Licho wie, co to w ogóle za gatunek. Jerzy Franczak wydał już kilka powieści, opowiadań i wierszy, a nawet rozprawę o Sartrze i Gombrowiczu. Ale do "Grawitacji" nie pasuje żadne znane określenie: to niby-dziennik przetykany esejem i z zalążkami powieści. Można by ten gatunek nazwać, dajmy na to, "spacer", bo prowadzi w różnych kierunkach, tematy łagodnie przechodzą jeden w drugi i pozostaje wrażenie przyjacielskiej rozmowy. Franczak snuje swoją opowieść tak, że mamy ochotę mu towarzyszyć w tym spacerze, czujemy się, jakbyśmy go znali od ładnych kilku lat. Gdyby koniecznie chcieć ustalić, o czym są "Grawitacje", wyszłoby, że to przygody pewnego niespokojnego ducha lub raczej intelektu, osoby, która nieustannie przygląda się z zewnątrz (z przymrużeniem oka) sobie, swojemu życiu, słowom, książkom i zdarzeniom. Przymierza rozmaite życiowe role jak stroje: taty małej Soni, pana Jureczka w podkoszulku i z papierosem, autora na spotkaniu literackim, belfra, poety na literackim spędzie w Paryżu, i wszystkie te ubranka jakoś są przykrótkie: "Czuję się jak cielę w ludzkim ciele".
Karkołomne to zadanie pisać tak osobiście, używać często zaimka "ja", to nawet trudniejsze niż pisanie powieści, tak łatwo z tym "ja" przeszarżować i zamęczyć czytelnika. Trzeba być Franczakiem, żeby wiedzieć, jak to robić w tak poważnie niepoważny sposób.
Wszystko zaczyna się przed sklepem mięsnym: "Piszę te słowa (...), opierając zeszyt o rączkę wózka, podczas gdy dziecko śpi w granatowej kolibie, a żona kupuje chabaninę. Rzucam te ochłapy na papier, podczas gdy jedna przygląda się połciom mięsa, a druga ma oczka zamknięte i różową czapkę z pomponem. – O, jakie śliczne! – rzuca ktoś w przelocie. Wiem, że śliczne, inaczej bym nie notował". I tak to właśnie się toczy opowieść czuła i żartobliwa zarazem, w której te dwie kochane osoby są istotnym punktem odniesienia – i wtedy, gdy bohater (tak o nim mówmy) pisze mądry referat, i wtedy, gdy wiezie samochodem stos książek z biblioteki przypięty – a jakże – w dziecięcym foteliku. Kiedy narzeka na chaos myśli i niemożliwy bałagan, meandryczna opowieść ten chaos odbija. Pojawia się więc potrzeba robienia "lokalnych porządków w ogólnym nieporządku" także poprzez pisanie. A rzecz kończy się realnym porządkowaniem – pakowaniem maneli i przeprowadzką do nowego mieszkania.
"Grawitacje" można też czytać jak zbiór anegdot i przygód z językiem. Słowo "elukubracja" budzi skojarzenia erotyczne, bo łączy ejakulacje i kubrak, a z kolei "elaborat" to nic innego jak mebel kuchenny. Rozważań Franczaka nie ma sensu odtwarzać, to by im odebrało cały urok. Można tylko powiedzieć, że bije z tej książki radosna ciekawość kolejnych wcieleń, słów i zdarzeń. Choć zaczepione jest to wszystko w jakimś środowisku, zamiast opisu knajpianych ekscesów mamy opowieść o wiele bardziej pojemną, czytelną dla wszystkich niespokojnych duchów. Odrębne sfery życia w tej opowieści przenikają się i mają centrum – to, jakkolwiek by patrzeć, dziecinny, zabałaganiony pokój Soni. Nie dziwi więc wcale ostatnie zdanie: "Mimo odwiecznego rozgardiaszu wszystko jest na swoim miejscu". A kiedy pociąg wtoczył się na jasny Dworzec Centralny, okazało się, że wszystko – tak właśnie – było na swoim miejscu.
Justyna Sobolewska/ Przekrój
Jerzy Franczak "Grawitacje", Biblioteka Rity Baum, Wrocław 2007, s. 128, 12,50 zł