Zdarzyło się tak, że na przełomie lutego i marca dane mi było korzystać z bardzo miłego zaproszenia do Liverpoolu. Przelot i pobyt opłacony – czemu więc nie skorzystać? Zwłaszcza, że miała to być moja druga podróż zagraniczna. Pierwsza natomiast – lotnicza.
Wylot z lotniska w Krakowie. Wieczorem. Jeżeli jednak przyjedzie się tam wcześniej, to w oczekiwaniu na właściwy odlot człowiek może się zanudzić. Poza kilkoma wątpliwej jakości kawiarenkami i restauracją, rozmieszczonymi dodatkowo sklepikami z pamiątkami oraz kantorami – na krakowskim terminalu międzynarodowym nie ma nic interesującego. Jest jeszcze WC. I kaplica! Z tym, że ta ostatnia czynna jedynie w niedziele i w określonych godzinach. Tak więc swobodnie za pomyślność lotu pomodlić się nie można, gdyby kto zapragnął...
Załóżmy jednak, że nudę się przeczekało, tak jak i ja musiałem, po czym po odprawie paszportowej wsiada się do białego olbrzyma i po krótkich instrukcjach personelu startuje. Pęd wbija leciutko w fotel i wyraźnie widać, jak podłoga zakrzywia się pod kątem minimum tych czterdziestu pięciu stopni. Po chwili już jednakże można obserwować niknące w dole światła miasta, przeradzające się stopniowo w wizerunki jakby olbrzymich świetlistych pająków rozłożonych na powierzchni ziemi. Widok zaiste wielce fascynujący...
...który dwie godziny później okazuje się być czymś wyjątkowo mizernym w porównaniu z cudownie oświetlonymi i wielokrotnie większymi miastami Wysp Brytyjskich. Podchodzenie do lądowania w Liverpoolu to praktycznie zachwycony nos przyklejony do szyby. Olbrzymie oświetlone przestrzenie, gra świateł, a po zejściu niżej – możliwość wypatrzenia poszczególnych budynków, dróg i samochodów, wywołuje niezapomniane wrażenie. Trzeba po prostu samemu to obejrzeć. I nigdy już się nie powie, że polskie miasta w nocy wyglądają z góry ładnie... Przy tych brytyjskich – po prostu wyglądają...
W świetle dnia z kolei Liverpool jawi się inaczej. Miasto jest płaskie. Rozciąga się na sporej powierzchni, ale zbyt wysoko nie sięga. Wieje tam nieźle, czasami niemal głowę urwie. Raz jest ciepło, raz zimno, to pada, to świeci słońce. Ale samo miasto robi wrażenie niemrawego, zaspanego, powolnego...
Być może dużo w tym zasługi samych mieszkańców. Pierwsze, co rzuca się w oczy to fakt, że nikomu tak naprawdę nigdzie się nie spieszy. Ludzie chodzą powoli, powoli też jeżdżą samochodami. Nikt nie przejmuje się czerwonym światłem dla pieszych (może poza najgłówniejszymi ulicami) – jak idzie, to przechodzi. Nieważne, czy światło zielone, czy czerwone. Nawet tuż przed maską samochodu. Ale mimo tego nie uświadczy się tam tego, co u nas, w Polsce, byłoby normą: klaksonu, odkręconej szyby i steku wyzwisk lecących na pieszego. Nie... Tam samochód zwolni, poczeka, dopiero pojedzie. Spokojnie, powoli... Dziwne. Ale tak jest.
Na samych przejściach trudno jest się oswoić z ruchem lewostronnym i początkowo głowa zawsze wędruje w niewłaściwą stronę. Dopiero po jakimś czasie człowiek przyzwyczaja się do zwracania wzroku w stronę nadjeżdżających samochodów i przyzwyczajenie to zabiera ze sobą z powrotem do Polski, gdzie znów trzeba się tego oduczyć. Ot, taki drobny mankament, ale do przeżycia.
Wspominając o ruchu drogowym, nie sposób pominąć komunikacji miejskiej. Autobus sam z siebie nie zatrzyma się na przystanku. Wysiadający muszą zasygnalizować to wciśnięciem przycisku „Stop”, natomiast pasażerowie na autobus oczekujący powinni machnąć ręką w kierunku nadjeżdżającego pojazdu. W przeciwnym wypadku autobus – nawet całkowicie pusty – nie zatrzyma się. Nie zrobi tego również wtedy, gdy ma zajęte miejsca siedzące. Nie ma mowy o stworzeniu w autobusie wielkiego ścisku i tłoku, jaki jest u nas widywany w godzinach szczytu. Po prostu podjedzie następny. A Anglik poczeka na ten kolejny. Bez żadnego mielenia przekleństw pod nosem. Ma czas. Jemu się nie spieszy.
W autobusach da się zauważyć jeszcze jedną - mało chwalebną – rzecz. Walające się po podłodze śmieci. Opakowania od batoników, kanapek, pudełeczka, kubki, butelki. To wszystko przetacza się po podłodze pojazdu w jedną i w drugą stronę. Nikomu to nie przeszkadza. Podobnie jest na ulicach. Może nie walają się wszędzie, ale jednak śmieci są widoczne. Jednym z powodów zapewne jest brak koszy na ulicach (w większości), co jest powiązane z groźbą zamachów terrorystycznych (jak mnie poinformowano), a drugim swoista świadomość, że za jakiś czas ktoś przejdzie i to sprzątnie. Są bowiem specjalne służby powołane właśnie tylko do tego, by przechodzić ulicami i usuwać śmieci. Nie wiem, czy to dobre rozwiązanie, bo mimo wszystko nie uczy ludzi dbania o porządek wokół siebie. Ale cóż – co kraj, to obyczaj. Nie mnie osądzać... Chociaż, takie służby to i u nas przydałyby się. Tworzone z funduszy miejskich jako miejsce pracy dla bezrobotnych. Z pewnością wszystkim by się to przysłużyło...
Ludzie mieszkający na Wyspach nie mają większego problemu z kontaktami z przypadkowo spotkanymi osobami. Na każdym kroku można usłyszeć rozmowy prowadzone przez osoby widzące się po raz pierwszy w życiu. Anglik podejdzie, zapyta jak się podoba, co słychać, wywiąże się rozmowa w trakcie której można usłyszeć pół historii życia. Podczas zwiedzania starej katedry starszawy już pan prowadził z nami dłuższą rozmowę, w trakcie której nawet doszło do prób swatania jego syna, kawalera w kwiecie wieku (najwyższa pora na ożenek, zdaniem ojca!) z jedną z towarzyszących mi koleżanek. I była to propozycja jak najbardziej serio. Anglicy tak naprawdę nie przywiązują wagi do konwenansów...
Z właściwym dla stereotypowego, brytyjskiego flegmatyka, nastawieniem, ludzie ci tak naprawdę daleko gdzieś mają to, co ktokolwiek sobie o nich pomyśli. Stąd ubiór ich (jak i maniery) dość swobodne bywają. Nikogo nie dziwi to, że do szkoły dziecko może być odprowadzone przez matkę ubraną w kapcie i szlafrok (ciekawe czy również z papilotami na głowie?). Nikt (miejscowy!) nie zwróci uwagi, że robotnik budowlany, bez zmiany stroju, tak jak stoi, zaciapany, brudny, wysmarowany, wsiada do lśniącego jak z salonu samochodu. Zawadzając przy tym kaskiem o drzwi!
Niczym niezwykłym nie jest również o wiele za lekki (jak na nasze standardy) ubiór. W ledwo ciepłe dni, gdy podmuchy wiatru nadal potrafią przeniknąć lodowatym zimnem do kości, ludzie chodzą już z krótkim rękawem, nierzadko również w krótkich spodenkach. Dzieci stojące przed szkołą, czekające grzecznie w parach, mają gołe nogi i sandałki na nich. Niemowlaki w wózkach fikają gołymi nóżkami, mając na sobie jedynie cieniutkie body. Sposób na zahartowanie? Może. Ale u nas – gwarantuję! - znalazłby się już cały tłum „życzliwych” krytykujących wyrodną matkę, że nie dba o dziecko.
Z krytyką spotkałaby się jeszcze jedna, bardzo istotna sprawa, celowo zatrzymana przeze mnie na koniec. Otóż, we wspomnianej wcześniej katedrze, będącej obecnie obiektem turystycznym, a nie jedynie miejscem kultu, w którym odprawiane są msze, we wnętrzu można natknąć się na dwie zaskakujące rzeczy. Pierwszą z nich jest sklepik z pamiątkami. Mieszczący się w jednej z naw katedry nie tylko oferuje informatory i gadżety związane bezpośrednio z religią czy budynkiem, ale również wszystko, co dotyczy Liverpoolu jako miasta. O ile z trudem ale jednak można sobie wyobrazić sklepik pamiątkarski we wnętrzu świątyni w naszym kraju, o tyle kolejna kwestia jest już całkowicie niemożliwa i stanowiłaby powód do ataków, zwłaszcza dla pewnych osób z lubością słuchających pewnej stacji radiowej.
Mam na myśli mieszczący się na podwyższeniu odgrodzony lokalik ze stolikami, krzesełkami, barkiem i całym pozostałym inwentarzem. Tak, tak – nic innego tylko knajpka, restauracyjka – nazywać można rozmaicie. Ale jest! Widoczna dla wszystkich dzięki szklanym ogrodzeniom, a i siedzący przy stolikach klienci bez przeszkód mogą podziwiać otaczającą ich starą architekturę. I nikogo to nie dziwi, nikogo to nie gorszy. Być może nie jest to aż tak rażące w kraju, gdzie wychodząc z domu i przechodząc niespełna dwieście metrów do najbliższego hipermarketu, mija się po drodze trzy kościoły. Fakt, że różnych odłamów wyznaniowych, ale jednak kościoły. Często bardzo podobne w stylizacji, więc dla laika (lub turysty) nie do rozróżnienia. Aczkolwiek zaznaczyć trzeba, iż w momencie, gdy dziwiłem się nieco owej knajpce, usłyszałem zaskakujące: „To jeszcze nic! Możemy zaprowadzić cię do kościoła, w którym raz w tygodniu urządzane są dyskoteki!” A teraz wyobraźmy to sobie funkcjonujące w naszym kraju...
Pięć dni (z czego trzy przepracowane dość intensywnie) to jednak za mało by poznać miasto i zaobserwować wszystkie ciekawostki jakie wpadają w oczy przyjezdnym. Liverpool jest tak różnorodnym miastem, pełnym ludzi rozmaitych nacji, swobodnym, wielokulturowym i barwnym, że nie sposób spamiętać i opisać wszystko. Miesięczny pobyt z notatnikiem i aparatem pozwoliłby może na opowiedzenie dziesiątej części tego, co o tym mieście i żyjących tam ludziach mogłoby zostać powiedziane. Z pewnością trzeba tam wrócić. Zebrać więcej informacji, pokazać różne miejsca. Materiałów nie zabraknie. Miasto, jak i kraj, pełne są tematów, które tylko czekają, by je opowiedzieć. W reportażach, fotoreportażach, felietonach. Wystarczy usiąść w okolicy centrum handlowego z aparatem w dłoni by w przeciągu trzech-czterech godzin uzyskać rewelacyjny fotoreportaż „Twarze Liverpoolu”, pokazujący całą jego różnorodność. I któregoś dnia – zrobię to!
Rafał Wieliczko