Kiedyś…
Święta mojego dzieciństwa niosły z sobą smak i zapach pomarańczy. Ten produkt luksusowy, trudno dostępny w okresie, gdy półki sklepowe pokrywał głównie kurz, na Boże Narodzenie zawsze się pojawiał. Tak jak dwa, niekiedy trzy dni przed Wigilią, w wannie pluskał się, jeszcze nieświadomy losu, jaki był mu pisany, wielki karp. Co z tego, że w rybie były ości, a i jej smak nie należał do naszych ulubionych? Karp musiał być, i już! W wigilijny poranek tato zamykał się w łazience, byśmy nie musieli patrzeć, jak rybka, po dwóch dniach zaprzyjaźniona już z nami, zamienia się w późniejsze danie. Jedno z… nie, nie dwunastu, jak nakazuje tradycja. W wieczór wigilijny pojawiały się na naszym stole: barszcz z uszkami, ziemniaki i kapusta z grzybami, pierogi z grzybami, śledzie, wspomniany wcześniej karp oraz „tradycyjny polski przysmak”, kompot z suszu. Ile mnie kosztowało, by choćby zmoczyć usta w tym kompocie! Jego smak psuł mi całą radość wigilijnego ucztowania, za to na inne smakołyki czekałam już od momentu, gdy w domu zaczęły się unosić świąteczne zapachy. A pachniało wtedy jak nigdy… wszak pachniało świętami!
W kulinarnych przygotowaniach razem z rodzeństwem nie braliśmy udziału. Czasem udało nam się podkraść jakąś rodzynkę, niekiedy dostaliśmy po kilka orzechów, ale z reguły w okresie gorących przygotowań kuchnia była dla nas, dzieci, terenem zakazanym. Tam rządziła mama i naprawdę były to rządy autorytarne. O demokracji i głosie większości mowy być nie mogło. Cóż więc nam pozostawało? Niecierpliwe czekanie, aż na niebie pojawi się pierwsza gwiazdka i nastanie czas, by zasiadać do wigilijnej wieczerzy (w praktyce najczęściej gwiazdkę widziała tylko mama, nie chcąc, by barszcz z uszkami, podawany jako pierwszy, ostygnął!). Zanim jednak, odświętnie ubrani, mogliśmy usiąść przy stole, należało podzielić się opłatkiem. „Dużo zdrowia, szczęścia, pomyślności…” – klepaliśmy wyuczone na pamięć życzenia, mając cichą nadzieję, że jak najwięcej smacznego opłatka zostanie dla nas. I już słychać było, jak łyżki uderzają o talerze, a my staramy się jeść tak, by na białym obrusie nie pozostały czerwone plamy…
Nie pamiętam, kiedy zaczęło pojawiać się u nas w domu siano pod obrusem, ale gdy byłam dzieckiem, tego zwyczaju jeszcze nie praktykowaliśmy. Za to co roku pojawiało się na stole nakrycie dla niespodziewanego gościa – najczęściej był to jeden pusty talerz, który symbolicznie czekał na kogoś, kto zapuka do naszych drzwi. Oczywiście, w Boże Narodzenie nie mogło zabraknąć kolorowej choinki. Już na tydzień przed świętami rodzice przynosili do domu wielkie aż po sufit drzewko. Był okres, gdy choinka pachniała lasem, z czasem jednak, dla wygody, żywe drzewko zastąpione zostało sztucznym. Nie brakowało jednak na niej ozdób, w większości wykonanych przez nas. Kolorowe łańcuchy, pawie oczka, aniołki, orzechy w sreberkach i wielobarwne papierowe różności dodawały choince może nie estetyki, ale ciepła i swoistego uroku. Gdy zaczęliśmy wyrastać z samodzielnego tworzenia ozdób, obowiązek ubierania świątecznego drzewka przypadł w udziale mojej najstarszej siostrze. My jedynie pomagaliśmy, z czasem, wstyd się przyznać, coraz mniej chętnie…
„Do szopy, hej, pasterze” dobiegało nas w Wigilię… od sąsiada! Nie było u nas kolęd? Biorąc pod uwagę fakt, że razem z siostrami przez kilka lat śpiewałyśmy w chórze oraz kościelnej scholi, trochę to mi się dziś wydaje dziwne. A jednak nie przypominam sobie, byśmy po kolacji zasiadali do wspólnego kolędowania. Prezenty, owszem, czekały na nas pod choinką, i to one były główną atrakcją dalszej części wieczoru. Mama zmywała naczynia i sprzątała, tato znajdował sobie jakieś zajęcie, zaś młodsza część rodziny odpakowywała przygotowane dla nas podarunki. Telewizor szumiał w tle, my jednak pochłonięci byliśmy nowymi zabawkami. Aż nadchodził moment, gdy należało kłaść się już do łóżek…
Ile lat miałam, gdy po raz pierwszy poszłam na pasterkę? Tego szczegółu nie pamiętam, jednak msza o północy szybko stała się nieodłączną częścią moich świąt. Trudno było zerwać się z łóżka po krótkiej drzemce o tak późnej porze, ale zawsze było warto. Msza w środku nocy, przy rozgwieżdżonym niebie, miała inny klimat jak te za dnia, a kiedy byłam nieco starsza, uwielbiałam osiedlowe towarzyskie spotkania już po pasterce. Wracaliśmy do domu nieśpiesznie, nie czując zimna i zmęczenia, w odświętnych nastrojach. Zbliżała się trzecia, gdy w końcu żegnaliśmy się, a chwilę później razem z rodzeństwem przemarznięci piliśmy w przytulnej kuchni ciepłą herbatę. Jeszcze przez moment się nie kładliśmy, czekając, aż nasza psina odezwie się ludzkim głosem - ona jednak wciąż milczała…
I już nadchodził pierwszy dzień świąt, a po nim kolejny. Czasem szliśmy gdzieś w gości, niekiedy rodzina wpadała z wizytą. Wciąż jednak czuć było bardziej odświętny, świąteczny nastrój - pachniały przyozdobione zielone gałązki, wesoło migotały światełka na choince, nuciliśmy radośnie kolędy…
Jeszcze długo wspominałam święta, widząc łuskę karpia, jaką zawsze chowałam do portmonetki – ot, na szczęście!
Dziś…
Mijały kolejne lata. Wraz z moim rodzeństwem dorastaliśmy, w Polsce zaczęto wprowadzać zmiany i nagle, splotem wielu czynników, rodzinna Wigilia straciła swoją dawną magię. Nadal co roku, dwudziestego czwartego grudnia, odświętnie ubrani zasiadaliśmy do zakrytego białym obrusem stołu, dzieląc się wcześniej życzeniami i łamiąc opłatkiem, ale coś się zmieniło. Była choinka, kolędy w tle, piękne stroiki, świece, jednak brakowało tego, co najważniejsze - naszego wspólnego zaangażowania i radości, że jesteśmy znów razem, przy jednym wigilijnym stole…
Nie czekałam już na Boże Narodzenie z utęsknieniem tak jak kiedyś. Bo i na co? – dziwiłam się. Potrawy, jakie w dzieciństwie jedliśmy tylko w dniu Wigilii, a więc kojarzyły się nieodłącznie ze świętami, zaczęły pojawiać się w naszym domu częściej. Śliczna choinka, ozdobiona wspaniałymi bombkami (dzieło uzdolnionej artystycznie siostry) zachwycała każdego, kto przychodził z wizytą, jednak nie budziła we mnie żadnych emocji. Raz nawet jej nie było, i jakoś nikt się nie przejął… Coraz bardziej odchodziliśmy od tradycji, więc te święta stały się w jakimś stopniu obowiązkiem, nie przyjemnością. Owszem, spotykaliśmy się w ten wieczór, ale Boże Narodzenie zaczęło kojarzyć mi się z wcześniejszą gonitwą po sklepach i sprzątaniem, sprzątaniem, sprzątaniem. Gdzie dawna magia? Rodzina z czasem zaczęła się na dodatek rozjeżdżać po świecie, więc bywało tak, że rodzeństwo nie mogło przyjechać na święta. Co to za Boże Narodzenie bez siostry, bez brata? Pusto przy stole, poważnie, mniej radośnie. Smutno mi było nawet z tego powodu, że karp nie zajmował nam łazienki przez dwa dni, a i coraz rzadziej gościł w ogóle na naszym stole w wigilijny wieczór. Dom nie pachniał już świętami, za to unosił się w nim zapach pośpiechu i atmosfera jakiejś nerwowości. Zaczęłam się wewnętrznie buntować, ale mój sprzeciw polegał na tym, że sama coraz mniejszą wagę przywiązywałam do tradycji. Nic przez długie lata nie zmieniałam, jakby czekając na… cud?
Święta zaczynają nabierać nowego blasku, gdy pojawiają się w rodzinie dzieci. Zrozumiałam, co oznacza to zdanie, gdy urodził się mój siostrzeniec. Przestało mieć znaczenie, że wychowywany jest w innej religii, częściowo w innej kulturze – na Wigilię siostra przyjeżdżała z synkiem do babci, i znów zaczęło być, jak kiedyś. Może mniej perfekcyjnie, za to rodzinnie i ciepło. Widząc radość w oczach dziecka na widok kolorowej choinki, człowiek dołącza do wspólnego przystrajania drzewka. Chcąc, by kilkulatek zapamiętał Wigilię, szuka się elementów, które z czasem kojarzyć będzie tylko z tym okresem. Mogą to być smaki, zapachy, może być wspólne wypiekanie pierniczków i lepienie pierogów lub jakieś coroczne zwyczaje, które staną się rodzinną, świąteczną tradycją. Ot, drobiazgi, co zyskują na symbolicznym znaczeniu. Kiedy w naszym domu stoi już choinka, dumny siostrzeniec zawiesza ostatnią bombkę – wielką i ciekawą bańkę, którą sam pomalował kilka lat temu w krakowskiej Fabryce Bombek. Po latach pamiętać z pewnością będzie też moment. Jak i łamanie się opłatkiem, zdobienie mieszkania, szukanie pod choinką prezentów…
Często zapominamy, że święta nie są na pokaz. Dążymy do perfekcji, starając się dopiąć wszystko na ostatni guzik. Choinka ma być ładna (albo i najładniejsza na osiedlu!). Stół pięknie ozdobiony. Kurz wymieciony z każdego zakamarka mieszkania, jakbyśmy czekali nie na pierwszą gwiazdkę na niebie, a na wizytę inspekcji sanitarnej. Jedzenia zaś tyle, byśmy z przejedzenia nie mogli ruszyć się sprzed telewizora. Potrzebowałam czasu, by obudzić dawną magię świąt, i znów cieszyć się, że przez chwilę jesteśmy razem. Dziś nawet, jeśli kogoś z nas przy wigilijnym stole fizycznie nie ma, czuć bliskość… nie, nie jest jak kiedyś, ale Boże Narodzenie znów ma dla mnie swój urok.
Choć czasem narzekam, że już z początkiem listopada pojawiają się na sklepowych półkach mikołaje, polubiłam świąteczne dekoracje. Cieszy mnie myśl, że w pierwszych dniach grudnia miasto rozświetlone zostanie tysiącem światełek, a na lokalnym Rynku pojawi się wielka, przystrojona przez dzieci choinka. W nastrój Bożego Narodzenia wprowadzają mnie nie wielkie galerie handlowe, a przedświąteczne jarmarki. Piję grzane wino, wędruję wśród drewnianych straganów i kuszących zapachów, i uśmiecham się do siebie. To znak, że święta tuż, tuż…
Wprowadziłam swoje własne zwyczaje, dzięki którym na ten grudniowy czas czekam z niecierpliwością. Uwielbiam szopki bożonarodzeniowe, i co roku nie tylko wędruję od kościoła do kościoła, ale również odwiedzam wystawę szopek krakowskich, żywą szopkę przy Franciszkańskiej 4 w Krakowie oraz szopkę ruchomą w klasztorze w Tuchowie. Bywam na koncertach kolęd, a jednym z moich ulubionych są „Rockowe O!Płateczki” Wojtka Klicha – impreza tradycyjnie rozpoczyna się o 1.30 w nocy, tuż po pasterce! W klimat świąt wprowadzają mnie też dawne filmy o tematyce świątecznej, do których w tym okresie wracam szczególnie chętnie…
Lubię Boże Narodzenie. Świąteczną atmosferę i magię, która na wiele lat mi gdzieś umknęła, znów odnalazłam. Boże Narodzenie bez żywej choinki? Na to dziś bym sobie nie pozwoliła!
Anna Curyło