Czasem upierał się przy niej, ale nigdy tych, którzy mieli inne zdanie, nie lekceważył. Uważał, że dopiero w ogniu dyskusji powstają myśli, które się liczą. Ale nade wszystko nie lubił stereotypów, czyli prawd które są przyjmowane bezrefleksyjnie, bez pytań:
- czy na pewno tak jest?
- a właściwie dlaczego tak jest?
- bo może wcale tak nie jest…
Właśnie dlatego rozmowy z Zygmuntem Kałużyńskim były intelektualną rozkoszą. Przekonywałem się o tym przez prawie 30 lat naszej współpracy w telewizji („Warianty”, „Perły z lamusa” i wiele innych programów), w radiu, w tygodnikach „Polityka” i „Wprost”, w czasie spotkań z czytelnikami i w trakcie pisania naszych 8 wspólnych książek. Przeszedłem wszystkie fazy: od zafascynowanego niepokornym krytykiem ucznia aż po jego przyjaciela, który przyjął na siebie zadanie zapewnienia mu nieśmiertelności. Przynajmniej w pamięci pokoleń, z którymi sam będę miał do czynienia.
30 września 2009 roku mija pięć lat od śmierci Kałużyńskiego. Dopiero po tak długim okresie jestem gotowy, by przedstawić naszą ostatnią książkę złożoną prawie w całości z nigdy dotąd niepublikowanych rozmów. Nagrywałem je w czasie choroby Zygmunta, gdy nastał czas w naturalny sposób skłaniający do prywatnej refleksji i podsumowania. Teraz wreszcie mogliśmy w naszych dialogach wyjść poza magiczny krąg tematyki filmowej i porozmawiać o tym, co w naszym życiu najważniejsze.
W tamtym czasie dyktafon nosiłem zawsze przy sobie. Na jego widok Zygmunt najczęściej siadał w swoim fotelu, ubrany w spodnie od dresów i poprzecierany, stary zgniłozielony sweter i pytał: to o czym chcesz dzisiaj pogadać? O tobie, o muzyce, o wojnie, o bogu…
Dokoła nas leżało mnóstwo zawiniątek w plastikowych reklamówkach. W środku książki, płyty, porcelanowe figurki. Już nie miał siły, żeby je rozwijać. Nie chciało mu się też – jak dawniej - wyszukiwać stosownych cytatów. Kilka najpotrzebniejszych książek i tak zawsze czekało na niego przy łóżku. Te czytał niezmiennie w czasie bezsennych nocy.
Na biurku leżały starannie ułożone w stosik listy od czytelników – przygotowane, żeby na nie odpowiedzieć. Ołówek, temperówka (w kształcie kamery filmowej), lupa, okulary. I stosy papierów. Szarych, brązowych od starości, sypiących się kurzem. Wśród nich duża, pożółkła koperta a w niej klepsydra. Wielka, przedwojenna. Helena Kałużyńska z Grafczyńskich. Pianistka. Po ciężkich cierpieniach zmarła 22 czerwca 1931 roku, przeżywszy lat 48. Nabożeństwo, eksportacja. „Na smutne te obrzędy zapraszają przyjaciół i znajomych pogrążeni w żalu Syn i Brat.” Czyli Zygmunt Kałużyński (który miał wtedy 12 lat) i jego wuj, odtąd główny opiekun.
Czy dlatego i on umiał grać na fortepianie? Czy od niej nauczył się czytać nuty, których stosy leżały koło pianina? A kochać muzykę też nauczył się od niej? Czy mówił: zagraj mi mamo? I czy ona wtedy wstawała, głaskała go po głowie i grała?
W każdym razie, gdy już jej zabrakło, Zygmunt był w klasie najlepszy z muzyki. Miał ucho. Natychmiast słyszał kto ma talent a kto fałszuje. To on odkrył, że jego szkolny kolega ma głos jak mało kto. Tuż po mutacji stało się jasne, że to tenor tak czysty i dźwięczny jak dzwon. Namawiał go – Bogdan, idź do szkoły muzycznej, powinieneś śpiewać. Zdobył nuty, nauczył Bogdana paru utworów, sam mu akompaniował i wreszcie wypchnął go na egzamin. „Gdyby nie Zyzio nigdy bym się na to nie zdecydował, nie zostałbym śpiewakiem” – powiedział mi prawie osiemdziesiąt lat później Bogdan Paprocki, wielki polski śpiewak, którego głos przez całe lata był dla mnie symbolem wokalnej doskonałości. „Zyzio miał ucho, panie Tomku, czuł muzykę jak mało kto!”
Wiedziałem o tym. Albo lepiej – domyślałem się tego. Ilekroć do niego przychodziłem, w pośpiechu wyłączał płytę kręcącą się na wielkim igłowym gramofonie. Zaglądałem przez ramię: czego słuchasz? Schönberga, Strawińskiego, Mozarta. Wiesz – wpadłem kiedyś na pomysł – kompletuję sobie płytotekę na kompaktach i chciałbym, żeby znalazły się w niej najważniejsze nagrania muzyki poważnej. Takie, bez których nie mógłbyś żyć. Zrobiłbyś dla mnie listę "The Best of…"? Oczywiście - rozpromienił się - I bardzo się cieszę, jeśli mówisz poważnie.
- Poważnie.
Minęło wiele dni. Chyba - wiele tygodni. Może i miesięcy. Myślałem, że zapomniał. Nie przypominałem, bo było mi głupio. Kretyński pomysł, pewnie śmiał się ze mnie … Ale któregoś dnia Zygmunt wręczył mi grubą kopertę. To ta lista, o którą prosiłeś. Z najlepszymi płytami.
- Pamiętałeś?
- Oczywiście, tylko trochę czasu mi zabrało, żeby wszystko znaleźć.
Nie dziwię się. Maczkiem zapisane nazwiska kompozytorów, wykonawców, nazwy utworów w oryginale. Wszystko co najlepsze. Gdy mówię o tym podczas spotkań z czytelnikami, zawsze ktoś się zrywa i pyta, czy nie mógłbym gdzieś tej listy opublikować. Albo przynajmniej pozwolić ją skserować. I kto jest na tej liście?
A więc dobrze, weźmy najbardziej lubiany przez Zygmunta okres – muzykę nowoczesną. Czytam: Albeniz, Bartok, Berg, Berio, Barraque, Boulez, Britten, Cage, Dallapiccola, Gershwin, Henze, Hindemith, Honegger, Ives, Messiaen, Milhaud, Nono, Poulenc, Prokofiew, Rachmaninow, Schönberg, Stockhausen, Strawiński, Varnese, Webern, Xenakis. Wtedy widzę przed sobą szeroko otwarte, zdziwione oczy.
Na parę tygodni przed ostatnim wyjazdem do szpitala gramofon u Zygmunta został wyłączony z prądu. Definitywnie. Wtyczka leżała daleko odrzucona od gniazdka. Nie słuchasz już muzyki? – spytałem. Nie mogę – odpowiedział – muzyka jest sztuką tak drobiazgowo wykalkulowaną, że wymaga najwyższego skupienia, a ja już nie mogę się skupić…
Po pięciu latach nastawiłem sobie muzykę z jego płyt i usiadłem do spisywania naszych ostatnich rozmów. Dopiero teraz poczułem się gotowy, by zamknąć rozdział, który zdecydował o jakości i wartości mojego zawodowego życia. Ułożył się z tego swoisty alfabet najważniejszych dla nas słów, doświadczeń, zaklęć. Oddaję go w Państwa ręce, prosząc o postawienie na tej szczególnej półce… blisko łóżka”.
Tomasz Raczek
7 października nakładem Instytutu Wydawniczego Latarnik ukaże się książka Tomasza Raczka i Zygmunta Kałużyńskiego „Alfabet na cztery ręce”.
źródło: www.latarnik.com.pl
(a.)
(a.)