Reklama

Nigdy nie miałem wygórowanych ambicji. Byłem jednym z tych ojców, co to więcej pracują, niż rozmawiają. Coś się zawsze naprawiało, coś przenosiło, kładło kafelki, jakiś wyjazd do roboty zagranicę się trafił. Córka machała do mnie, jak wychodziłem do pracy, a potem, kiedy wracałem, już spała. I tak minęły lata.

Dziś siedzę w kuchni i nie mogą przestać myśleć o tym, że moja własna córka – ta sama, której pierwsze kroki nagrywałem na kamerkę VHS – popija właśnie zieloną herbatkę na Malediwach. Matcha, czy jak jej tam. Nie zadzwoniła do mnie od trzech tygodni. Nie zapytała, czy żyję. Pewnie myśli, że jak ojciec nie piszczy, to nie trzeba się o niego martwić. A ja przecież jeszcze mam głos. I mam też coś do powiedzenia. Tylko żeby było jasne – nie zamierzam się tu stroić w świętego. Też mam swoje za uszami.

Było mi siebie żal

Córka dzwoniła ostatni raz… hm, kiedy to było? Przed tym, jak mówiła, że „wreszcie musi się zająć sobą”. A potem zobaczyłem jej zdjęcie, jak siedzi w jakiejś kokosowej chacie na plaży, z tą swoją matchą. Podpis:

„Czas na detoks duszy. #selfcare #maldivesvibes”.

Ja to nawet nie wiem, co to są „vibes”. Wziąłem telefon. Miałem go już przy uchu, ale coś mnie tknęło.

– Po co będziesz się narzucał – powiedziałem sam do siebie.

Przecież sam do niej nie dzwoniłem. Jak była w podstawówce, to się cieszyła, jak ją raz w tygodniu podrzuciłem do szkoły. A jak miała dwanaście, to już przestała się łudzić, że przyjdę na występ z okazji Dnia Ojca. Tylko że ja wtedy harowałem. Żeby miała zeszyty, książki, a nawet te nieszczęsne lekcje gry na skrzypcach, na które chciała chodzić. A teraz? Teraz ja mam dwa złote pięćdziesiąt w portfelu i czuję się jak śmieć we własnym mieszkaniu.

Nie rozumiała mnie

– Tato, wysłałam ci pieniądze – usłyszałem nagle przez telefon.

– A to z jakiej okazji? – mruknąłem, choć od razu poczułem, jak mi serce szybciej bije. – Emerytura jeszcze nie zginęła.

– No przestań, przecież wiem, że ci ledwo starcza... – westchnęła. – Chcę ci pomóc.

Nie potrzebuję pomocy – odburknąłem. – Ja potrzebuję córki, nie przelewu.

Cisza.

– Przecież jestem twoją córką.

– Tak?

Zrobiła się niezręczna pauza. Słyszałem, jak ktoś w tle coś do niej mówi. Mężczyzna. I muzyka, jakaś chilloutowa. Pewnie ten jej nowy facet, który wygląda jak student i nosi sandały w listopadzie.

– Tato, ja po prostu... teraz dużo pracuję nad sobą – zaczęła mówić ostrożnie. – No i ten wyjazd...

– To bardzo ładnie – przerwałem jej. – Ja też ostatnio byłem na detoksie. Salcesonowym. Bo miałem tylko to w lodówce.

– Przesadzasz – mruknęła.

– A ty może nie? Kiedy ostatni raz mnie odwiedziłaś?

– Tato, ale ja...

– W zeszłym roku. I tylko na pół godziny, bo „samolot ci uciekał”.

– Wiesz co, chyba nie jesteś w humorze – burknęła. – Zadzwonię kiedy indziej.

– Nie, dziecko. Ty nie zadzwonisz. Ty jedynie przelewasz mi pieniądze.

Zakończyła rozmowę. A ja siedziałem z tym telefonem w dłoni, jakby ważył tonę.

Zatkało mnie

Zaparzyłem sobie herbatę. Czarną, mocną. Usiadłem przy kuchennym stole, tym samym co zawsze – odrapanym, z plamą z 2003 roku. Oparłem łokcie, spojrzałem na parujący kubek i powiedziałem:

– A może to jednak ze mną coś nie tak?

W tym momencie usłyszałem pukanie do drzwi.

– Panie Leszku, niech pan nie siedzi sam jak ten kołek. Chodź pan na herbatkę – uśmiechnęła się.

– Mam herbatę – uniosłem kubek.

– Ale ja mam ciasteczka i krzyżówki.

Przyjąłem zaproszenie, bo co mi szkodzi. I nagle, przy tej ceracie w róże, wygadałem się.

– Moja córka... ona mnie już chyba nie potrzebuje.

– Oj, Leszek, nie mów tak. Każde dziecko potrzebuje rodzica, tylko czasem o tym zapomina.

– A jak rodzic zapominał wcześniej?

Zamyśliła się.

– Wtedy dziecko się uczy od rodzica. I potem nie umie wracać. Bo nie zna drogi.

Zatkało mnie. Bo miała rację. Może ona nie jest potworem bez serca. Może po prostu nie nauczyłem jej być blisko. Byłem obecny fizycznie, ale czy emocjonalnie? Cały czas z nosem w robocie. A jak wracałem, to gadałem o śrubokrętach i stawkach za montaż mebli. Nigdy o niej.

– Panie Leszku, jeszcze jednego herbatnika?

– Poproszę. I jeszcze trochę prawdy, jeśli można.

Przeprosiłem ją

Cisza. Taka dziwna, jakby mi ktoś z serca wyjął cegłę i zostawił puste miejsce. Wróciłem do mieszkania i usiadłem. Długo tak siedziałem. Potem, nie wiem czemu, wyjąłem stary album. Pierwsze zdjęcie – ona w czerwonej kurtce, z marchewkowym lizakiem. Miała może sześć lat. Uśmiecha się do mnie, a ja... ja patrzę gdzieś w bok. Wziąłem telefon.

– Halo? – odebrała.

Głos miała zmęczony. Albo może ostrożny.

– To ja – powiedziałem. – Tata.

– Wiem.

– Muszę ci coś powiedzieć.

– Tylko nie zaczynaj znowu, że pijesz herbatę w samotności.

– Nie. Chcę przeprosić.

Zamilkła. A potem…

– Co?

– Przepraszam, że nie byłem. Że nie widziałem, jak rośniesz. Że wtedy, gdy powinnaś czuć, że cię widzę, ja patrzyłem na rachunki, kredyty i jakieś pierdoły.

– Tato...

– Ja nie wiem, jak się przeprasza dorosłe dziecko. Ale próbuję.

– A ja... – zawahała się – ja nie umiem być blisko. Ale może bym się nauczyła?

– Od zera?

– Od dwóch plasterków salcesonu i filiżanki matchy?

– Może być i tak.

– Wiesz co? Wracam za tydzień. Przyjadę. Zrobisz mi herbatę.

– Dobrze. Będzie na ciebie czekał.

Rozczarowałem się

Czekałem. Wysprzątałem mieszkanie tak, że sam siebie nie poznawałem. Nawet dywan wytrzepałem, choć przy moim kręgosłupie to było jak próba samobójcza. W lodówce – salceson, oczywiście, ale tym razem lepszy. „Z galaretką” – napisali na etykiecie. Kupiłem też bułki z makiem. I cytryny do herbaty. Usiadłem. Zaparzyłem. Czekałem. Minęła godzina. Druga. Telefon milczał. Zimna herbata stała na stole. W końcu zadzwoniłem.

– Halo? – odebrała, zdyszana.

– To ja. Siedzę już jakiś czas. Myślałem, że przyjedziesz.

– Tato... ja jestem w korku. Właściwie to... – zawahała się. – Przyjadę w innym terminie. Wpadł mi pewien projekt. Mam przeprowadzić wywiad o slow life i mindfulness. Nie mogłam odmówić...

Zamknąłem oczy. „Slow life”. Tylko nie dla ojca.

– Rozumiem – powiedziałem cicho.

Obiecuję, że wpadnę w przyszłym tygodniu.

– Nie musisz.

– Tato...

– Mówię poważnie. Wiesz, dziecko, nie każdy film ma happy end. A niektóre kończą się po prostu napisami.

– Ale ja chciałam...

– Ja też chciałem, ale już nie mam ochoty na herbatę. Już jest zimna. Jak wszystko między nami.

Zakończyłem połączenie. Usiadłem. Patrzyłem, jak herbata traci parę. A potem – poszedłem po drugi plaster salcesonu.

Zostałem sam

Minął tydzień. Drugi. Nikt nie przyszedł, nikt nie zadzwonił. Cisza znowu zawładnęła moim mieszkaniem – taka gruba, zawiesista, co wciska się pod drzwi i wchodzi pod paznokcie. Dziś rano listonosz przyniósł kopertę. Bez znaczka. Kurier. W środku karta. Droga, błyszcząca. Na niej:

„Voucher na weekend w SPA. Dla taty. Z miłością – Hania”.

Voucher. Na dwa dni luksusu. Dla kogoś, kto od dwudziestu lat nie był dalej niż u weterynarza z kotem sąsiadki. Zadzwoniłem.

– Dostałem ten twój prezent.

– Cieszysz się? Chciałam, żebyś odpoczął.

– A wiesz, co bym wolał?

– Co?

– Żebyś mnie zapytała, czy jestem samotny. Albo czy ktoś mi ostatnio powiedział „dobranoc”.

– Tato, ale ja nie wiem, co ci powiedzieć...

– Może więc nic nie mów. Może wystarczy, że przyjedziesz. Bez matchy. Bez vouchera. Bez hasztagów.

Cisza.

– Przyjadę.

– Kiedy?

– Nie wiem, ale przyjadę. Obiecuję.

Odłożyłem słuchawkę. Patrzyłem na ten błyszczący kartonik. Piękny. Elegancki. Tylko że papier nie zaparzy mi herbaty. Papier nie powie „przepraszam”. Papier nie przytuli. Nie wiem, czy przyjedzie. Ale jeśli tak – tym razem ja zapytam, czy lubi salceson, czy płakała po mamie i czy mnie kiedyś rozumiała, chociaż trochę. A jeśli nie? To trudno. Zaparzę herbatę i wypiję ją sam. Jak zawsze.

Leszek, 80 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama