie historycznym („Inne okręty”, „Czarem i smokiem” czy „Wilcza krew, smoczy ogień”). Niedawno zacząłem pisać dla dzieci i nawet udało mi się zdobyć jakieś nagrody. Moja najnowsza powieść jest luźno oparta na przygodach prawdziwego psa, Miłka, z którym codziennie wychodzę na spacer i próbuję zrozumieć, dlaczego należy wsadzić nos w każdą niepozorną kępę trawy. Dzięki niemu inaczej spojrzałem na relacje damsko-męskie. Czasem wystarczy obdarzyć bohaterów psem, aby nie przypominali już typowych postaci z romansów, tylko zwyczajnych ludzi. Mężczyzn i kobiety."
Romuald Pawlak
Przeczytaj fragment książki:
Widziałem to w jej oczach – lekko rozszerzonych, bardziej szarych niż niebieskich. Widziałem to błaganie grożące wybuchem płaczu lub złości, jeżeli nie powiem „tak”.
– Nie – odparłem, wstrząsając się ze zgrozą. – Renia, proszę, to jest bardzo zły moment na psa.
Obok nas przepływały strumienie ludzi ze swoimi czworonogami, zmierzając w stronę bramy, za którą odbywała się wystawa psów rasowych. Wewnątrz, w kulistej hali sportowej i na trawnikach oraz boiskach, które ją otaczały, panowało istne pandemonium. W najlepsze trwał handel żywym towarem, jedzeniem, gadżetami dla psów, a także literaturą fachową.
Miałem poczucie, że uczestniczę w wielkim targowisku próżności, dla którego pozorny obiekt centralny – pies – stanowił tylko pretekst. Najważniejsi byli właściciele. Dla kogo były te medale, dyplomy, pisemne oceny? Pies bardziej by się ucieszył z kawałka kiełbasy. Którego nikt mu tu nie zamierzał dać.
O kupnie psa Renia mówiła od bardzo dawna. Wiele razy opowiadała mi o Dżekim, którego znała, będąc nastolatką – i w którym zakochała się chyba równie mocno jak w swoim pierwszym chłopaku. Prawdopodobnie to uczucie było bezpieczniejsze, bo przytulając psa mocno, nie ryzykowała bury mamy czy taty.
Kiedy ja wspominałem koty, które towarzyszyły mi w dzieciństwie, Dżeki natychmiast powstawał z martwych, by swymi czynami dowieść, że kot takim mądrym psem nigdy nie będzie. I nawet nie miałem nic przeciwko temu. To było w porządku, niegroźny pojedynek na wspomnienia.
Jednak któregoś dnia okazało się, że za dwa tygodnie Renia ma jakąś sprawę do załatwienia w O., chce się spotkać z koleżanką sprzed lat, a zupełnym przypadkiem tego samego dnia odbywa się w mieście wystawa psów rasowych. Czyli targ niewolników. I powinniśmy tam zajrzeć.
– Ale po co?! – spytałem naiwnie, łudząc się, że to tylko zwykła ciekawość, może chęć obcowania przez chwilę z gromadą wyrobów dżekopodobnych.
– Bo ja bym chciała pieska… – niepewnie wyznała Renia, robiąc minę tak słodką, że mógłbym nią osłodzić gorzką herbatę.
– I bez tego mamy dosyć kłopotów – burknąłem wtedy. A moja lepsza ćwiartka (bo na miano połówki nie zasługiwała, skoro od pięciu lat żyliśmy razem bez papierka, a ja w dodatku zastanawiałem się, jak przetrwać następnych dziesięć) skrzywiła usta i nic nie odpowiedziała. Potem jednak zaczęła szukać odpowiedniego kandydata pośród psiej młodzieży. Renia bowiem jest osobą upartą i jak sobie coś wymyśli, osiągnie to albo padnie trupem.
No i w końcu dotarliśmy do O., a teraz Renia właśnie kupowała sobie nowego małego Dżekiego. Nie zważając na moje protesty, realizowała swój plan.
A mnie to przerażało! Byłem z domu kociarzy, a przede wszystkim nie byłem gotów na psa! Nie znosiłem psów, może z wyjątkiem Lizaka.
Chciałem odejść!
Między nami od dawna układało się coraz gorzej. Od jakiegoś czasu zastanawiałem się nad zabraniem klocków i powiedzeniem „Pa pa, sayonara, do widzenia, kochanie”. A pies… Psa kupuje się po to, by mocniej związał parę, szczególnie bezdzietną. Zatem było to działanie sprzeczne z moimi intencjami. Podobnie jak coraz bardziej zdecydowane próby rozmowy o zalegalizowaniu naszego związku. Czyli o ślubie.
A teraz, uwaga, gwóźdź programu: Renia nie zamierzała kupić jakiegoś tam psa. O nie! Ona chciała p-u-d-l-a!!! PUDLA!!! PUDLA!!!
Każdy wie, jakie są pudle. Wredne, złośliwe i głupie jak but hiszpański w ręku tępego inkwizytora, odpornego na argumenty.
Podobnie jak ich właściciele. Wedle powszechnej wiedzy pudel to taki francuski piesek, a jego właścicielka to rozkapryszona damulka, najlepiej z kolorowym parasolem i wachlarzem w upierścienionej dłoni, w typie Violetty Villas po pięćdziesiątce.
Wprawdzie ze stereotypami jest tak, że często nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością, ale ja, zanim zamieszkałem z Renią, akurat miałem do czynienia z dwoma pudlami na swoim osiedlu. Chryste Panie, cóż to były za paskudne, złośliwe, ciągle jazgoczące bestie!
I teraz mieliśmy takiego potwora wziąć do domu?! A gdzie miejsce dla mnie? Gospodin pomiłuj, już bym wolał hodować szarańczę.
Gdy tylko się dowiedziałem, co Renia zamierza, zacząłem otwarcie krytykować wystawy i hodowców. Zresztą moje słowa szybko zyskały potwierdzenie. Renia chciała kupić psa z dobrej hodowli, pojechać do O. już po konkretnego szczeniaka. W końcu jedna z potencjalnych dawczyń psiej sierści uznała, że dociekliwe pytania wskazują, że Renia reprezentuje konkurencję.
Być może jej złość miała źródło w tym, że Renia wypytywała o rodziców szczeniaka, aby uniknąć skutków tego, o czym znów przypomniała mi w trakcie jazdy. „Chów wsobny, rozumiesz – tłumaczyła mi. – Krzyżują krewnych, a potem pojawiają się wady, pies zdycha po pół roku albo jest kaleką”. No i nie chciała podpisać zobowiązania, że pies będzie wystawiany. „Zrobi pani championka i będzie mógł kryć suczki, ile wlezie” – namawiała hodowczyni. Akurat. Czy my w burdelu pracujemy?
„Tak” – myślałem, obserwując poszukiwania odpowiadającego Reni pudla. „Cały ten biznes jest podły i głupi, właściciele i hodowcy mają nie po kolei w głowie, a korę mózgową wyczesaną do gładkości” – mruczałem pod nosem.
Czy myślicie, że moja lepsza ćwiartka przejęła się moją opinią?
Mogłem sobie głosić radykalne poglądy, ale kiedy przyszło co do czego, to w końcu wylądowałem na wystawie psów rasowych w mieście O., gdzie stałem teraz z płaczącą Renią u boku, robiąc z siebie cyrk i utrwalając obraz mężczyzny – niewrażliwego padalca. O Boże Nieczuły, któryś stworzył kobietę, czemuś przynajmniej nie zakręcił jej kurka ze łzami?
Tam, na wystawie, we wnętrzu hali, kręcił się niejaki Platon, smoliście czarny trzymiesięczny pudelek, którego poznaliśmy przed godziną, a który teraz czekał na decyzję Reni jak na wyrok sądu oddającego dziecko do adopcji lub wstrzymującego całą procedurę.
Platon od pierwszego spojrzenia polubił Renię, wlazł jej na kolana, polizał ją i tym samym zdobył jej serce. Pewno gdyby był rudy w fioletowe ciapki, też by to serce dostał w misce. Renia wzięłaby dowolnego pudla, nawet gdyby miał troje oczu i pięć łap, ale brakowało mu ogona. Bo Dżeki, jak już zapewne się domyślacie, też był pudlem. Czarnym.
Teraz szlochała mi w ramię, że ona bez psa nigdzie nie idzie, nie wraca, mogę sobie sam jechać do domu.
No i co miałem zrobić? Teleportować się? Szukać kogoś, kto mnie przytuli w mieście O.? Za jednym zamachem moja partnerka straszyła mnie własną śmiercią, moim zamieszkaniem pod mostem i jeszcze do tej licytacji dorzuciła moją nieczułość.
– Kup, jeśli musisz. Ale ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego, sama będziesz go sobie wychowywać – zapowiedziałem z ciężkim sercem, rozglądając się, czy w tym tłumie nie widać kogoś ze znajomych. Co ja bym im powiedział? Że psa kupuję? Ja?! Miałem jednak nadzieję, że tak daleko od R. tylko straszliwy pech mógłby kogoś przywiać, a już na pewno nie na wystawę, nie miałem raczej takich znajomych. Chociaż – bo to wiadomo?
Uszczęśliwiona Renia wycisnęła na moim policzku siarczysty pocałunek i złapała komórkę.
– Bierzemy – szepnęła konspiracyjnym tonem, chociaż w tej ciżbie nawet samochody poruszające się ulicą dziesięć metrów dalej słabo było słychać.
Na wystawach obowiązuje zakaz sprzedaży, ale pokątnie ten proceder uprawia każdy z hodowców, który ma choć trochę żywego towaru do upchnięcia. Dlatego na wszelki wypadek wyszliśmy poza teren wystawy i czekaliśmy przed bramą.
– Zaraz tu przyjdzie – zaświergotała uradowana, chowając komórkę do torebki. Łzy wyschły w okamgnieniu, wnętrze Reni świeciło jak pracujący reaktor atomowy.
A ja starałem się utrzymać w ryzach wyrywającą się na zewnątrz bestię. Chociaż mam jak najgorsze zdanie o ekologach fundamentalistach, to jednak teraz było mi do nich bardzo blisko. Psy trzymane w klatkach, w których nie mogą się ruszyć, albo championy sikające wprost na podłogę hali, zestresowane, spryskiwane dezodorantami i innymi kosmetykami, od których nie mogą uciec – takie obrazki sprawiały, że miałem ochotę zacząć wyć jak wilk i rozgonić całe to towarzystwo. „Muszę pogadać z Grzybkiem – myślałem wściekły. – To się nada na całą serię płomiennych artykułów!”.
Wreszcie podeszli ku nam dwaj faceci, jeden duży i muskularny, drugi mały i czarny jak spalony węgielek, z oczyma zasadniczo ciemnobrązowymi, ale niekiedy błyskającymi czerwono. Naprawdę, ten maluch miał diable oczęta. Wyglądał spod kurtki swego pana jak jakaś druga, czarna głowa wyrastająca z brzucha człowieka. „Open your mind…” – zdawało się mówić jego spojrzenie, zupełnie jak tego zroślaka w filmie ze Schwarzeneggerem.
– Pani Maj? – spytał, patrząc na Renię. A kiedy ta skinęła głową, dodał: – Żona nie mogła. – Wcisnął mi w ręce psa. Drugą ręką podał Reni pomarańczową reklamówkę. – Tu ma pani dokumenty i wyprawkę: pieluchy, trochę karmy i jego ulubioną zabawkę.
Podczas kiedy pospiesznie omawiali szczegóły i wymieniali się numerami komórek, ja trzymałem psa. Ten, o dziwo, uspokoił się na moich rękach, wtulił łebek w zagięcie łokcia i tak patrzył na świat. Wcześniej, kiedy hodowczyni pokazywała go Reni, udało mi się stanąć z boku, z miną „dajcie mi święty spokój”, aż kobieta zaniepokoiła się, czy powinna oddawać psa w tak niepewne ręce.
Wreszcie mężczyzna załatwił wszystko z Renią i podszedł do mnie. A raczej do Platona. Położył swoją dużą dłoń na jego karku przypominającym cienką gęsią szyję i delikatnie go poczochrał.
– Będzie mi ciebie brakowało, urwisie – mruknął i uśmiechnął się do mnie.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo to określenie pasuje do naszego nowego towarzysza.
"Póki pies nas nie rozłączy", Romuald Pawlak, Gatunek: literatura dla kobiet, proza polska, Wydawnictwo: Nasza Księgarnia