Praca bez przerw na toaletę przez 14 godzin. Kulisy pracy w odzieżowej sieciówce

Sieciówka odzieżowa fot. Fotolia
Niektórzy mają błędne mniemanie, że praca w butiku to otaczanie się pięknymi rzeczami, mnóstwo zniżek i pensja za ładny uśmiech. Błąd. Klaudia, Kasia, Julita i Agata zdradziły nam, jak praca w odzieżowej sieciówce wygląda w rzeczywistości i jak daleko jej do ideału.
Edyta Liebert / 16.02.2017 16:15
Sieciówka odzieżowa fot. Fotolia

Wymagają doświadczenia i dyspozycyjności. Miła aparycja i zaangażowanie mile widziane, a najlepiej pełne oddanie. Ale żaden ogłaszający rekrutację na kasjera w sklepie nie napisze, że to ciężka fizyczna praca, niekiedy po kilkanaście godzin dziennie. Praca w sieciówkach, zwłaszcza odzieżowych, to niełatwy kawałek chleba, na który  decydują się głównie osoby młode. Wielu studentów nie ma wyboru: albo to, albo kelnerowanie, albo… zapomnij o studiach.

Dlatego przeszłam się po warszawskiej Arkadii i zdecydowałam, że zajrzę do kilku sklepów, które odwiedzam sama, przynajmniej raz na jakiś czas. Tylko jedna dziewczyna zgodziła się opowiedzieć mi coś więcej, niż „jest jak jest”.

- Nie jest tak źle, to nie kasa w Biedronce – wyznaje z nieśmiałym uśmiechem, składając dżinsy w sklepie sieci Inditex. Czy dowiem się czegoś konkretnego? Zastanawiam się i dopytuję o plany i studia. – Cóż, trzeba było iść na kurs księgowości, a nie psychologię – mówi mi Klaudia, jak potem się dowiaduję, studentka 3. roku psychologii na UW. – Zawsze chciałam zajmować się nauką, rodzice byli dumni, że dostałam się na dzienne studia w stolicy, choć mogłam zostać w Olszynie – wyznaje. – Myślałam, że jak zatrudnię się w sklepie, to tylko na tym zyskam: zniżki, otoczenie ładnych rzeczy… (Wskazuje na wieszaki), ale czasem nie wiem jaki jest dzień tygodnia ze zmęczenia – To nawet zabawne, ale w styczniu miałam takie schizy, że przyszłam do pracy w dniu, którym nie miałam zmiany. Pędziłam na zajęcia, bo pomyliły mi się dni tygodnia – wspomina z rozbawieniem, choć nie mam pewności, czy jej do śmiechu. Zapytałam o zarobki, może chociaż one prezentują się sensownie?

- Wszystko zależy od umowy i tego, ile godzin chcesz przepracować. Ale nie oszukujmy się, kokosów tu się nie zarabia. Mój kolega wyciąga tyle co ja pracując na myjni, ale umówmy się, my nie mamy tyle siły, by duże samochody czyścić, płukać, woskować – choć i w tym sklepie wymaga się od nas czasem zdolności siłacza – mówi Klaudia.  – Ale wiesz, że kobiety obowiązują konkretne normy dźwigania ciężarów w pracy? – Nikt nie waży towarów, a ja nie zliczę, ile tego nosimy i upychamy. Jak się nie podoba, możemy się zwolnić lub pogadać z kierownikiem. Ale my sobie pomagamy, czas mi się nigdy nie dłuży, pracuje z fajnymi ludźmi. – A co cię zaskoczyło, czego się nie spodziewałaś? – dopytuję. – Złośliwe klientki, brud... nie poznaję swoich dłoni - kończy.

Ważne: Kobiety, jeśli ich praca jest stała, mogą dźwigać i przenosić jednorazowo maksymalnie 12 kilogramów, a gdy wykonują pracę dorywczą, jest to maksymalnie 20 kilogramów. Gdy zatrudniona ma pracę stałą, a musi wnieść pod górkę (np. po schodach lub po pochylni) towar, ten nie może ważyć więcej niż 8 kilogramów. Gdy ta sama kobieta pracowałaby – jak określają przepisy inspekcji pracy - dorywczo, to mogłaby ona udźwignąć maksymalnie 15 kilogramów.

Smród i brud. Czym różnimy się od Azji?

Dane pokazują, że nawet 75% światowej odzieży, przeznaczonej na eksport, może być szyta w krajach azjatyckich, głównie w Chinach, Bangladeszu, Tajlandii i na Filipinach. Azjatyccy robotnicy są zmuszeni do pracy po kilkanaście godzin dziennie, a najgorsze prace wykonują zazwyczaj dzieci. Pracują często z toksycznymi substancjami, farbując odzież, buty. A to wszystko bez jakiejkolwiek odzieży ochronnej. Tak produkuje się toksyczne ubrania, które wszyscy nosimy, bo przecież trafiają one do Polski.

Co prawda warunkom pracy w odzieżowych sieciówkach w Polsce i innych krajach rozwijających się, daleko do sytuacji w azjatyckich fabrykach. Jednak to niebezpieczeństwo, które narasta, jest związane właśnie z chemikaliami.

- Pracowałam w sklepie bardzo renomowanej marki, która szczyci się ekologicznymi liniami ciuchów – mówi mi Dorota, znajoma znajomej. - Na początku było dobrze, później dostałam wysypki na całym ciele, za co obwiniałam basen. Doszło złe samopoczucie, zawroty głowy itd. Wylądowałam w szpitalu. Teraz myślę, że byłam zbyt wrażliwa na ten odór, który się pojawiał, gdy tylko odpieczętowałam pudło z ciuchami. Musiałam być uczulona. Nie polecam pracy w takim miejscu. – A jak sama atmosfera, ludzie, zarobki? – dopytuję. - Mówiono mi, że będę zatrudniona na stałe, a jednak okres próbny się skończył i mnie wyrzucili... Tak się kończy praca w odzieżówce, praca po 12-13 godzin, za marne pieniądze, nie ma czasu zjeść, napić się czy inne potrzeby… A co do atmosfery, to razem można ponarzekać, ale nie można ufać nikomu – kwituje Dorota.

O taką pracę trzeba się starać!

Julita, 23-letnia absolwentka studiów licencjackich na Wydziale Pedagogiki, nigdy nie myślała, że będzie obsługiwać ludzi w sklepie. Nie, że to jej ubliżało – rodzice od lat pracują w usługach, mają sklep ogrodniczy pod Warszawą. Chciała sama wynająć mieszkanie. Początkowo pomagali rodzice, by mogła odbyć praktyki w Szkole Podstawowej. Marzyło jej się otwarcie własnego przedszkola, ale te plany musi odsunąć na bok.

- Gdy z samymi piątkami skończyłam studia I stopnia wszyscy sądzili, że kariera stoi przede mną otworem. Każde praktyki i staże miałam oceniane na 5 i pracodawcy obiecywali, że jak tylko się zwolni miejsce, to mnie zatrudnią. Nie mogłam żyć na garnuszku rodziców, musiałam iść do pracy, by od października pójść na studia magisterskie. Pomyślałam, że przez te 4 miesiące popracuję w centrum handlowym w Wola Parku. Tam zrozumiałam, że moje studia są nic nie warte – mówi gorzko Julita.

Nie każdy w Warszawie zarabia po 5 tys. na głowę!

Jak wygląda proces rekrutacji?

Żeby dostać pracę w sklepie odzieżowym, nawet za te 10 zł netto za godzinę, trzeba się natrudzić i naczekać. To nie jest takie proste – musisz przejść kilka etapów, rozmów i szkoleń. Studia? Są ważne, jeśli dotyczą kierunków artystycznych czy biznesowych. Inne są traktowane po macoszemu. – Swoje CV dostarczałam osobiście, co spowodowało szeroki, kpiący uśmiech dziewczyn z jednego ze sklepu z biżuterią, ale często też wiele pracowników przyjmowało je mówiąc, że dadzą znać. Większość jednak odsyłała na strony www. "Proszę aplikować na naszej stronie internetowej, tam jest formularz zgłoszeniowy" – usłyszałam. – Wyszło na to, że jestem jakimś dinozaurem, który lata z wydrukowanym CV jak uczeń z zeszytem – mówi Julita. – Rozpoczęłam jednak pracę w butiku i nigdy nie zapomnę tego doświadczenia. Było ciężko, pieniędzy ledwo starczało, ale traktowałam to jako przejściową pracę. Na szczęście miałam dobrego szefa, bo przestrzegał grafiku, nie nakazywał przychodzić pracy w dniu wolnym, nie musiałam wykuwać na pamięć średnich itp. Rozstaliśmy się po 3 miesiącach w zgodzie, teraz pomagam rodzicom. Wolę mieć brudne ręce od przesadzania kwiatów, niż od kartonów.

"Zostawiłam dwoje dzieci, męża i wyjechałam do Anglii do pracy, żeby poprawić nasz byt". Polka na emigracji

„Szukamy właśnie ciebie!”

Aktualnie większe sieciówki kuszą młodych ludzi barwnymi sekcjami: „Twoje korzyści”, „Szanujemy twój czas”, „Sprawdź czy pasujesz do nas”, „Rozwijaj się razem z nami”. Kasia, 29-letnia absolwentka administracji, zaśmiewa mi się w twarz mówiąc, że to tylko czcze słowa, nie ma mowy o rozwoju, a na pewno nie dla tych którzy nie chcą poświęcić życia tej pracy. I dodaje: trzeba jeszcze wyglądać.

- Jeśli chcesz pracować w sklepie o dobrej renomie, musisz w zasadzie… mieć pieniądze, a nie chcieć je zarabiać – mówi mi Kasia, co wydaje mi się trochę absurdalne. Jak dowiaduję się potem, kierownicy umawiają się na spotkania z wybranymi kandydatami na różne stanowiska, jednak ważne jest jedno: muszą mieć swój styl, niekiedy prezencję i posiadać… umiejętności aktorskie.

Praca w sieciówce to jedno z najcenniejszych doświadczeń, jakie miałam okazję zdobyć. Dlaczego? Bo po tym doceniłam każde kolejne miejsce pracy

Kto jest w stanie przez 10 godzin uśmiechać się ?

- Byłam jak ten manekin, który miał jeden wyraz twarzy i gdy wracałam do domu, bolała mnie szczęka. To była mordęga – wspomina Kasia, która wolała już wieszać i składać ubrania, niż obsługiwać klientów. – Nigdy nie zapomnę, jak jedna z klientek podczas przeglądania rzeczy na wieszakach, strącała je na podłogę. Chciała chyba, bym po niej je podnosiła, bo, jak usłyszałam, „od tego jestem” – to praca dla cierpliwych i odpornych na stres – dodaje.

A jak relacje z zespołem, z szefem? – Dzięki całkiem dobrym zarobkom i układom, mogłam nie martwić się w zasadzie o odzież i kosmetyki i wydawałam tylko na jedzenie. Jednak wiem, że ja i garstka dziewczyn mogłyśmy zarabiać więcej, gdyby Darek [kierownik – przyp. red.], nie zgarniał naszych wypracowanych nadwyżek i premii z tego tytułu dla siebie. Gdy to się wydało mówił, że nie mógł nam dać kasy, bo źle przeszłyśmy ewaluację dokonaną przez tajemniczego klienta [osoba udająca klienta sklepu, mająca na celu zweryfikowanie jakości obsługi itp. – przyp. red.] – niemal wykrzykuje do mnie Kasia. - Każdy sklep ma targety, na które pracuje zespół. Większość premii lądowała w jego kieszeni, ale wiem, że jedna z koleżanek też je dostawała – dodam, że była najładniejsza.

Dużo zależy od szefa

Podobnie złe wspomnienia ma Agata, która od 4 lat pracuje w redakcji serwisu internetowego i gorzko wspomina pracę w sklepie odzieżowym. - Praca w sieciówce to jedno z najcenniejszych doświadczeń, jakie miałam okazję zdobyć. Dlaczego? Bo po tym doceniłam każde kolejne miejsce pracy. – mówi i dodaje, że na stanowisku kasjer/sprzedawca przepracowała w Złotych Tarasach niecałe 2 miesiące.

- Do kasy nie zostałam jednak dopuszczona. Moja praca ograniczała się do odwieszania ubrań na wieszaki i składania sweterków. 20 godzin tygodniowo (ale z 20 zawsze robiło się 30), w trybie zmianowym. Zaczynając o 14 kończyłam "planowo" o 22. Ale tak naprawdę byłam na miejscu do 23, a w domu o 24. Cały dzień na nogach. Po powrocie nie wiedziałam, jaką przyjąć pozycję, by przestały boleć. – wyznaje, nie kryjąc grymasu. Dopytuję o zarobki, bo wiem, że czasem można zarobić sensowne pieniądze. Czy niskie stawki to mit? A może wiele zależy od układów z kierownikiem? - Nie wiem, jak teraz, ale te kilka lat temu…  Moja pierwsza pensja wyniosła ok. 700 zł. Ale miałam umowę o pracę. Jedyny plus. Szczerze mówiąc zostałabym tam dłużej, gdyby nie szef-gej, który postanowił się mnie skutecznie pozbyć. Do gejów nic nie mam, ale niektórzy są cholernie zawistni - dodaje i tłumaczy od razu, widząc moje pytające spojrzenie: - Prosiłam, by układał mi grafik pod plan zajęć na uczelni. Ułożył - kończąc zajęcia o 14 na jednym końcu Warszawy, o tej samej godzinie powinnam być już na stanowisku w Złotych Tarasach. Zmieniał dni pracy, nie informując mnie o tym. Dzwonił w sobotę o 8 rano z awanturą, dlaczego mnie nie ma, skoro miałam być. Tylko zapomniał powiedzieć. Cenne doświadczenie. Którego nikomu nie życzę... – kończy Agata.

Sklep sklepowi nierówny, a w każdym dominuje albo nadmiar pracy, albo kiepska atmosfera i irytujący klienci, albo… nuda. Warto rozeznać się w temacie, zwłaszcza jeśli chce się podjąć taką pracę po raz pierwszy. Stawki zaczynają się od 11 zł za godzinę, około 2 tys. netto zarabia dekorator zatrudniony na pełny etat. Dochodzą do tego talony zniżkowe na niemałe kwoty czy bony okolicznościowe. Największym problemem jest jednak utrzymywanie przez pracodawców limitu godzin i systematyczne robienie przerw, chociażby na picie wody (napoje nie są dopuszczalne na sklepie) czy toaletę. Nie jest to tragedia, ale mało kto wiąże swoją przyszłość w pracy w takim miejscu. Trudno się dziwić.

LIST DO REDAKCJI: Dżinsy kupuję, jak mi się stare zetrą na tyłku

Redakcja poleca

REKLAMA