Reklama

Razem z mężem postanowiliśmy wybrać się nad morze. Może nie był to spontaniczny pomysł dwojga zakochanych młodych ludzi, a decyzja już świadoma, przemyślana, podjęta po przeanalizowaniu wszystkich "za" i "przeciw", to już sama realizacja naszej idei była odjazdowo szalona.

Nad upragnione morze postanowiliśmy dotrzeć samochodem, naszym osiemnastoletnim Fiatem Punto. Kierowcą miałam być JA, osoba w jeździe niezwykle niedoświadczona (zdawanie osiem razy egzaminu na prawo jazdy i kilka rundek do teściowej, która mieszka dwadzieścia kilometrów ode mnie nie można nazwać wielkim doświadczeniem), a pilotować miał mój mąż - musiał sobie zrekompensować jakoś brak prawa jazdy i bycie tylko pasażerem.

Trasę przemyślałam i opracowałam w najmniejszych szczegółach, samochód obejrzał swych fachowym okiem zaufany mechanik Pan Kazio, a cały bagaż już czekał w pogotowiu. Nasze starania obserwował synek, rezolutny pięciolatek, który widoku morskich fal nie mógł się doczekać.

Wyruszyliśmy o 4 rano. Energicznie ruszyliśmy, optymistycznie wierzyliśmy, że uda nam się pokonać te 300 km bez większych trudności. Mąż pilotował spokojnie i rozsądnie, ja również jechałam z wielką precyzją. Kilka przystanków, kilka chwil na zebranie sił... Podziwialiśmy łąki i pola, zachwycaliśmy się zielenią lasów, błękitem jeziorem. Powoli zbliżaliśmy się do mety. Z dumą myślałam o sobie i swoim przedsięwzięciu. Po kilku godzinach, gdy słońce już na dobre umościło się na swej niebiańskiej przestrzeni, dotarliśmy do celu naszej podróży. Zadowoleni i usatysfakcjonowani.

Po czterodniowym odpoczynku wróciliśmy do naszej mazurskiej miejscowości. Mimo że na początku nie wierzyłam w to, że podołam temu zadaniu, okazałam się dobrym kierowcą, a mój mąż z dumą stwierdził, że ta wycieczka utwierdziła go w przekonaniu, że on to tego prawa jazdy zupełnie nie potrzebuje, bowiem takiego kierowcy jak ja to nikt nie zastąpi.

Reklama
Reklama
Reklama