Dawniej kochałam zimę. Pamiętam te mroźne poranki, kiedy razem z Igą wybiegałyśmy z domu na skrzący się w słońcu śnieg. Ślizgałyśmy się po zamarzniętym jeziorze, lepiłyśmy śniegowe stwory o najdziwniejszych kształtach albo obrzucały białymi kulkami, aż obie miałyśmy dość tych wygłupów.
Iga miała wypadek
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem 1992 roku Iga spadła ze schodów. Z początku myślałam, że tylko się potłukła. Stałam na górze, trzymając się poręczy i wołałam ją. Dopiero, kiedy zdałam sobie sprawę, że leży bez ruchu, zaczęłam zbiegać na dół. Jeden stopień, drugi, trzeci… Iga miała wtedy dwanaście lat. Uczucie szczęścia było mi obce od dwudziestu lat.
Odkąd odeszła, zima już nigdy nie była piękna. Nawet gdy świeciło słońce, ja widziałam tylko szary smutny świat. Dokładnie taki jak teraz. Jechałam na święta do rodziców i myślałam o Idze. W tym roku przypadała dwudziesta rocznica jej śmierci. Czekała mnie długa, samotna podróż samochodem. Nie miałam kogo zabrać na święta do domu. Mimo skończonych trzydziestu lat wciąż nie doczekałam się dzieci ani nawet męża. Ale kto by wytrzymał z taką ponurą, wiecznie nieszczęśliwą istotą, jak ja?
Widoczność była dobra, a droga pusta
Specjalnie wzięłam kilka dni urlopu, by wyjechać nieco wcześniej i uniknąć korków, typowych dla przedświątecznych dni. Miasto zostało daleko w tyle i miałam nadzieję, że pogoda się utrzyma. Niestety, zaczął prószyć śnieg. Najpierw lekko, potem coraz bardziej. Wielkie płatki spadające z nieba kompletnie przesłoniły mi drogę. Zerwał się silny wiatr. Wyglądało na to, że szykuje się niezła śnieżyca. W dodatku zaczynało się ściemniać.
Zwolniłam i włączyłam długie światła, bo nie chciałam władować się z rozpędu na jakieś drzewo. Miałam prawo jazdy od dobrych kilku lat, ale jeździłam rzadko. Bałam się niesprzyjających warunków i wypadków. I słusznie, jak się okazało. W pewnym momencie na drogę wybiegła mała dziewczynka. Zatrzymała się na środku jezdni i znieruchomiała. Mogłabym przysiąc, że przez tę krótką chwilę przed podjęciem decyzji wyraźnie widziałam twarz mojej zmarłej siostry.
Patrzyłam prosto w jej czarne jak smoła oczy
Potem wykonałam szybki skręt w prawo i moje auto znieruchomiało w przydrożnym rowie. Rozdygotana z nerwów, odwróciłam się, szukając wzrokiem dziewczynki. Nie miałam pojęcia, co takie dziecko mogło robić w środku lasu! Silnik zgasł, mróz się nasilał. Czy to mój koniec?
Wciąż padał śnieg i przez tę białą zasłonę nie widziałam absolutnie nic. Wysiadłam z samochodu, ale wokół mnie była jednak tylko mleczna pustka. Musiało mi się przywidzieć. Może to przez zmęczenie podróżą… Usiadłam za kierownicą i próbowałam odpalić silnik. Bez skutku. Jeszcze raz. Nadal nic. Co jest grane? Przecież to nie była nawet drobna stłuczka!
Sięgnęłam do torebki po komórkę, żeby wezwać pogotowie drogowe. Brak zasięgu. No oczywiście! „I co teraz? – myślałam. – Przecież nie pójdę szukać stacji benzynowej. Może być tuż obok, a może i za 10 kilometrów. Z drugiej strony, nie mogę spędzić nocy w samochodzie bez ogrzewania”. Na dworze było ze 20 stopni mrozu. „Umrę tutaj!” – zaczęłam panikować, ale zaraz odezwała się we mnie ta mniej impulsywna natura: „Spokojnie, ktoś na pewno będzie tędy przejeżdżał. Kiedy zobaczy samochód, zatrzyma się, żeby sprawdzić, co się stało”. „Akurat! – odpowiedziała mi ta pierwsza. – Tu prawie nikt nie jeździ, a na święta ludzie ruszą jutro lub pojutrze”. Mogłabym tak jeszcze długo, gdyby nie fakt, że zaczynało się robić naprawdę zimno.
Zrozumiałam, że przede wszystkim muszę się ogrzać
Sięgnęłam na tylne siedzenie po swoją torbę. Nie spakowałam zbyt wiele, bo u rodziców zostało mnóstwo moich ubrań jeszcze z czasów, gdy byłam nastolatką. Rozmiar wciąż miałam ten sam. Na szczęście spakowałam ulubiony wełniany sweter, prezent od mamy. Rozpięłam kurtkę, aby włożyć go przez głowę i aż zadygotałam. Straszny ziąb. Poszperałam jeszcze trochę i znalazłam zapasowe rękawiczki. – Zaraz ktoś przyjedzie, zaraz ktoś przyjedzie – mówiłam sobie, obserwując parę wydobywającą się z moich ust. Nie wiem, jak długo tak siedziałam, dygocząc z zimna i strachu. Może kwadrans, może godzinę. Nie wiem, bo nieoczekiwanie zmorzył mnie sen…
Śniła mi się Iga, taka, jak ją zapamiętałam
Stała u szczytu schodów, uśmiechała się i coś mówiła do mnie: „Umarłam – usłyszałam jej dziecięcy głosik. – Ale ty żyjesz, siostrzyczko. Chyba o tym zapomniałaś”. Coś muszę zmienić, pozwolić sobie na radość Obudził mnie hałas. Otworzyłam oczy i poczułam, że policzki mam mokre od łez. Oślepiło mnie światło latarki. Ledwo zarejestrowałam, że ktoś puka w szybę. Szybko uchyliłam okno.
– Jest pani cała? – spytał policjant, świecąc mi w twarz. – Widzę, że miała pani wypadek.
– Nie… Po prostu wpadłam w poślizg i zjechałam do rowu. Silnik nie chce odpalić. Która godzina?
– Osiemnasta. Długo tu pani stoi?
– Wygląda na to, że od pół godziny. Przysnęłam na chwilę i…
– Miała pani szczęście – westchnął policjant. – Jakieś pół godziny temu dwa kilometry dalej zrobił się karambol na rondzie. Ze dwadzieścia aut! W dodatku wybuchła cysterna z benzyną. Są ofiary śmiertelne. Właśnie tam jadę.
Policjant odwiózł mnie do najbliższego miasta, gdzie zatrzymałam się w motelu. Dopiero stamtąd wezwałam pomoc drogową, która odholowała mój samochód do warsztatu. O dziwo, na miejscu okazało się, że wszystko z nim w porządku. Mogłam bez problemu usiąść za kierownicą i jechać. Do dziś nie wiem, dlaczego akurat tamtego wieczora silnik nie chciał zapalić. Ale przede wszystkim zastanawia mnie jedno: czy wtedy na drodze naprawdę widziałam swoją siostrę? Czy byłam o krok od śmierci w karambolu, a ona mnie uratowała? „Zapomniałaś, że żyjesz” – powiedziała we śnie. Miała rację. Czas to zmienić.
Czytaj także:
„Była żona mojego faceta, wciąż pociąga za sznurki i steruje nim jak marionetką. Nie chcę rozstawać się z Markiem, ale dłużej tak być nie może"
„Nienawidzę byłej żony mojego faceta. Ale to ja jestem górą, bo jestem od tej flądry młodsza o 20 lat i ładniejsza”
„Była żona mojego faceta twierdzi, że nigdy oficjalnie się nie rozwiedli. Jak to? Przecież my za 2 tygodnie bierzemy ślub…”