"Śmierć na pogrzebie" - We-Dwoje.pl recenzuje

Amerykanie od zawsze, niemalże jak sępy przechwytywali z innych krajów dobre pomysły filmowe i przerabiali je na swoje wersje. Czasami lepsze, znacznie częściej jednak gorsze. Tym razem trudno mówić jest o porównywaniu, bo amerykańska wersja to niemalże słowo w słowo przerobiona wersja europejska.
/ 25.08.2010 07:43

Amerykanie od zawsze, niemalże jak sępy przechwytywali z innych krajów dobre pomysły filmowe i przerabiali je na swoje wersje. Czasami lepsze, znacznie częściej jednak gorsze. Tym razem trudno mówić jest o porównywaniu, bo amerykańska wersja to niemalże słowo w słowo przerobiona wersja europejska.

Można obejrzeć, chociaż trudno jest się pozbyć poczucia deja vu.

 

Miejscami nawet dialogi są powtórzone dosłownie. A sama historia jest dokładnie taka sama, z tą tylko różnicą, że bohaterowie są tym razem czarnoskórzy. Wszyscy zbierają się na pogrzebie protoplasty rodu, organizowanego zresztą w jego własnym domu. Spotykają się w nim dwaj bracia, od dawna nie mogący się dogadać. Jest wdowa, starająca się godnie przejść trudne chwile. Jest stary wuj i brat zmarłego. Jest bratanica Elaine, która na pogrzeb przybywa z nielubianym narzeczonym Oscarem. Mężczyzna denerwuje się przed spotkaniem z całą rodziną, dlatego Elaine daje mu valium. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że fiolka ma zupełnie inną zawartość niż wydawałoby się po etykiecie. Kiedy docierają na pogrzeb, Oscar zaczyna zachowywać się bardzo dziwnie...

Kto oglądał wersję oryginalną, może mieć poczucie deja vu i nieodzowne tym samym znużenie. Trudno jest tutaj mówić o jakimkolwiek scenariuszu, bo to dokładnie ściągnięta i niemalże słowo w słowo skopiowana wersja europejska. Nawet scenariusz został napisany przez tego samego autora, Deana Craiga. W takiej sytuacji pozostaje skupić się na jedynej różnicy między filmami, czyli aktorach. Chociaż nawet tutaj mamy jedno zapożyczenie w postaci Petera Dinklage. Reżyser Neil LaBute zebrał ekipę najbardziej znanych czarnoskórych aktorów klasy B, na co dzień obecnych w serialach i hollywoodzkich filmach. Wspaniali są Kevin Hart, Martin Lawrence, Zoe Saldana i weteran Hollywood, Danny Glover. Na okrasę otrzymujemy Jamesa Marsdena, do tej pory niedocenianego za ogromny komediowy talent. To jemu należy przyznać w tym filmie palmę pierwszeństwa, bo jest po prostu najśmieszniejszy. Jest też jednym z niewielu powodów dla których warto jest ten film zobaczyć. Chętnym na samą historię, radzę jednak sięgnąć po wersję oryginalną. Po co oglądać kopię, kiedy oryginał jest w zasięgu ręki?

Fot. Filmweb

Redakcja poleca

REKLAMA