"Mogło być gorzej" łączy z poprzednimi książkami tej autorki kobieca problematyka, dowcip i życiowa, optymistyczna refleksja, natomiast różni postać głównej bohaterki. Tym razem nie jest nią bardziej lub mniej typowa dla naszych czasów "singielka", lecz kobieta zamężna, matka dwóch córek, rozdarta pomiędzy życiem osobistym i zawodowym. Julia, ambitna trzydziestosześciolatka, miotana emocjonalnie pomiędzy własnymi potrzebami, a potrzebami rodziny, stara się, jak potrafi pogodzić z sobą obie te sfery. Dzięki solidnemu wsparciu męża jakoś jej się to udaje. Dramat zaczyna się wówczas, kiedy Jacek postanawia wyjechać za granicę. Wtedy świat Julki zaczyna powoli rozpadać się na kawałki: udręczona nadmiarem prozaicznych obowiązków, bezradna wobec problemów z dorastającą, buntowniczą Marią i rozpieszczoną, siedmioletnią Antoniną, zaczyna podejrzewać się o obłęd. Ale kiedy dodatkowo zaczynają się pojawiać wokół niej jakieś dziwne, tajemnicze wydarzenia, Julia zbiera wszystkie siły i rusza do walki z losem...
Ogromną zaletą książki jest humor i duża biegłość stylistyczna autorki, która pisze bardzo swobodnie i hipnotyzuje swoją lekkością pióra.
Fragment
– Padam z nóg – wysapałam, sadowiąc się w jedynym wolnym fotelu nieziemsko zagraconego biura. – A te pantofle to będę musiała chyba odmoczyć. O, wlezę w nich do wanny! – stwierdziłam odkrywczo.
– Wodą nie da rady. Musisz rozpuszczalnikiem – jęknęła Dorota, waląc się na drugi fotel wraz z zawartością.
– Ejże! Nie na moich pączkach – Marzena rzuciła się na nią z pazurami.
– Za późno – oznajmiła Dorota, patrząc martwo w jeden punkt. A konkretnie na moje stopy, odziane w pantofelki, jakieś cztery godziny temu za pomocą lakieru w sprayu zamienione w złote, balowe obuwie.
– No jasne! – uradowała się Marzena, gmerając jedną ręką pod zadkiem Doroty. – Zdaje się przedtem były czerwone, co?
– Nie, zawsze były złote. Tylko takie... – szukałam właściwego słowa – za mało... złociste!
– Spokojnie! – Marzena wytargała w końcu spod Doroty foliową torebkę z czymś, co przypominało teraz cztery małe pizze. – Zlezą ci razem z rajtkami.
– W sumie racja – poparłam ją apatycznie i było to ostanie zdanie, które wypowiedziałam normalnym głosem.
– A panie proszę już do domu! – wystawił zza komputera głowę szef.
Spojrzałyśmy na siebie skonsternowane, gdyż do tej pory nie miałyśmy pojęcia, że nasz pryncypał tkwi jeszcze o tej porze na posterunku.
– Zaraz, chwila, moment! – wychrypiałam basem. – Musimy odsapnąć z dziesięć minut. W gardle mi totalnie zaschło, a nóg to już dosłownie nie czuję!
– Za dziesięć minut – szef wyciągnął godnie szyję – będą panie w pracy ponad jedenaście godzin. To jest wbrew przepisom!
– No to my od tej chwili jesteśmy prywatne – wyrwała się Marzena. – Ale bez choćby jednego łyczka kawki wołami mnie pan stąd nie wypcha!
– Prywatnie też nie można przebywać na obiekcie – odpalił szef.
– Tak? – Marzena stanęła nad nim w rozkroku i zamiotła mu nad głową czarodziejską różdżką. – A zabić się w drodze z pracy, to jest zgodne z przepisami? Koleżanka Królewna Śnieżka nie jest na chwilę obecną w stanie prowadzić. Noga jej się może omsknąć. Podobnie, jak koleżanka Czerwony Kapturek. Jeśli chodzi o mnie, to pół biedy, bo mieszkam po drugiej stronie ulicy, ale i to nie gwarantuje mi bezpiecznego powrotu. Mogę na przykład lec pod kołami szambowozu. Ale sssskoro tak, to idę! – wysyczała i ruszyła w stronę garderoby.
– Ja też. Czemu szambowozu akurat? – uniosłam z fotela obolałe kości i zarzuciłam na ramię plecaczek.
– Nie wiem. Dla lepszej dramaturgii.
– Nie przebierasz się? – spytała Dorota.
– A, tam. Chrzanię – spojrzałam beznamiętnie na kopiastą suknię z błękitnej tafty. – W aucie nikt mnie przecież nie zobaczy.
Z trudem upchnęłam wokół siebie sztywną konstrukcję spódnicy, zadarłszy ją uprzednio na maksa. Podciągnęłam fotel i zapięłam pasy, po czym z wielką ulgą przekręciłam kluczyk. Zadowolona z rychłej perspektywy relaksującej kąpieli zaczęłam nawet podśpiewywać pod nosem ostatni utwór dzisiejszego kinderbalu, kiedy ni z tego, ni z owego, w okolicy refrenu auto zgasło. Najnormalniej w świecie, po przejechaniu kilkudziesięciu metrów gadzina padła jak mops. Nie pomogło kręcenie kluczykiem, deptanie po pedałach, prośby, ani groźby. Chcąc nie chcąc wygramoliłam się na zewnątrz. Obeszłam cholerski wehikuł trzykrotnie dookoła, konstatując po drodze, co następuje: a) gumy nie złapałam, b) nie najechałam na nic takiego, co uniemożliwiłoby dalsze przemieszczanie się, c) przypomniałam sobie, że mam jeszcze pół baku paliwa, d) uzmysłowiłam sobie, że nie mam pojęcia, jak otworzyć klapę do silnika. Wobec powyższego postanowiłam rzucić na niego okiem od spodu. Akurat pochylałam się, celem wykonania swojego sprytnego zamysłu, kiedy uczułam na wypiętym zadku solidne plaśnięcie silnej dłoni.
– A cóż to, Kopciuszku, na bal, czy z balu? – usłyszałam za plecami obleśny rechot.
– Nie widać? – warknęłam. – Właśnie mi się karoca zamieniła w dynię!!!
Pan Stefan Zając, zwany przez miejscowych Kicakiem ział mi w przepastny dekolt symbolicznym, acz ewidentnym piwkiem.
– Może popchać? – zaproponował. – We dwóch poradzim, ino że paniusia to na boso. Na takich bolcach daleko nie upcha.
– Idź pan w swoją stronę, dobrze? Dam sobie radę – wykrzesałam z siebie ostatnie kulturalne zdanie, na jakie było mnie w tej sytuacji stać.
– Albo po kunia do Łazarczyka skoczym. Sielny ogier, pociągnie jak nic. Ino, aby go było do czego uhaczyć! – nie poprzestawał w uprzejmościach Kicak.
Wciągnęłam powietrze głęboko do płuc i zacisnęłam usta, żeby ze mnie nie uszło wraz z jakąś niekontrolowaną inwektywą.
– A może napędu nie ma, a? Paliwa, znaczy się? – nie dawał za wygraną.
– Za kogo pan mnie uważa? – nie wytrzymałam wreszcie. – Oczywiście, że mam paliwo. Mąż zatankował wczoraj, kiedy zawoził samochód do zainstalowania blo... blo... ka... O, kurdę! A niechże cię jasny gwint! – olśniło mnie znienacka.
– Nie, to nie – obraził się Kicak. – Dobrze człowiek chciał, to go jeszcze od gwintów zwyzywajo. Takie to samosie one tera, te baby – sarkał pod nosem, oddalając się niespiesznie. [...]
Garaż jak zwykle czekał na mnie otwarty i oświetlony.
– Kochany Jacuś – westchnęłam z rozrzewnieniem. – Mój dobry, kochany Jacuś...
Możliwie jak najciszej wspięłam się po schodach, ponieważ dom sprawiał wrażenie uśpionego. W pokojach dziewczynek nie paliło się światło, jedynie nikły poblask padający przez szybę w drzwiach łazienki i ciche chlupotanie świadczyło o tym, że mój mąż jeszcze się nie położył.
– Kąpiesz się? – spytałam cicho.
– Nie, piorę.
Nacisnęłam ostrożnie klamkę i weszłam do środka. W wannie pławiła się pościel w różowe motylki.
– Antonina się porzygała – objaśnił mnie Jacek, przekładając wyżęty kawałek z wanny do miski.
– Chryste, a coś ty im ugotował?
– Nic takiego... Zupę jarzynową i kotlety drobiowe. I surówkę. Naprawdę, nic z tych rzeczy nie mogło jej zaszkodzić.
– W takim razie żarła chipsy – stwierdziłam ze znawstwem. – Na pewno żarła.
Moja młodsza córka miała jakąś alergię na chipsy, a w każdym razie jej żołądek. Zawsze po nich wymiotowała.
– Nie, nie żarła – zaprzeczył gorliwie Jacek. – Niczego takiego nie widziałem.
– To, że nie widziałeś, że żarła, nie oznacza, że nie żarła. Mogła kupić sobie w szkole.
– Mówiła, że nie...
– Jasne, ja też bym tak mówiła. O! – złapałam w palce spory farfocel, który utkwił na sitku w wannie. – Proszę!
– To nie jest chips – upierał się Jacek.
– Nie?
– Nie – wyjął mi farfocel z dłoni i podetknął pod oczy. – To jest kapusta pekińska.
– Kapusta? Pekińska? – zabrałam mu przedmiot sporu i roztarłam w palcach. – Proszę bardzo! Kapusta by się tak nie rozlazła!
– Owszem, rozlazłaby się. Po kilku godzinach oddziaływania kwasów żołądkowych wszystko by się rozlazło!
– Możecie być cicho? Ludzie chcą spać! – rozległ się za drzwiami głos pełen pretensji. – A poza tym cała okolica już wie, co żarła, a czego nie żarła moja głupia siostra!
– Marysiu! – uchyliłam odrobinę drzwi do łazienki. – Tyle razy prosiłam, żebyś nie wyrażała się w ten sposób o swojej siostrze. To jeszcze dziecko!
– No właśnie o tym mówię. Bo wszystkie dzieci są głupie. A poza tym – moja starsza córka naparła na drzwi – nie mów do mnie Marysiu! Nie dosyć, że daliście mi takie durne imię, to jeszcze musicie je tak idiotycznie zdrabniać!
– W porządku, Mario – zaparłam się o futrynę – A teraz kładź się spać.
– Chcę siku!
– Nie możesz chwilę zaczekać? Już kończymy.
– Nie mogę.
Pod wpływem takiego argumentu skapitulowałam i chowając się za plecami Jacka przemknęłam do przedpokoju. Niestety, przed wzrokiem mojej zbuntowanej nastolatki nic nie było w stanie się ukryć.
– No nie! Chyba nie chcesz powiedzieć, że wróciłaś tak z pracy? – spytała retorycznie. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć – rzuciła okiem na porzuconą na komodzie siatkę z chlebem – że robiłaś w tym stroju zakupy?
Wzrok Marysi ciskał pioruny, godząc nimi to we mnie, to w Jacka.
– Dlaczego ty jej na to pozwalasz? – w oczach Marysi lśniły łzy. – Jak możesz patrzeć spokojnie, jak własna matka rujnuje mi życie?
– Zrozum, córeczko... – spróbowałam objąć ją ramieniem.
– Nie, to ty zrozum! Jeden raz ty zrozum mnie! Taki wstyd! Teraz to już na pewno wszyscy się ode mnie odsuną, zostanę sama jak palec! I o to pewnie wam chodzi, bo to najlepsza gwarancja, żebym nie wpadła w złe towarzystwo!!! Bo w ogóle nie będę miała towarzystwa. Nikogo! Słyszysz?
Potem było już tylko trzaśnięcie drzwiami i głośny szloch, przy akompaniamencie silnego strumienia wody.
– Chodź, Julka – Jacek pociągnął mnie w stronę salonu. – Przejdzie jej, ten wiek tak ma... Miałaś ciężki dzień. Chcesz lampkę wina?
Skinęłam głową i padłam na kanapę, rozrzucając szeroko obolałe nogi.
– No właśnie, a jak ci poszło?
– Dobrze – westchnęłam. – Nawet bardzo, chyba. Wiesz, ile to w ogóle energii wymaga, żeby zorganizować i poprowadzić bal dla blisko setki maluchów? Po prostu gęba ci się nie zamyka przez trzy godziny non stop, że już o tuptaniu nie wspomnę.
– O tuptaniu?
– No, o tańcach. Bo wiesz, żeby dzieci dobrze się bawiły, musisz się bawić razem z nimi. Tak, jak one. I musi być ciągły ruch, musi wrzeć, dziecko nie ma prawa się nudzić: konkurs, taniec, zabawa, taniec, zabawa, konkurs... I tak, non stop.
– I co, zadowolone były?
– No.
– To świetnie. Też byłbym zadowolony. Gdyby taka piękna królewna zaprosiła mnie do zabawy...
Oczy mojego męża zaświeciły się niebezpiecznie. Ale może to i w porę, wobec tego, co miałam zamiar mu oznajmić.
– Jacuś...
– No? – Jacek usiłował zdjąć mi z nogi prawy but.
– Chyba wybiorę się na studia podyplomowe...
– Po co?
– No, jak po co? Żeby... doskonalić się zawodowo.
– Julka! – Jacek zaprzestał chwilowo mocowania się z moim złotym pantofelkiem. – Jak na mój gust, to ty jesteś doskonale udoskonalona zawodowo. No pomyśl. Po co ci dodatkowe studia w takim małym, wiejskim ośrodku kultury? Skończyłaś wszystkie możliwe kursy, warsztaty i szkolenia. Jesteś instruktorem plastyki, instruktorem teatralnym, instruktorem fitnessu, ukończyłaś kurs kierowników wycieczek, kurs haftu, kroju i szycia, gotowania, kurs pierwszej pomocy oraz kurs samoobrony. Nie umiem sobie wyobrazić co jeszcze mogłoby uszczęśliwić ciebie, bądź twoich podopiecznych.
– Myślałam o jakiejś... pedagogice. W końcu pracuję z dziećmi.
– Julka...
– Jacuś!
– Julka, czy ktoś tego od ciebie wymaga? A może ten nowy szef zasugerował ci coś takiego?
– A skąd! Ten bubek? On kompletnie nie jarzy, o co w tej pracy chodzi. Po prostu: siedzi i administruje. Ponad to palcem w bucie nie kiwnie!
Na dźwięk słowa „bucie” Jacek natychmiast powrócił do daremnej czynności wyzucia mnie z obuwia.
– Może... to i... dobrze – stękał. – Gorzej, gdyby... u... nie jarzył, ale miał... e... chęci. To by wam dopiero narobił! Co jest, do cholery? Cyjanopanem te pantofle przylepiłaś, czy jak?
– A wiesz, że masz rację? Pewnie. Lepiej niech siedzi i się nie wtyka. Cyjanopanem nie. Lakierem nitro. I co z tymi moimi studiami?
– Julio...
– Jacuś...
– Julio!
– Jacuś!!! Pamiętasz? Jak dziewczynki były małe, siedziałam przy nich, niańczyłam, przebierałam, gotowałam mamałygi. Wtedy ty się rozwijałeś zawodowo. Teraz moja pora. Powiedziałabym nawet: pora ostatnia. Za dwa lata Marysia zda maturę i zacznie studiować, a ja do tego czasu akurat skończę. Zobacz, jak się idealnie rozłoży i finansowo i czasowo.
– Może nie powinienem do tego wracać, ale...
– Nie, nie powinieneś – potwierdziłam gorliwie, przeczuwając, co za chwilę mi powie.
– ... ale temat sam się wręcz prosi. Dobrze wiesz, że ja nie mam nic przeciwko temu twojemu rozwojowi. Owszem, ucz się dziewczyno, kształć, ale...
– Skończ, dobrze?
– ... wytycz sobie jakieś cele, zmierzaj dokądś, na miłość boską! Bo rozwój z założenia jest progresywny, a nie pasywny. A ty? Od piętnastu lat tkwisz w tych Psichkiszkach...
– W Psianyszkach – przerwałam mu godnie. – I już przestań!!!
– Nie. Sama podjęłaś tę rozmowę, więc daj mi skończyć. W porządku, w Psianyszkach. Codziennie zapychasz do tej roboty kilkanaście kilometrów w te i nazad, choć u nas w mieście znalazłoby się parę placówek, w których śmiało mogłabyś się zatrudnić. Z jakimiś perspektywami na przyszłość. O, proszę bardzo: takie Centrum Kultury na Piłsudskiego chociażby. Piękny budynek, duża scena, pracownia plastyczna, rzeźbiarska, ceramiczna. Możliwości twórczych od groma. Albo taki Ośrodek Działań Twórczych „Światowid”, też pole do popisu dla ciebie.
– Jacek!
– A Dwór Pełtawskich? A Młodzieżowe Domy Kultury? No, w ostateczności są jeszcze kluby osiedlowe.
– Jacek!!!
– Co?
– Przestań wreszcie. Znam to na pamięć. Tyle, że ja mam zupełnie innego rodzaju ambicje, niż ty.
– O? Masz ambicje? – ironizował. – Popatrz, popatrz. W życiu bym na to nie wpadł...
Jednym gwałtownym wierzgnięciem wyszarpałam mu z ręki ciągle obutą stopę.
– A mam, wyobraź sobie. Tylko że ty masz takie bardziej... pionowe, a ja mam... poziome! O!
Jacek zmarszczył brwi i spojrzał na mnie uważnie.
– A, tak. Może nawet nie tyle poziome, co koliste, a nawet... eee... spiralne, rzekłabym raczej.
– Hm... – na twarzy mojego męża odmalowało się teraz podejrzane zadowolenie. Zmarszczył nos, starając opanować mimowolne drganie kącików ust. – Jeżeli on mi się teraz odważy roześmiać pomyślałam – to ja mu...
– No co! – wrzasnęłam pro forma. – Próbuję ci to przedstawić graficznie!
– Jasne, rozumiem.
– Rozumiesz? – powątpiewałam.
– Pewnie. Chodzi ci o to – Jacek zaczął wykonywać dłonią spiralny ruch, zataczając coraz to większe koło – że ty krzewisz. Tak? Krzewisz i krzewisz. A ja – teraz wystrzelił w górę zaciśniętą pięść – się pnę. O to biega?
– Dokładnie – przyznałam łaskawie. – I nawet, jeśli tego nie rozumiesz, przynajmniej spróbuj uszanować. A teraz bądź uprzejmy napuścić mi wody do wanny. Idę sobie poryczeć. [...]
"Mogło być gorzej" Danuta Noszczyńska, Wydawnictwo: Philip Wilson