Jak podróżować na własną rękę - Maroko
Wakacje na własną rękę? Czemu nie

To się wydaje nierealne. Wyjechać samotnie albo z mężem, córką, koleżanką. Bez biura podróży. Wyjechać i coś przeżyć, a nie tylko zobaczyć. A to naprawdę bardzo proste. Kierunek na pierwszy raz: Afryka Północna, a konkretnie Maroko.
Jak tam dotrzeć?
Z Polski można tam dotrzeć tanimi liniami. Cały dzień z przesiadką w Londynie, Mediolanie lub Barcelonie. Niezbyt może wygodnie, ale za to za 300 złotych w obie strony, jeśli zarezerwuje się odpowiednio wcześniej. Wylądujesz w Fezie albo Marrakeszu i gdy otworzą się drzwi samolotu, poczujesz, że jesteś bardzo daleko. Maghreb nawet pachnie inaczej. Kadzidłem, przyprawami, olejkami, miętową herbatą.
W murach medyny można, a nawet trzeba się zgubić...
A potem wyjdziesz z lotniska i odurzy cię szaleństwo marokańskiego życia. W murach medyny, najstarszej części miasta, można, a nawet trzeba się zgubić. Wejść w ten labirynt bez mapy, nawigować po zadaszonych sukach, targować się o pamiątki, redukując cenę o 80 proc, wypić kawę, zjeść kuskus, wsłuchać się w muezina wzywającego z minaretu do modlitwy. Przypadkiem trafić do wielkiej starej garbarni w Fezie albo do Mellah, żydowskiej dzielnicy Marrakeszu. Natknąć się na medresę Alego ibn Jusufa albo na hamman, publiczną łaźnię.
Jedyne, co trzeba, to iść bez celu i nie patrzeć na zegarek. Potem się wróci do hotelu taksówką, wystarczy mieć jego wizytówkę. Skądkolwiek zaczniemy, do Marrakeszu trzeba dojechać. Ostatni przystanek przed górami Atlas i drogą na południe. Czerwone Miasto otacza wielki mur koloru spłowiałej krwi. A w jego centrum żywy cud świata, Dżemaa el-Fna. W ciągu dnia wielki pusty plac i upał nie do zniesienia. Ale po zmroku spektakl, który rozgrywa się tu codziennie od tysiąca lat.
Pierwsze kroki po tej stronie Maroka, gdzie rządzi Sahara
A potem złapiemy autobus, który cały dzień będzie jechał na południe. Najpierw przez góry Atlas, będzie trzęsło i rzucało, możliwe, że będzie też zimno, bo śnieg leży tu czasem nawet w maju. Trudno, to nie ma być wycieczka, przeżyjemy jakoś. A potem wyjedziemy po drugiej stronie tej naturalnej granicy, za którą zostawimy miasta i korki, całą cywilizację Zachodu, i postawimy pierwsze kroki po tej stronie Maroka, gdzie rządzi Sahara.
Czterdzieści pięć stopni w cieniu, a może pięćdziesiąt. Drogi po horyzont i nieustający pustynny pył w ustach. Byle się dostać do Merzougi albo M’Hamid, dwóch mieścin na końcu drogi, z których rusza się na Saharę. Dojedziemy tam, zmieniając autobusy, a czasem może ktoś podwiezie ciężarówką. Na pustyni ludzie sobie pomagają. Gdy dojedziemy, wystarczy popytać w okolicy, kto ma wielbłądy. Ktoś będzie miał na pewno. Ustali się stawkę nad słodką herbatą z miętą nana, z uśmiechem i przyjaźnie, jakbyśmy znali się całe życie, choć widzimy się pierwszy raz. Potem podamy sobie dłonie, to wystarczy zamiast umowy. Wielbłąd, woda, zaopatrzenie, przewodnik i dwa dni na pustyni. Albo więcej. Ruszymy o świcie.
Tekst: Tomasz Michniewicz

