Od miesiąca zbieram się na skreślenie kilku słów na jej temat. I od miesiąca myślę, od czego zacząć – najlepiej od wszystkiego, ale jak przychodzi do zbliżenia z klawiaturą, to w głowie mam pustkę. I kompletnie tego nie rozumiem, bo przemyśleń, pozytywnych, na temat „Hańby” mam wiele. Ale przelewanie tego wszystkiego na papier to wręcz hańba, jakby odzieranie tej powieści z tego, co w niej najlepsze. Ale.... czego właśnie?
Nie będę prawić banałów, mówiąc, że Coetzee zasłużenie dostał za to, jak pisze, Nobla i Nagrodę Bookera, choć ta pierwsza ostatnimi dniami zostaje podważana przez dość kontrowersyjne decyzje Komisji Noblowskiej. Nie przypiszę mu jakiejś literackiej misji, którą realizuje w swojej twórczości, żadnej powagi dojrzałego pana z mlecznobiałą brodą, pogłębionej analizy psychologicznej bohaterów, w której się tak niektórzy twórcy lubują. Po prostu opiszę skróconą wersję prostej i jednocześnie skomplikowanej historii, jaką prezentuje Coetzee w „Hańbie” i dorzucę kilka swoich przemyśleń na jej temat.
Naturalizm, obiektywizm, stoicyzm – z tymi trzema pojęciami kojarzy mi się „Hańba”. Nie ma tutaj wartkiej akcji, dominuje raczej statyczna obserwacja, czas leci tutaj spokojnie, wręcz leniwie, wszystkie wydarzenia, jakie spotykają głównego bohatera, logicznie po sobie następują, jedna wynika z drugiej, a David przyjmuje je ze spokojem, jakby je – przynajmniej z początku, w związku z romansem ze swoją studentką – zaplanował. Wyrzucenie z uczelni za molestowanie studentki? Prędzej czy później, nie krył się jakoś szczególnie ze swoją słabością do ślicznej Melanie, musiało to wyjść na światło dzienne. Włamanie do jego domu? Był świadomy, że łatwo się do niego dostać komuś bez klucza do zamka w drzwiach wejściowych. Wszystkie te projektowane sytuacje pewnie następują po sobie do czasu, bo jedna rzecz wymyka mu się spod kontroli i nie jest w stanie wpłynąć ani swym autorytetem, przygaśniętym przez postępującą stetryczałość, ani wiedzą, ani uczuciami.
Z początku odrobinę zadufany w sobie 50-letni profesor literatury angielskiej wydaje się być odpychający: próżny, ufny w swoją wiedzę i swoje racje, traktuje ludzi marionetkowo, nie wgłębiając się kompletnie w uczucia, które nimi rządzą, w tym samą Melanie. Ale z jego postaci przebija pustka – ten próg wieku został przekroczony, David przestaje się nagle zachowywać jak człowiek myślący głową a nie penisem, zaczyna szaleć jak nastolatek w wieku dojrzewania, nie przewiduje niczego, w tym konsekwencji, a jak przewiduje, to jego doskonała osobowość nie pozwala na przyjęcie krytyki, ukorzenie się przed radą uniwersytecką, która musi osądzić jego postępowanie, chcąc usłyszeć skruchę z ust Davida, która pozwoli na jego częściową rehabilitację. Ale on się nie zgadza – woli odejść z uczelni, na której już mu nie zależy. Studenci nie budzą w nim pasji, sami są znudzeni, nie umieją interpretować literatury, która dla niego jest pasjonująca, poza tym stracił nieodwracalnie szacunek innych – a nie chce mu się już o niego walczyć. Wyjeżdża więc z Kapsztadu, zostawiając w nim pohańbioną przeszłość i kieruje się do domu swojej córki, Lucy, lesbijki mieszkającej na wsi, z dala od miasta i niemal wszelkiej cywilizacji. Poziom niżej egzystencji, ale Lurie stara się dostosować i zrozumieć, czemu jego córka wygląda z roku na rok coraz obficiej i tym samym – według niego – gorzej, robi to, co robi, czyli sprzedaje warzywa na targu, i żyje tam, gdzie ciężko o ciepłą wodę w kranie.
Drugie zhańbienie ma miejsce podczas napadu na dom Lucy przez trzech nieznajomych czarnoskórych mężczyzn, którzy mordują psy kobiety, Davida obezwładniają i podpalają, zaś ją wielokrotnie gwałcą. Bezsilny Lurie nie może sobie wybaczyć, że nie mógł pomóc córce, ale ona nie przejawia żadnych negatywnych emocji związanych z wydarzeniem, wręcz przeciwnie – bije od niej dziwny spokój, zrozumienie sytuacji i jakaś zgoda na to, co się jej stało. Profesorowi nie mieści się to w głowie, buntuje się, ale Lucy uzmysławia mu, że jego zasady, którymi żył w Kapsztadzie, tutaj, na Wschodnim Wybrzeżu, są całkowicie niezrozumiałe, są kompletnie oderwane od tamtejszej rzeczywistości. Bezsiła i jednocześnie potrzeba ukarania winnych, jakie dopadają Davida, powodują powolne otępienie, walka z obcym światopoglądem, który w tym kraju istniał od zawsze, reprezentowany przez nie tak cywilizowanych ludzi jak on, jest ponad jego siły. Siły białego, starego i samotnego człowieka na obcej ziemi.
Jest to opowieść o czarnej Afryce i białym człowieku, który wrzucony w dziką, prymitywną kulturę stara się – choć mu to nie wychodzi – zrozumieć to, co zastał poza granicami Kapsztadu. Tam nie ma czegoś takiego jak mądrość i wiedza książkowa, analizy sytuacji i wyciąganie z nich odpowiednich, sprawiedliwych wniosków. A narracja, spokojna, ascetyczna wręcz, bo autor nie bawi się w górnolotne metafory – stawia sprawy czarno na białym, opisuje sytuacje w sposób naturalistyczny, a przemyślenia bohatera obiektywnie, bez osądzania – to wszystko sprawia, że książka, na pierwszy rzut oka, pisana nieemocjonalnie, w czytelniku budzi oburzenie, złość, gniew i niezrozumienie. Stary, niedołężniejący z tygodnia na tydzień Lurie przez swoje doświadczenie trochę pokazuje nas samych, zwykłych ludzi, dla których pojęcie gwałtu kobiety to coś, co się zwyczajnie w głowie nie mieści, choć gdy się o czymś takim słyszy, przemawia przez nas współczucie, podyktowane bardziej ogólnymi zasadami niż własnymi przemyśleniami. Nas – żyjących z dala od tego dziwnego świata czarnoskórych i owładniętych seksualną żądzą Afrykańczyków – dla których zasady kierujące cywilizacją białego człowieka to jedyny znany i słuszny światopogląd.
Książka konkretna, dająca do myślenia i jednocześnie pokazująca, jak szybko można upaść tak nisko jak to, czym się gardzi i jak grozi to każdemu z nas, w każdym momencie i jak bardzo złudny może być ten nienaruszalny etos, który można tak łatwo zhańbić w nowych, nieznanych warunkach i świecie.
John Maxwell Coetzee, Hańba
Rok wydania: 2009
Format: 124x195 mm
Ilość stron: 268
Wydawnictwo: Znak
Cena detaliczna: 32,90 zł
Magdalena Mania