„Zmierzch” to jedna z najbardziej oczekiwanych premier filmowych sezonu. Ekranizacja powieści Stephenie Meyer przyciągnęła do kin rzesze nastoletnich fanek. Jednak nie tylko. Wśród widzów można było napotkać zakochane pary – w końcu to film o miłości, ale zawiera także pewną dawkę fantastyki, grozy, odrobinę kina akcji i szczyptę humoru, więc każdy pewnością znalazł coś dla siebie. Na widowni nie brakowało także kobiet w różnym wieku, w których po cichu domyślałam się niepoprawnych marzycielek lub zapalonych czytelniczek, które – tak jak ja – przyszły skonfrontować ekranizację ze swoimi wyobrażeniami po lekturze „Zmierzchu” Meyer.
Przyznaję, początki były trudne. W pierwszych scenach Edward Cullen nieco mija się z moim wyobrażeniem piękna, Carlisle jest aż przesadnie blady, a nade wszystko drażni mnie Kristen Stewart odtwarzająca rolę Belli, ze swoją nienaturalną grą aktorską.
Z czasem jest jednak coraz lepiej. Zachowanie Belli przestaje drażnić, charakteryzacja przestaje być tak rażąca, a gdy tylko Robert Pattinson pojawia się na ekranie, bijące od niego emocje wbijają widza w fotel. I to chyba najmocniejsza strona tego filmu.
Trzeba przyznać, że pani Hardwicke spisała się świetnie, wiernie odtwarzając treść książki. Szkoda może tylko dwóch rzeczy: niewykorzystanego potencjału postaci Alice, która wprowadza do filmu dużo humoru i uroku, oraz zaburzonych proporcji – końcowa część książki, w której rozgrywają się najciekawsze wydarzenia, została w filmie niemiłosiernie skrócona. Tym sposobem filmowy „Zmierzch” jest wyłącznie filmem o miłości między wampirem a śmiertelniczką, podczas gdy w książce mamy znacznie więcej akcji... Szkoda. Mimo to film wart jest obejrzenia. Polecam zwłaszcza czytelnikom powieści Meyer – książka książką i wyobraźnia wyobraźnią, ale niektóre sceny naprawdę warto zobaczyć na ekranie!
Urszula Skirtun