Jeśli zdarzyło się wam pomylić „ojca mateusza” z serialem o Zorro, nie macie czego się wstydzić. Weźmy choćby odcinek zatytułowany „Eksperyment”. Ojciec Mateusz (w tej roli Artur Żmijewski) biega w sutannie po dachu, usiłując odwieść od samobójczego skoku stojącego na krawędzi desperata. Jak widać, serialowemu księdzu może być bliżej do bohatera sensacyjnej powieści lub komiksu niż do przeciętnego polskiego kapłana.
Ojciec Mateusz śledzi dzieci swoje
Do podsandomierskiej parafii (Sandomierz wygląda tu nie gorzej niż włoskie miasteczko, w którym kręcono pierwowzór serii – „Don Matteo”) ojciec Mateusz przybywa z Białorusi, gdzie wsławił się nietuzinkową odwagą, zachodząc za skórę milicji. Ma nadzwyczajne zdolności dedukcyjne, pomaga więc w rozwiązywaniu spraw kryminalnych pracownikom miejscowej komendy. Jest przystojny, wysportowany, po mieście jeździ na oldskulowym rowerze. Niebanalna powierzchowność idzie u niego w parze z pięknym wnętrzem – jest nad wyraz empatyczny, zawsze staje po stronie biednych, ale modli się także za przestępców. A tych w serialowej parafii nie brakuje. Na złą drogę schodzi i lekarz z lokalnego szpitala (testując na pacjentach nielegalne leki), i policjant (wchodząc w układy z narkotykową mafią), i drobny przedsiębiorca, właściciel autokaru, który ze strachu przed konkurencyjnym przewoźnikiem podstępem posyła tego ostatniego za kratki.
W całej pierwszej, 13-odcinkowej serii „Ojca Mateusza” (która w sezonie zimowym ściągała przed ekrany rekordową siedmiomilionową publiczność, więc TVP już szykuje na jesień drugi sezon) jedyną oazą nieskażonej moralności pozostaje plebania. W robieniu znakomitej reklamy instytucji Kościoła „Ojciec Mateusz” nie jest zresztą osamotniony. W produkcjach zahaczających o tematykę kościelną stało się to wręcz regułą.
W słabościach siła
Proboszcz położonego na Podlasiu Królowego Mostu, bohater kinowych hitów „U Pana Boga za piecem” (200 tysię-cy widzów) i „U Pana Boga w ogródku” (312 tysięcy), jest wprawdzie dużo mniej kryształowy (nie stroni od wina, w ramach pokuty zleca wiernym prace na plebanii), ale nadal budzi sympatię i pozostaje autorytetem. Jego władza nad parafianami jest niepodzielna. By mieć nad nimi stałą kontrolę, wyposaża ich nawet w pagery: zaalarmowany wierny musi natychmiast zatelefonować do parafii i odmówić zadaną pokutę.
W drobne ludzkie słabości wyposażył swojego bohatera także Wojciech Adamczyk, twórca „Rancza” – kolejnej osadzonej na polskiej prowincji produkcji, której centrum stanowi plebania. Proboszcz Kozioł, uparciuch od lat skłócony ze swoim bliźniakiem, sołtysem, walczy z nim o wpływy w gminie. Dodajmy, nie zawsze cnotliwymi metodami. Zawsze mając jednak za sobą kredyt zaufania parafian.
Księży z filmów Bromskiego, Adamczyka, emitowanej już prawie od dekady „Plebanii” i wreszcie ojca Mateusza, z pozoru różnych, łączy ważny wspólny mianownik: całkowite oderwanie od rzeczywistości.
– Wynika ono z tego, do kogo te produkcje są kierowane – tłumaczy „Przekrojowi” scenarzysta „Ojca Mateusza” Grzegorz Łoszewski. – Adresat „Ojca Mateusza” to widz popołudniowy, nie babcia z wnuczkiem, ale i nie mieszkaniec wielkiego miasta, raczej prowincjonalna ro-dzina. Czy taka widownia chciałaby być zaatakowana historią o molestowaniu dzieci przez księży? Pewnych- tematów siłą rzeczy nie można w tego typu serialach poruszać.
Obok bajkowości seriali, częściowo usprawiedliwionej gatunkiem, łatwiej byłoby przejść obojętnie, gdyby miały jakąś przeciwwagę. Tymczasem od lat nikt nie odważył się ani w telewizji, ani w kinie wyjść poza stereotypowe, wyidealizowane wyobrażenie księży i Kościoła katolickiego, jakby autorzy nie potrafili uwierzyć, że widzowie gotowi są oglądać także historie znane im z obserwacji ich własnych parafii.
– Nie mam nic przeciwko takim filmom jak „Ranczo”, zabawnym, dobrze zrobionym. Niestety ich wysyp doprowadził do nierównego pojedynku. Argumenty rozumu i słowo pisane, docierające do garstki, ścierają się z przesłodzonymi, uwielbianymi przez miliony serialami i filmami – mówi nam Tadeusz Bartoś, były dominikanin, filozof i teolog. – Nie trzeba dopowiadać, co wygrywa.
– Jesteśmy krajem tak mocno katolickim, że paradoksalnie z tego powodu trudniej u nas w kulturze masowej podejmować tematy Kościoła i religii – mówi „Przekrojowi” ksiądz Andrzej Luter, publicysta, znawca kina. – W filmie i telewizji przyjęły się pewne modele, stereotypy. Gołym okiem widać, że scenariusze piszą ludzie, którzy nie znają realiów. Niekiedy można pęknąć ze śmiechu, gdy słyszy się te wydumane dialogi. Przecież my między sobą rozmawiamy jak normalni ludzie! Na co ta cała głębia filozoficzna? – dodaje.
Problem oderwania od realiów dotyczy oczywiście także seriali o innych grupach zawodowych – lekarzach („Na dobre i na złe”), policjantach („Kryminalni”). A jednak zdarzają się wyjątki. Zanim Patryk Vega nakręcił „Pittbulla” – serial z niemal dokumentalną pieczołowitością oddający realia polskiej policji – spędził na komendach lata. Chodził, podglądał, rozmawiał.
Ciekawe, ile czasu na plebanii czy w zakonie spędzili scenarzysta „Południe–Północ” Łukasz Karwowski i „Kto nigdy nie żył...” Maciej Strzembosz, bodaj jedynych (wyłączając hagiograficzne produkcje o papieżu i Popiełuszce) poświęconych w ostatnich latach księżom tak zwanych filmów artystycznych, a więc wolnych od uproszczeń niezbędnych w komercji? Bohater pierwszego to zakonnik, który dowiadując się, że ma raka mózgu, opuszcza zakon, by przed śmiercią zobaczyć morze, drugiego – duchowny, nosiciel wirusa HIV. Dlaczego filmowcy sięgają po wykoncypowane problemy, mając pod ręką tyle realnych dramatów, przed którymi stają księża, od tych wielkiego kalibru – jak afery seksualne, kwestie celibatu i kryzys powołań – po te kameralne: kryzysy wiary, zderzenie lat studiów teologicznych z ludową wiarą?
Czy księża w polskim kinie w ogóle byli kiedyś traktowani poważnie?
Za kontrowersje się płaci
Na hasło „nietuzinkowy portret duchownych w polskim kinie” można przywołać kilka, kilkanaście tytułów. Nawet gdy włączymy najświetniejsze lata polskiego kina. „Ryś” Stanisława Różewicza, gdzie ksiądz chce popełnić grzech śmiertelny, by wybawić od potępienia bliźniego. „Milczenie” Kazimierza Kutza o proboszczu, który choć ma dowody niewinności, nie chce oswobodzić z podejrzeń oskarżanego o zamach na jego osobę chłopca. „Cudowne miejsce” Jana Jakuba Kolskiego, gdzie cud zostaje zesłany nie na wzorcową parafię księdza Andrzeja, ale na parafię niekonwencjonalnego, narwanego księdza Jakuba. Nie mówiąc o genialnej „Matce Joannie od Aniołów” Jerzego Kawalerowicza...
Wydaje się, że na drodze do nieszablonowego podejścia do tematu stoją zamiennie decydenci lub my sami. W PRL antykościelna władza do demaskatorskich filmów o księżach i Kościele z wielką chęcią nawet by dopłaciła, ale wtedy ludzie instynktownie odbierali to jako czarną propagandę. Z kolei dziś, gdy widzowie gotowi byliby zmierzyć się z takim tematem jak wstrząsające wyznania molestowanej przez księdza Ewy Orłowskiej (bohaterka reportażu „Oskarżyłam księdza”), ci najwięksi, a więc państwowi producenci (TVP, Polski Instytut Sztuki Filmowej), jak diabeł święconej wody boją się wszelkich kontrowersji.
Na pokazanie księdza w negatywnym świetle mogą dziś więc sobie pozwolić tylko twórcy finansowo niezależni, jak Tomasz Konecki i Andrzej Saramonowicz. Po sukcesie ich „Testosteronu” produkują filmy za pieniądze wykładane w znaczniej mierze z własnych kieszeni. Postaci pazernego hipokryty – księdza Leona z „Idealnego faceta dla mojej dziewczyny” – nie bali się wzorować na ojcu Rydzyku. Choć z drugiej strony ta akurat postać jest wyjątkowo łatwa do wyśmiewania i parodiowania.
Jak na to wszystko reaguje- produkująca bajkę za bajką, a wciąż przecież zobowiązana do podnoszenia, nie zaś obniżania widzom poprzeczki, telewizja publiczna? Na swojej stronie internetowej zamieściła ankietę. Na pytanie: „Co chciałbyś zmienić w ojcu Mateuszu?”, można udzielić następujących odpowiedzi: „powinien odejść z Kościoła i wstąpić do policji/gospodynię – na młodszą/chciałbym, żeby miał inny rower/styl ubierania się/nic – jest doskonały”.
Czy zdaniem TVP to jest właśnie owo misyjne pobudzanie społecznej dyskusji?