Na tej ulicy wolno nam było grać w piłkę, ale już ta obok, choć równie mało ruchliwa, była dla nas miejscem zakazanym. Tak powiedziała mama, tak więc było, i basta! Nie dyskutowaliśmy, bo każda próba wyłamania się poza obowiązujące, choć niepisane, reguły, kończyła się nieodzownym: marsz do domu! A dopóki w telewizji nie usłyszeliśmy zapowiedzi dobranocki, jakoś tak nie śpieszyło nam się do nudnych czterech ścian. Woleliśmy posłusznie, choć nie zawsze grzecznie, znaleźć rozrywkę gdzieś na podwórku. Ile tam skarbów było! Szkło, kapsle po butelkach, kamienie - całe morze pomysłów, które umieliśmy jakoś spożytkować, wykorzystując do tego kawałek sznurka czy tektury.
Kiedy patrzę na dzieci dziś, nieco im zazdroszczę. My nie mieliśmy takich zabawek – zresztą, nawet nie marzyliśmy o laptopach, quadach czy aparatach fotograficznych. Nie znaliśmy gier komputerowych, japońskich kreskówek czy amerykańskich piosenek. Zresztą, co tu dużo mówić, nawet gry planszowe częściej rysowaliśmy niż kupowaliśmy, zaś lalka miała tyle ubranek, ile uszyła jej mama lub starsza siostra. Nikt nas nie uczył języków obcych już od przedszkola, zaś na wycieczkę szkolną jechaliśmy raz na trzy lata, i to wcale nie do parku rozrywki czy McDonald’sa, a do nudnego muzeum w okolicy. Czasem, jak ktoś miał więcej szczęścia (lub pieniędzy!), mógł chodzić na dodatkowe zajęcia z plastyki czy muzyki, i tyle!
Największą atrakcją było… podwórko, gdzie stał trzepak i gdzie rosło kilka drzew.
A jednak, po dłuższym zastanowieniu… nie, nie chciałabym być dzieckiem dziś. Wcale mi się ten współczesny dziecięcy świat nie podoba. On tylko z pozoru jest taki kolorowy – kiedy jednak bliżej mu się przypatrzymy widać, jak wiele odcieni szarości w sobie kryje.
Zabawki? Owszem, piękne są. Wszak rodzice łatwo ulegają reklamom oraz „mądrym” poradom z czasopism dla mam, i kupują to wszystko, co dziecko, w opinii „ekspertów”, potrzebuje do prawidłowego rozwoju. Począwszy od mat edukacyjnych dla niemowlaka po różnorodne zabawki rzekomo budzące wyobraźnię dzieci. Tylko co komu po tych wszystkich rycerzykach, smokach i samochodzikach, skoro przeciętny siedmiolatek nie ma z kim się bawić? Podwórko jest dziś zbyt niebezpiecznym miejscem, by dziecko mogło na nim samo przebywać, a rodzice, wciąż pracujący, nie mają czasu pilnować swojej pociechy. Można by czasem zaprosić synka sąsiadów, ale dwójka siedmiolatków to za duży hałas… lepiej niech już dziecko obejrzy jakąś bajkę w telewizji. Chwila spokoju będzie. A zresztą, jakie te dzieci w dzisiejszych czasach bez fantazji – tyle ma zabawek, a narzeka wciąż, że mu się nudzi?
Rodzice szybko znajdują sposób, by zająć dziecko tak, by nie przeszkadzało i nie zawadzało. Jako że wybór zajęć pozalekcyjnych jest obecnie bogaty, a „eksperci” twierdzą, że nasza pociecha już od najmłodszych lat powinna uczyć się języka obcego (a najlepiej, dwóch!), tańczyć, pływać, poznawać świat komputerów i chodzić na zajęcia z samoobrony, dziecko biega od zajęć do zajęć, nie mając chwili wytchnienia. Kiedy zaś próbuje przekonać rodziców, że jest zmęczone nadmiarem obowiązków, ci przekonują go, że to wszystko dla jego dobra. Wszak najważniejsze, to mieć dobry start w życiu. A kiedyś, za piętnaście lat, dziecko zrozumie, jak rodzice troszczyli się, by na studiach nie było gorsze od swoich rówieśników. Tylko… czy warto odbierać dziecku beztroskie lata dzieciństwa?
Gdzie w natłoku zajęć każdego z domowników można znaleźć czas, by chwilę pobyć ze sobą? Porozmawiać, podzielić się wrażeniami z minionego dnia czy wspólnie pożartować? Dziś już nawet posiłki często spożywamy osobno, a wspólne spacery wydają się stratą czasu - bo jak tak chodzić bez celu, kiedy tyle innej roboty? Niestety, w pogoni za pieniądzem i lepszym życiem, zapominamy o najważniejszym – o byciu razem. Żyjemy wciąż jakby obok siebie. Niedawno usłyszałam od jednego psychologa, że przeciętny rodzic poświęca dziecku (pomijając karcenie, pouczanie czy rozkazywanie)… zaledwie 7 minut dziennie! Dla porównania, statystyczna Polka każdego dnia ogląda telewizję przez prawie cztery godziny.
Bycie dzieckiem wcale nie jest takie proste. Śpieszą się wszyscy – rodzice, nauczyciele, dziadkowie, więc również najmłodsi szybko uczą się żyć w pośpiechu. Dawniej nie mieliśmy zbyt wiele, za to mogliśmy liczyć na siebie. Mieliśmy też czas, który płynął powoli, przedłużając nam dzieciństwo. Teraz wszyscy konkurują ze sobą już od najmłodszych lat, a dziecko, chcąc nie chcąc, by nie zostać wykluczonym z klasowej społeczności, musi nadążyć za innymi… i za trendami, które tak szybko się zmieniają. W rezultacie, dzieci za szybko dorastają - dziesięciolatkę interesują lakiery do paznokci, nie zabawa lalkami, zaś piętnastolatka bez makijażu z domu nie wyjdzie. Czy faktycznie o to nam chodziło?
I tylko czasem, raz do roku, właśnie z okazji 1 czerwca, nagle przypominamy sobie, że nasze dziecko… jest przecież tylko dzieckiem!
Anna Curyło