Ewa Ewart - Do piekła i z powrotem

Ewa Ewart fot. Michał Szlaga
Polacy znają ja z cyklu TVN24 „Ewa Ewart poleca”. Czy wielkie emocje można pogodzić z „normalnym” życiem? Kim naprawdę jest kobieta, która nie boi się stanąć w ogniu walki, i czy w ogniu pytań radzi sobie równie dobrze?
/ 01.02.2010 13:48
Ewa Ewart fot. Michał Szlaga
– Zastanawiam się, czy Ty masz nerwy ze stali? No bo jak to można wytrzymać? Trwa rozmowa z Koreańczykiem z Północy, który był świadkiem eksperymentów biologiczno-chemicznych na więźniach politycznych. Drastyczne szczegóły. Pada pytanie: „A dzieci nie było panu żal?”. I odpowiedź: „To są wrogowie systemu”.
Ewa Ewart:
Wysłuchać człowieka bez okazywania emocji to jeden z moich zasadniczych obowiązków. Bez względu na to, czy siedzi przede mną ksiądz, prostytutka, pani ze sklepu warzywnego, morderca czy też prezydent, każdego słucham w ten sam sposób. Jako twórca filmu nie wydaję osądów. Zostawiam to widzom. Prywatne oceny zatrzymuję dla siebie.

– A Ty jesteś nie do zdarcia, twarda jak skała? Czy jednak były chwile, kiedy wątpiłaś w siebie?
Ewa Ewart:
Zdarzały się momenty, kiedy zadawałam sobie pytanie: czy to na pewno ta właściwa droga i czy cena, jaką czasem przychodziło zapłacić za wybory, nie była zbyt wysoka? Próby kreowania swojego wizerunku jako kobiety z żelaza pokrytego teflonem, po którym wszystko ześlizguje się, nie pozostawiając zadrapań, byłoby czystą hipokryzją. Widz odbiera film wypracowany do ostatniego kadru. Bardzo niewiele osób ma świadomość, jak taki film powstawał. Zwykle kryją się za nim miesiące ciężkiej harówki, której towarzyszy potworne fizyczne zmęczenie. Żyję w ciągłym ruchu, w samolotach, na walizkach, w przypadkowych hotelach, z byle jakim jedzeniem. Realizując film w Czeczenii, sześć tygodni przetrwałam na nędznych porcjach kapusty i kartofli. Śpiąc pokotem w pięć osób w pokoju, gdzie z sufitu lała się woda. W jedynym budynku w Groznym, jaki ocalał. Tak, nachodziły mnie chwile poważnego zwątpienia i zniechęcenia. Za odbieraniem nagród w świetle jupiterów jest inny świat.

– Stajesz w tych światłach, odbierasz nagrodę i znów gdzieś pędzisz, z rozmysłem pakujesz się w kłopoty. Czy to nie jest, przepraszam, głupie? Wiesz, że w minionym roku zginęła ponad setka dziennikarzy?
Ewa Ewart:
Moja praca jest bardziej sposobem na życie niż zajęciem od ósmej do siedemnastej. Kłopoty są tu nieodłącznym elementem. Decydując się na realizację nawet najbardziej ryzykownych tematów, staram się wyłączać wyobraźnię. Gdybym puściła wodze takiej niezdrowej fantazji, nie dojechałabym nawet na lotnisko. Nie pozwalam sobie na roztrząsanie czarnych scenariuszy. Mam świadomość, że z punktu widzenia wielu osób realizuję życiowy scenariusz w wersji egzotycznej. Spotyka się to często ze skrajnymi reakcjami – od podziwu po współczucie! A jeżeli chodzi o tematy z gatunku niebezpiecznych, jeżeli już się takich podejmuję, wycofanie się nie wchodzi w grę. Trwam do końca. Czy się narażam? Polegam na swojej intuicji. Jej podpowiedzi i szeptów słucham najuważniej.

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>


– Potrafisz zawierzyć intuicji? I co, szósty zmysł Cię kiedyś uratował?
Ewa Ewart:
Czeczenia, 1994 rok, pierwsza wojna, którą tej republice wydał ówczesny prezydent Jelcyn. Chciałam pokazać ją poprzez dramat Anny, rosyjskiej matki, której 20-letni syn został na siłę wcielony do armii. Bez żadnego przygotowania wysłano go na czeczeński front. Ślad po nim zaginął. Zgodziła się, byśmy towarzyszyli jej z kamerą w poszukiwaniach. Kiedy okazało się, że Nikolai zginął, Anna została, by szukać zwłok. My musieliśmy wracać. Ruszyliśmy późnym wieczorem. Po drodze natrafiliśmy na wymianę ognia pomiędzy  oddziałami rosyjskim i czeczeńskim. Byliśmy zmuszeni zboczyć do najbliższej wioski, Samaszki, przeczekać najgorsze. Poszliśmy spać nieludzko zmęczeni, tak jak staliśmy, w kamizelkach kuloodpornych. Obudziłam się nagle o trzeciej nad ranem i wiedziałam: musimy natychmiast wyjechać! Zbudziłam ekipę i przy akompaniamencie słownych wiązanek pod moim adresem ruszyliśmy prosto na lotnisko we Władykaukazie. W niecałe 20 minut po naszym wyjeździe Samaszki doszczętnie zbombardowano w dywanowym nalocie. Nikt nie ocalał. Od tamtej pory nigdy nie zadaję dodatkowych pytań swojej intuicji ani nie kwestionuje jej, z pozoru, irracjonalnych podszeptów.

– Co na Twoje wybory mówi rodzina?
Ewa Ewart:
Jestem zwolenniczką rozsądnych kompromisów. I zdecydowanie przeciwna próbom kontrolowania – tak dla zasady. Tak się zresztą składało, że zarówno mój były mąż, jak i kolejni partnerzy myśleli podobnie. Zawodowe decyzje z reguły spotykały się ze zrozumieniem z ich strony. A rodzicom zawsze wolę barwnie opowiedzieć o wszystkim już po premierze filmu. Nie mam sumienia wystawiać ich na nerwówkę.

– Rozumieją Twoją pasję?
Ewa Ewart:
To właśnie rodzice pierwsi pokazali mi, że życie bez pasji jest pozbawione barw. Mama, Barbara Grębecka, jest dziennikarką, całe swoje życie była związana z polskim radiem i do dziś współpracuje z redakcją dokumentu Programu 1. Tata, Lech Robaczyński, architekt, zawodowo realizował się głównie za granicą. Wyjechał z kraju, kiedy byłam mała. Dorastałam w domu, przez który przewijała się masa ciekawych ludzi, toczyły dyskusje. I choć dzieciństwo trudno zaliczyć do typowych, o co przez jakiś okres miałam głęboką pretensję do losu, to właśnie wzorce, jakie otaczały mnie od najmłodszych lat, wpłynęły na moje wybory. Zafundowały mi życie być może lekko zwariowane, ale z pewnością pozbawione nudy! Czas zweryfikował poczucie niesprawiedliwości, a ja skupiłam na tym, jak wiele dostałam, a nie – czego w tych moich dziecięcych latach brakowało.

– Mieszkasz sama w Londynie. Dom to Twój azyl czy tylko przystanek przed kolejną podróżą?
Ewa Ewart:
Absolutnie azyl. Uwielbiam wracać na to swoje poddasze. Urządziłam je w stylu minimalistycznym. Na ścianach wiszą obrazy Ireny Janczewskiej, znanej malarki,  obecnej żony mojego ojca. Każdy drobiazg kojarzy mi się z czymś istotnym, zamknął w sobie wspomnienia przygód i podróży. Gliniany model kolorowego autobusu z Kolumbii, z kurami i prosiakami na dachu, przypomina o przeprawie do dżungli, do obozu lewicowych partyzantów. Robiłam wtedy film o wojnie domowej, która w tym kraju toczy się od prawie 30 lat. Mam sporo roślin. Zawdzięczają przetrwanie przemiłej sąsiadce. Dba o nie, kiedy ja wędruję po świecie.


– Na dzieci się nie zdecydowałaś.
Ewa Ewart:
Nie cierpię w związku z tym na brak poczucia spełnienia. Czuję się kobietą kompletną, która dokonała wyborów życiowych niewpisujących się w tradycyjne scenariusze rodzinne. Mam ogromny szacunek dla tych, którzy według takich żyją. Wiele moich przyjaciółek i koleżanek jest matkami. Jeżeli jeszcze realizują się zawodowo, pracują na dwa pełne etaty. Chylę przed nimi czoła z podziwu. Macierzyństwo to nieprawdopodobna odpowiedzialność. Z różnych powodów takie doświadczenie nie stało się moim. W zeszłym roku wróciłam do Biesłanu, w pięć lat po tamtej wielkiej tragedii, gdy podczas szturmu na okupowaną przez terrorystów szkołę zginęło prawie 200 dzieci. Te, którym udało się przeżyć koszmar, będą żyły z ranami po stokroć gorszymi od fizycznych. Takich nie leczy nawet czas. Pracując tam nad filmami, uświadomiłam sobie – to, że nie jestem matką, bardzo mi pomogło. Inaczej chyba nie byłabym w stanie udźwignąć rozmów z dziećmi. Po raz pierwszy też nie walczyłam z emocjami, jakie towarzyszyły mi na planie. To było niemożliwe.

– Praca czasem Ci się śni?
Ewa Ewart:
Najtrudniej było wyzwolić się z koszmarów z najwcześniejszych lat. Koniec moich studiów na wydziale iberystyki Uniwersytetu Warszawskiego zbiegł się z najgorętszym okresem we współczesnej historii naszego kraju. Powstała „Solidarność”, Polska przeżyła kilkanaście miesięcy w stanie wojennym. I nie schodziła z czołówek światowych mediów. Zaczęłam pracować jako tłumacz dla zagranicznych dziennikarzy. Towarzyszyłam im podczas ulicznych zamieszek, demonstracji, starć z oddziałami Zomo. Zdarzyło się i oberwać pałką po głowie, i znaleźć w strumieniu wodnych armatek. Te sceny śniły mi się jeszcze długo.

– Ale bakcyla połknęłaś. Robiłaś wywiad z najgroźniejszym terrorystą kolumbijskim Carlosem Castanio. Co jest warte takiego ryzyka?
Ewa Ewart:
Ustawienie sobie poprzeczki na najwyższym poziomie. Ten rytuał powtarzam przy podjęciu każdego tematu. Zakładam, że mi się uda. Podchodzę do tego z determinacją, która czasami mnie samą zaskakuje. Tak było z Carlosem i z separatystami baskijskimi. Kiedy spotkałam się z Castanio, miał opinię największego rzeźnika w Kolumbii. Od 20 lat nie udzielił wywiadu. Tamtejszy konflikt ma trzech głównych aktorów. Musiałam porozmawiać z każdym.

– Potrafisz dotrzeć do kogoś, kto nie chce być znaleziony?
Ewa Ewart:
Kilka razy się udało. To jak z układaniem łamigłówki. Największymi sprzymierzeńcami są miejscowi taksówkarze, odźwierny w hotelu, barman. Przydaje się znajomość języków. Czasami trzeba dobrze zagrać, często kilka ról w tym samym akcie – i nagle chwytasz nitkę, która prowadzi do kłębka.

– Im bliżej, tym większy strach?
Ewa Ewart:
Obezwładnił mnie tylko dwa razy. Najmocniej w trakcie podróży do bazy Carlosa Castanio. Zaczęła się pięknie, lecieliśmy helikopterem niziutko nad dżunglą, a potem wpadliśmy w pasmo górskie. Mgła, deszcz, nic nie widać. Pilotowi zaczęły lecieć po twarzy strużki potu. Wtedy pomyślałam: kompletnie przedobrzyłaś. Nikt nie wiedział, gdzie jestem. Z dalszego lotu nie pamiętam zupełnie nic. Pierwsze, co znów zarejestrowałam, to plama zieleni gdzieś w dole, ustawiony w koło oddział terrorystów z karabinami i my lądujący w samym środku. I natychmiast obudził się we mnie reżyser: „Nie wyjadę, dopóki nie będę miała takiego ujęcia!”. Spojrzałam w bok, operator był w stanie kompletnego rozkładu: „Potem będę negocjować”.


– Nigdy nie odpuszczasz?
Ewa Ewart:
Spędziłam w tej dżungli trzy dni. Do dziś nie wiem, gdzie byliśmy. Wywiad z Carlosem Castanio okazał się spowiedzią jego życia. A potem przedstawiłam mu swoje prośby co do sekwencji zdjęciowych. Zgodził się na wszystko. Sekwencję lądowania odtworzyliśmy.

– Zawsze jest tak, jak chcesz? Pamiętam, że zagrodziłaś Michaiłowi Gorbaczowowi drogę drabiną i dzięki temu zdobyłaś jedyny po jego wyjściu z aresztu domowego wywiad.
Ewa Ewart:
Zgadza się. Pamiętam doskonale tamte chwile. Dla CBS News pracowałam wtedy w Moskwie. Był sierpień ’91, pucz Janajewa, zamach stanu. Nieudana próba przejęcia władzy w ZSRR przez „twardogłowych” liderów partii komunistycznej. Tym wywiadem pobiliśmy całą konkurencję. Stacja puszczała go wiele razy, miałam ogromne poczucie satysfakcji. To był news. Co innego dokument. Czasami napracuję się, żeby zdobyć ujęcie, wyobrażam sobie, że tym kadrem otworzę film, a on ląduje na podłodze. Dokument jest pracą zespołu. Bez dobrego operatora, montażysty niewiele mogłabym zdziałać. Trzeba umieć znaleźć kompromis z każdym. Wbrew pozorom nie robię za gwiazdę. Jestem kierowcą, tłumaczem, bagażowym, pielęgniarką i dyplomatą. Noszę kilkanaście czapek naraz. Zdarza się, że przypadkowo dobrana ekipa ląduje w jakimś piątym zakątku świata. W trudnych warunkach dochodzi do napięć. Wtedy muszę wkraczać i polewać wodą, żeby nie doszło do większych pożarów.

– Sama nigdy do oczu nie skaczesz?
Ewa Ewart:
Potrafię być porywcza. Przyjaciele powiedzieli: „spontaniczna”. Rzuciłam w operatora szklanką pełną wody. Na Białorusi, w Mińsku, pracowaliśmy nad trudnym tematem w zaplutym barze hotelu piątej kategorii. Doszło do sprzeczki. Nie powiem, że byłam dumna. Bywa, poniosą mnie nerwy i pozwalam sobie na zbyt emocjonalne reakcje. Totalny brak profesjonalizmu! Zawsze się później tym dręczę. Dwa lata temu znalazłam sposób, by trochę się przytemperować. Joga uczy mnie, jak wyciszać emocje, tej harmonii między duchem i ciałem.

– Zdobyłaś trzykrotnie brytyjskiego Oskara – nagrodę Royal Television Society. Dwa razy nominowano Cię do amerykańskiej nagrody Emmy. Twoje dokumenty zawsze wywołują dyskusję. Chcesz zmieniać świat?
Ewa Ewart:
Oglądając film o Korei Północnej, trudno nie zastygnąć w przerażeniu. Musieli widzieć go ci, którzy z racji pozycji mogliby zdziałać wiele na rzecz zaprzestania okrutnych praktyk władz tego kraju. Okazuje się jednak, że świat ciągle zbyt boi się jego nuklearnego potencjału. Drastyczne łamanie praw człowieka zostało podporządkowane interesom i priorytetom politycznym, a reżim do dziś ma się dobrze. Mam dwa wyjścia; zaprzestać i pogrążyć się we frustracji, że nie wywołałam rewolucji, albo spokojnie działać dalej. Przez moje filmy staram się ustawiać ludziom lusterka, by mogli się sobie przyjrzeć. Jeżeli choć jednemu nie spodoba się to, co zobaczył, i będzie próbował coś zmienić – to ja o nic więcej nie proszę.

Rozmawiała Monika Kotowska
Zdjęcia Michał Szlaga
Stylizacja Pola Madej-Lubera
Makijaż Tomasz Kocewiak/LANCÔME
Fryzury Sebastian Kaźmierczak
Produkcja Maciej Bieliński
Współpraca Szymon Machnikowski

Redakcja dziękuje Portowi Lotniczemu im. Fryderyka Chopina w Warszawie za pomoc w realizacji sesji.

Podziękowania dla firmy AutoAuto.pl, ul. Ostrobramska 73 w Warszawie, za użyczenie auta do realizacji zdjęć.

Redakcja poleca

REKLAMA