Grzegorz Miecugow

Mężczyzna pracujący, żadnej pracy się nie boi. Był stolarzem w Austrii, opiekunką do dzieci w Paryżu, pracownikiem portowym w Szwecji.
/ 08.09.2006 10:21
miec1.jpgRadiowiec, dziennikarz telewizyjny, współtwórca kanału informacyjnego TVN 24. Jego program „Szkło kontaktowe” bije rekordy popularności.
Komu powiedział: „Jesteś idiotą”, dlaczego ktoś mu powiedział: „Jesteś szpaner” i dlaczego na Dworcu Centralnym wylał kawę na kasę fiskalną. Wszystko to w wywiadzie, jakiego udzielił Monice Stukonis.

Monika Stukonis: Ale narozrabialiście z Sianeckim z tym „Szkłem kontaktowym”... Program stał się nieomal kultowy. Irasiad, wystąpienia posła Wierzejskiego, nagrody przyznawane przez Was za elokwencję politykom, piosenki podkładane pod wystąpienia między innymi posła Romana Giertycha.
Grzegorz Miecugow: Ludzie dzwonią i mówią: „Jesteście oazą normalności”, „Gdyby nie wy, myślałabym, że jestem już sama w tym zwariowanym świecie”. Gdy słyszymy wypowiadane ze śmiertelną powagą hasła: „będziemy porządkowali”, „zbudujemy”, „naprawimy”, „rozliczymy”, „Polska zasługuje na zmiany”, próbujemy z naszymi komentatorami-kabareciarzami złapać do tego dystans i z przymrużeniem oka powiedzieć: „Panowie, dajcie sobie spokój, nie napinajcie się tak straszliwie, więcej luzu, więcej normalności”. Ale też puszczamy zabawne, pozbawione politycznego kontekstu śmiesznostki, które po prostu nas bawią. Kilka dni temu kultowym tekstem w stacji stało się imię pewnego psa. Prezydent Lech Kaczyński na spotkaniu z policjantami podszedł do jednego z ratowników, który stał z wilczurem. Pies się kręcił, więc ratownik dał komendę: „Ira, siad”. Prezydent pogłaskał psa i powiedział: „Irasiad jest dziś bardzo zdenerwowany”.

– Były już ingerencje z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji?
Jeszcze ani razu, ale mniej więcej co trzeci spotkany człowiek na ulicy ostrzega nas, żebyśmy uważali, bo nas zamkną. W odczuciu społecznym robimy coś, za co możemy być pociągnięci do odpowiedzialności. Dostaję mnóstwo listów. Jeden na pięć jest listem z pogróżkami i wyzwiskami, cztery są fajnymi, normalnymi komentarzami rzeczywistości. Te z wyzwiskami widzowie adresują najczęściej na TVP. Inteligentny poczciarz z uporem przekreśla złą nazwę i odsyła do właściwej stacji. Ostatnio złapałem się, że sam zaczynam myśleć w kategoriach autocenzury. Przyszedł list od pani w średnim wieku. List szalenie pogodny, serdeczny, na końcu znalazło się stwierdzenie, że właściwie to mamy szczęście, że u sterów jest dwóch bliźniaków, bo co by się stało, gdyby pani Jadwiga Kaczyńska miała pięcioraczki. Mnie to rozśmieszyło, opowiedziałem kolegom, ale przyszła refleksja, że to się nie nadaje na antenę. I nagle wkurzyłem się na samego siebie: jak to??? Zaraz zaraz, co to za cenzurowanie? Natychmiast przeczytałem ten list na antenie „Szkła”. Oczywiście są żarty niesmaczne i takich nie puszczamy, ale ten o pięcioraczkach jest zabawny, ironiczny. Tylko taki.

– Po modlitwach posłów o deszcz przyszedł do Waszego programu SMS: „W Pabianicach dziś padało. Dziękujemy. Teraz prosimy o likwidację bezrobocia”.
Nie uwierzy pani, ale do każdego programu przychodzi po 1200 SMS-ów, my jesteśmy w stanie wyemitować góra 40–50. Telewidzowie są diablo inteligentni i komentują takie rzeczy, które nam by nawet nie przyszły do głowy. Ostatnio spotkałem Stefana Bratkowskiego, który powiedział mi, że to trzeba wydać. Od tej pory gromadzimy wszystkie.

– Czuje się Pan uzależniony od tego programu?
Uzależniony? Nie, raczej odpowiedzialny. Jeśli codziennie tyle osób mówi mi, że dzięki temu programowi mogą jeszcze jakoś funkcjonować, to ja się czuję potrzebny. „Szkło” będzie miało tylko trzytygodniową przerwę, w zeszłym roku w czasie wakacji program zniknął na ponad dwa miesiące.

– Ktoś napisał: „Nie wyrażam zgody na Wasz urlop. Dyrektor Personalny” albo „Wentyl bezpieczeństwa idzie na urlop. Zaraz będzie wielki wybuch”.
Bo ludzie cały czas potrzebują dystansu, obśmiania tej rzeczywistości. Poza tym jesteśmy programem edukacyjnym. Uczymy na przykład posła Giertycha, że nie mówi się „Zytom Gilowskom”, ale Zytą Gilowską. Że się nie mówi „w miesiącu lutym”, że nie można cofnąć się do tyłu...

– Podczas zaprzysiężenia nowego rządu był Pan w Sejmie. Jak reagują na Pana posłowie?
Mam z tym mały problem, bo trochę występuję w dwóch rolach. Czuję się przede wszystkim dziennikarzem politycznym, który przeprowadza wywiady, z drugiej strony mam swoją twarz w „Szkle kontaktowym”. Jest we mnie obawa, czy tę moją podwójną rolę politycy będą w stanie przyjmować na klatę, ale na razie nie ma z tym problemu. W czasie wywiadu z Jarosławem Kaczyńskim premier nie wspomniał o „Szkle”, a rozmowa była interesująca, mocna. Miałem też rozmowę z posłem Wierzejskim, zachował się godnie. Nie wspomniał nawet, że podczas jednego z naszych programów rzucił w ekran kapciem, tak był zbulwersowany... Wiemy to z kuluarów sejmowych, gdzie o tym opowiadał.

– Powiedział Pan kiedyś, że trzeba dostać parę razy mocno w ucho, by nauczyć się żyć. Pamięta Pan, kiedy dostał w życiu najboleśniej?
Wielokrotnie. Jedno z boleśniejszych doświadczeń to było moje odejście z TVN. Po kilku miesiącach dostałem propozycję doradzania marszałkowi Płażyńskiemu, wykładałem na uczelni, ale czułem się na jakimś zakręcie.

– Odszedł Pan po konflikcie z Tomaszem Lisem?
Tak.

– To była lekcja pokory w zawodzie?
Nie, raczej w życiu. Ja się z Tomkiem przyjaźniłem jeszcze w „Wiadomościach”. Tak, konflikt był, przyznaję, ale złego słowa na Tomka nie powiem, bo uważam go za świetnego dziennikarza. Natomiast to, co się między nami wydarzyło, jest dla mnie do tej pory niezrozumiałe. Zbliżyła nas trochę śmierć Marcina Pawłowskiego. Każda praca na Zachodzie była dla mnie takim obrywaniem w ucho. Był rok 1984 albo 1985, pracowałem wtedy jako stolarz w Austrii, przedtem baby sitter w Paryżu, pracownik portowy w Szwecji. W Polsce w stanie wojennym odszedłem z radia i nie miałem z czego żyć. Miałem żonę na utrzymaniu, małe dziecko. Zbierałem butelki, lepiłem torby z szarego papieru na farby, sklejałem błystki do łapania ryb. Okropnie to kaleczyło palce. Upokarzające. Mieszkałem w mieszkaniu żony brata, który uciekł na Zachód. Nie miałem żadnych perspektyw... Więc dziś, gdy jeżdżę samochodem, o którym marzyłem, robię to, co lubię, co chwilę uśmiechają się do mnie ludzie i mówią, że robimy kawał fajnej roboty, to... chyba jestem szczęściarzem.

– Dziś, gdy dobrze Pan zarabia, spełnia Pan swoje marzenia. Słyszałam, że nie ma takiej kwoty, której by Pan nie wydał?
Na pewno, choć lubię bezpieczeństwo finansowe, nie lubię, gdy brakuje mi na rachunki. Ale przyznaję, gdy trafią mi się dodatkowe pieniądze, natychmiast je wydaję.

– Co Pan ostatnio kupił?
O, ten rower, co pani widzi – Gary Fisher.

– Drogi?
Trzy i pół tysiąca złotych. Hamulce tarczowe, jak mawiał poseł Pęczak, full wypas. Miesiąc temu ukradli mi poprzedni, więc kupno nowego było koniecznością, ale moja żona, fanka rowerów, pewnie za chwilę dostanie ode mnie jeszcze lepszy. Dziś pomyślałem, że lodówka za głośno pracuje, pewnie kupię nową. O, tak sobie wydaję, bo lubię.

– Ciuchy, buty?
Też. Przed Wielkanocą zobaczyłem w sklepie bardzo ładne buty. Przymierzyłem – fajne, ale odezwał się we mnie głos rozsądku: nie potrzebuję butów, poza tym drogo, całe 400 złotych. W domu się skarciłem. Jak to, nie stać mnie? Na następny dzień poszedłem do sklepu i je kupiłem. Kilka dni później wpadła znajoma z córką, która powiedziała: „Ale ty, Grzesiek, szpaner jesteś, nosisz campery”. Okazało się, o czym kompletnie nie miałem pojęcia, że te moje buty są z kategorii tych najbardziej szpanerskich. Miesiąc temu kupiłem następne campery, jeszcze bardziej odlotowe. A co...

– Pana ojciec, krakowski satyryk i dziennikarz Bruno Miecugow, był oszczędny po krakowsku?
Ależ skąd, nigdy nie miał odłożonych żadnych pieniędzy. Ja też nie mam. Jak mam więcej pieniędzy, zaczynam remontować dom. Wydawanie pieniędzy jest dla mnie ogromną przyjemnością, zbieranie ich – nie. W domu nie ma presji oszczędzania, raz na jakiś czas sprawdzam konto żony i wyrównuję jej debet... Żona przyjmuje to z godnością.

– Od wielu lat pracuje Pan w tandemie z Tomaszem Sianeckim. Przyjaźnicie się, spędzacie razem wakacje. To ta sama „grupa krwi”?
W sierpniu mija 19 lat naszej przyjaźni. Poznaliśmy się w Trójce. Był sierpień 87 roku, byłem wtedy szefem „Zapraszamy do Trójki”, a Tomek przyszedł jako praktykant. Pytałem: „Chodzi o zaliczenie czy o pracę?” Jak zaliczenie, to wstawiałem od razu. Gdy zadałem to pytanie Tomkowi, prawie się obraził. Pojechałem na wakacje. Gdy wróciłem, koledzy opowiadali, że student zrobił dwa dobre nagrania, potem następne. Szybko wybraliśmy się razem na wspólny reportaż. Nie wiem, na czym polega ta przyjaźń. Jesteśmy z Sianeckim jak stare małżeństwo, słowa już nie są potrzebne, bo wystarczy na siebie spojrzeć – wiadomo wszystko.

– Ale to nie jest łatwa przyjaźń? Słyszałam, że potraficie się pokłócić na urlopie, nie odzywać do siebie?
Pokłóciłem się z Tomkiem dwa razy. Pierwszy raz w 1992 roku. Byliśmy na nartach w Słowenii, nie było śniegu, graliśmy w scrabble. Pokłóciliśmy się o jakieś słowo. Następnego dnia wracaliśmy do Polski i nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem przez 12,5 godziny jazdy. Moja zemsta polegała na tym, że ani razu nie dopuściłem go do kierownicy. Trzy lata później na nartach we Włoszech znów scrabble. Tomek zakwestionował słowo hełm, twierdził, że pisze się przez „ch”. Powiedziałem: „Jesteś idiotą, z idiotami nie będę grał”. Tomek się obraził. Zadzwoniłem do profesora Andrzeja Markowskiego, by powiedział Tomkowi, jak się pisze słowo „hełm”, ale profesor, niestety, nie odebrał. Wstałem o piątej rano, przejrzałem wszystkie książki dostępne na wakacjach i znalazłem! Na stronie 564 było jak byk napisane słowo „hełm” przez samo h. Podałem mu książkę, ale przez żonę. Dwa dni się do mnie nie odzywał. To jest skala naszych konfliktów.

– To jest męska przyjaźń, w której chadza się na męską wódkę i gada o problemach w domu?
Tak.

– Opanowany w studio telewizyjnym, w życiu prywatnym bywa Pan człowiekiem niezwykle gwałtownym? To wtedy odzywają się w Panu te gruzińsko-ormiańskie korzenie?
Nie, to nie to. Nienawidzę, gdy ktoś traktuje drugiego człowieka bezosobowo i takiej samej postawy bezwzględnie wymagam od innych. W mojej firmie uchodzę za superspokojnego faceta, nikt nie może uwierzyć, że gdy ktoś wyprowadzi mnie z równowagi, bywam nieobliczalny. Krąży legenda, że cztery lata temu wpadłem w pracy w szał, na szczęście nikt z młodszych pracowników nie daje temu wiary.

– A historia z Dworca Centralnego?
Jest prawdziwa. Jechałem do Gdańska i postanowiłem przed odjazdem wypić kawę. Zostałem wtedy potraktowany przez ekspedientkę w tak wyjątkowo obcesowy sposób, że wziąłem kubek z kawą do ręki, posłodziłem ją, przymrużyłem oczy i z zimną krwią wylałem zawartość na kasę fiskalną tej pani. Po czym niespiesznym, majestatycznym krokiem odszedłem. Trzy lata temu dziennikarz „Gazety Wyborczej” napisał tekst na podstawie książek życzeń i zażaleń, które funkcjonowały w PRL-owskich sklepach. Znalazł mój wpis z 1985 roku. Mój komentarz był protestem przeciwko sprzedawaniu mięsa spod lady. Wolałbym go nie cytować. Młodzież czyta...

– Czyli spokojnie to Pan mógłby w filmie Barei wygłosić kwestię „Do Bydgoszczy będę jeździł, a w tym sklepie kupować nie będę”...
Myślę, że jestem modelowym bohaterem Barei.

– Znajomi opowiadają o Panu, że wszystko Pan gubi...
Zostawiam mapy na dachu samochodu, gubię kluczyki, protokoły egzaminacyjne studentów, gdzie jest 45 nazwisk, podpisy, wszystkie ich zaliczenia. Parę dni temu zgubiłem tak zwane telewizyjne ucho, odlane specjalnie dla mnie – małe urządzenie, które łączy mnie z realizatorem programu. Te rzeczy nigdy się nie znajdują. Regularnie zostawiam karty w bankomatach. W latach 80. zostawiłem przy kasie w Peweksie 20 bonów. Pół litra wódki wtedy kosztowało 80 centów. Jezu, jaka to była strata.

– Współczuję...

Rozmawiała Monika Stukonis/ Viva!
Zdjęcia Szymon Szcześniak
Stylizacja Bartek Michalec/Metaluna
Asystent Marcin Żarczyński/Metaluna
Charakteryzacja Iza Wójcik
Produkcja sesji Elżbieta Czaja
Współpraca Michał Korolec