Valentino uszy ma moje

Do Polski przyjechał 12 lat temu. Odkąd u nas spotkał kobietę swojego życia, wie, że zostanie tu na stałe. Paolo Cozza, jak sam mówi, już w połowie Polak, niedawno został ojcem.
/ 11.09.2007 10:18
- Paolo, masz syna! Valentino urodził się trzy miesiące temu. Pamiętasz, co czułeś, kiedy żona powiedziała ci, że jest w ciąży?
Byłem szczęśliwy, chociaż spodziewałem się tych słów, bo było to dziecko zaplanowane. Może dlatego większe wzruszenie przeżyłem dwa tygodnie potem, podczas pierwszego badania USG, które ten fakt potwierdziło – malutkie serduszko biło: pik, pik, pik… Nie spodziewałem się, że będzie to dla mnie aż takie ważne.

- Iwona bardzo przeżywała ciążę?
Pracowała prawie do ostatniej chwili, ale… tak… zmieniła się. Stała się bardziej niecierpliwa, miewała różne dziwne zachcianki. A ja spełniałem je wszystkie. Jakie? No, wyobraź sobie, jest jedenasta w nocy, a ona trąca mnie i mówi, że ma straszną ochotę na lody malaga. Wstaję, jadę, bo w Warszawie niektóre sklepy otwarte są przez całą noc. Przywożę te lody, a Iwona mówi, że... nie tej firmy chciała i żali się, że znamy się tyle lat, a ja nie wiem jakie lody ona lubi… Więc pojechałem i kupiłem jej ulubione. Nie ukrywam, że była zaskoczona (śmiech).

- Byłeś przy narodzinach syna?
Byłem! Chcieliśmy tego oboje. Razem chodziliśmy na kurs rodzenia, tam zrozumieliśmy, że w takiej chwili dobrze jest być razem. Chociaż do ostatniej chwili nie wiedziałem, czy nie zemdleję. Zresztą, samego porodu nie widziałem. Nie wiedziałem, czy patrzeć na żonę, czy na dziecko. Wróciłem na ziemię dopiero, kiedy położna dała mi nożyczki, żebym przeciął pępowinę. No i znowu narozrabiałem. Nie znając polskiej wróżby, że na ile razy się ją przetnie tyle jeszcze będzie dzieci, obcinałem na... cztery razy!

- Do kogo synek jest podobny?
Jest za mały, żeby to było widać. Przecież oczy się zmieniają, włosy też… Chociaż… uszy ma moje. To dzisiaj jedyny znak firmowy.

- Imię Valentino to twój pomysł?
Tak. To imię, które dobrze kojarzy się z miłością. Bo był Rudolf Valentino, są Walentynki… Z klasą, bo taką nazwę ma świetna włoska firma odzieżowa. Same pozytywne skojarzenia.

- Co zmieniło w waszym życiu pojawienie się synka?
Wszystko! Cała nasza uwaga skierowana jest na małego. Iwona karmi piersią, cała reszta należy do moich obowiązków. Zmieniam pieluchy, kąpię, noszę godzinami na rękach (teściowa przez tydzień nosiła i teraz to już konieczność). Złapałem pozycję tygrysa, jego ulubioną – pupa na dłoni, głowa na ramieniu… Leży wtedy jak na drzewie. Niestety, codziennie o 50 gram cięższy.

- A co robi Iwona?
Śpi. To jedyny moment, kiedy może pospać. Bo w ciągu dnia synkiem zajmuje się tylko ona.

- Pamiętasz, jak się poznaliście?
To było cztery lata po moim przyjeździe do Polski. Iwona była kelnerką we włoskiej restauracji, do której czasami chodziłem.

- Co sprawiło, że zwróciłeś uwagę właśnie na nią?
Myślę, że wyraźne zainteresowanie tą jedną dziewczyną, co u Włocha nie zdarza się zbyt często. To był impuls, jakaś fala, uczucie, którego nigdy dotąd nie zaznałem. Od pierwszej chwili czułem, że będziemy razem.

- Ona cię nawet nie zauważyła?
Tak (śmiech). Okazało się to, kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy prywatnie. Byłem przekonany, że świetnie mnie pamięta i wszystko, co powiedziałem, a ona traktowała mnie jak każdego klienta. Tymczasem ja pamiętałem nawet, jak była ubrana, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz .

- Szybko zamieszkaliście razem?
Po pół roku znajomości. Dla mnie było to jasne od samego początku – ta albo żadna! Życie pod jednym dachem tylko to potwierdziło. Zresztą, kochając się, oboje zostawiamy sobie dużo swobody.

- Ślub wzięliście po siedmiu latach. Ty miałeś 44 lata, ona 28. Dlaczego tak długo zwlekałeś?
Bo ja nigdy nie chciałem się żenić. Poza tym trochę się bałem odpowiedzialności. Byłem przecież na emigracji, nie ustabilizowany…

- W końcu poprosiłeś ją o rękę?

Wiesz gdzie? W Kenii, gdzie spędzaliśmy sylwestra. Byliśmy akurat na safari, między lwami, żyrafami… W tej nietypowej scenerii wręczyłem Iwonie pierścionek i oświadczyłem się.

- Ale ślub i wesele odbyły się w Polsce. Co na to twoi rodzice?

Uznali to za świetny pomysł. Mama już wybierała miejsce we Włoszech, kiedy powiedziałem jej, że wesele będzie w Polsce. Była trochę przerażona, tym bardziej, że nigdy nie latała samolotem. Ale przyleciała i tak jej się spodobało, że teraz lata wszędzie. Ślub był góralski – konie, wstążki, powozy. Wszystko bardzo uroczyście. Potem wesele, góralska muzyka – nie tak jak we Włoszech, gdzie to jest zwykłe przyjęcie bez tańców, muzyki, ale przez całą noc, z poprawinami…Moja mama była zauroczona. Myślę, że pół Mediolanu już wie, że Paolo się ożenił, a w Polsce jest pięknie i wesoło.

- Czujesz się już Polakiem?
W połowie. I chyba tak zostanie. Przyjechałem do Polski po 30-tce. Ale świetnie się tu czuję – trochę jak adoptowane dziecko, które wie, że ma innych rodziców, ale nowa rodzina go kocha.

- Twoi rodzice pogodzili się już z tym, że nie wrócisz do Włoch?
Przypuszczam, że oni częściej myślą o tym, żeby się przeprowadzić do Polski, niż ja o Mediolanie. Tata, który jest dyrektorem gminy w tym mieście, za dwa lata idzie na emeryturę. Mama przywiozła Valentino białą koszulkę, którą ja nosiłem jako niemowlę i prosi, żebym codziennie przysyłał jej zdjęcie wnuka. Więc może lepiej, jak będą przy nim na co dzień.

- Masz już wszystko, o czym marzyłeś? Czy czegoś ci jeszcze brakuje?
Mnie tu nigdy niczego nie brakowało. Odkąd pojawił się Valentino jest tylko inaczej. Wcześniej nigdy nie nosiłem dziecka na ręku. A to, że nie oglądałem meczu, bo synek płakał, to już prawdziwa rewolucja. Wyobraź sobie: jest mecz, na żywo – oglądam, a żona się kąpie. I nagle dziecko płacze… Idę do drugiego pokoju i słyszę „goooool”. To wtedy umówiłem się z synem, że bez szemrania noszę go od 5 do 9 rano, ale kiedy jest mecz, pozwoli mi oglądać.

- Wystąpiłeś w programie „Europa da się lubić”, wydałeś książkę „Włoski z Paolo” i książkę kucharską. Co teraz?
Zrobiliśmy z kumplami płytę z włoskimi piosenkami i teraz chcemy ją wydać. Już jeździmy z koncertami – śpiewamy stare przeboje i nasze kompozycje – ludzie śpiewają z nami, tańczą… Świetnie się razem bawimy.

- Tęsknisz za czymś we Włoszech?

Za słońcem. Ale i z tym jest w Polsce coraz lepiej. Taka zima jak ostatnia, to żadna zima. Jak tak będzie w ogóle przestanę tęsknić. Tym bardziej, że Polacy mnie lubią. Zdarza się, że tankuję benzynę, a właściciel stacji zaprasza mnie do domu, przedstawia rodzinę. O czymś takim nawet nie marzyłem.

Rozmawiał Tomasz Brunner / Przyjaciółka

Redakcja poleca

REKLAMA