Bronisław Komorowski fot. ONS

Bronisław Komorowski: Po pierwsze rodzina

Dla jednych poprawny, ale bez charyzmy, dla innych – chodzący ideał. Ale to, co pewne: wzorowy mąż i ojciec pięciorga dzieci, polityk bez skazy, skoligacony z koronowanymi głowami Europy.
/ 01.06.2010 10:07
Bronisław Komorowski fot. ONS
Rumuński parlament, siedem lat temu. Bronisław Komorowski szefuje właśnie sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Jest w Bukareszcie, bo pomaga Rumunom dostać się do NATO. Wsiada do windy – gmach ma wiele pięter, w tym kilka pod ziemią – ...i leci w przepaść! Urwana winda. „Pisk, łomot. Wszyscy leżymy na ziemi”, wspomina chwile grozy. „Panie krzyczą, windziarka piszczy. Śmierć w oczach”. Komorowski wydostaje się przez odgięte drzwi, jest w szoku. Ale otrzepuje garnitur i wchodzi po schodach. Spóźnia się na umówione spotkanie. Konsternacja. Przewodniczący ru-muńskiego parlamentu podnosi pytająco brwi. Wtedy Komorowski wypala: „Chciałem zasugerować państwu, że jeżeli chcecie do NATO, to nie tą windą!...”.

Któż spodziewałby się humoru a la Monty Python po naszym statecznym kandydacie na prezydenta? A jednak. Marszałek Sejmu jeszcze nieraz nas zadziwi. „Liczę się z wiadrami pomyj, które mogą zostać wylane na mnie, moich bliskich, moich współpracowników”, mówi „Polityce”. „Liczę się z insynuacjami, bezpodstawnymi podejrzeniami. Ale śpię spokojnie, bo nie mam niczego do ukrycia. Prawdy się nie boję”.

Dziadek pirat
Jego sztabowcy narzekają, że nie chce się pudrować przed kamerami, bo uważa to za niemęskie. Śmieszą go także ćwiczenia dykcji. „Bronek, dzisiaj polityka jest plastikowa”, przekonuje Donald Tusk. „Wszyscy się szkoliliśmy, ty też powinieneś, bo mówisz jak kaznodzieja”. Komorowski uśmiecha się przekornie: „Bo wy potrzebowaliście szkoleń”. „Typ sarmaty, jowialny, swój chłop”, ocenia Wiesław Gałązka, ekspert politycznego marketingu. „Polacy to lubią”.

„Proszę państwa – marszałek zwraca się wprost do widzów podczas programu Tomasza Lisa – ja się przyznam od razu. Mój dziadek Juliusz Komorowski był piratem. Na Wołdze. W czasie rewolucji październikowej. Jako żołnierz rosyjski. Taka jest prawda. Co tam dziadek z Wehrmachtu. Dziadek pirat. To dopiero jest skandal!”.

Ukochany dziadunio służy w armii carskiej. Po rewolucji październikowej porywa z kompanami statek „Kniaź Andriej Bogolubskij”. Pływają po Wołdze, wożą żywność i uciekinierów. A strzelają się z białymi i czerwonymi. Dziadek jest ziemianinem, właścicielem dworu Kowaliszki na Litwie kowieńskiej. Po wojnie traci wszystko. Małemu Bronkowi zostają tylko opowieści o dawnej świetności rodu. „Jestem z Kresów”, powie Teresie Torańskiej. „To jest inny gatunek ludzi. Są otwarci, spontaniczni, z sercem na dłoni. Nie ma ukrywania, kluczenia, podstępnego kombinowania. Co w myślach, to na języku”.

Ojciec dyrektor
Kilka lat temu na Litwie. Komorowscy z całej Europy spotykają się na rodzinnym zjeździe. Jest Adam z Londynu, syn Tadeusza Bora-Komorowskiego, który dał rozkaz do wybuchu Powstania Warszawskiego. Jest Maja Komorowska-Tyszkiewicz, wspaniała aktorka. Przyjechały nawet matka i ciotki księżnej Matyldy, żony następcy belgijskiego tronu. Wszyscy jadą autokarem przez Wilno. Przyszły kandydat na prezydenta chwyta mikrofon, opowiada pasażerom o mieście, zabawia anegdotami. Świetnie czuje się w roli konferansjera. Najstarsza Zosia puszcza oko do brata: „Ojciec dyrektor”, kpi. Wszyscy się śmieją. „Moje kochane dzieci zawsze dbają o to, żeby woda sodowa nie uderzyła mi do głowy”, przyznaje marszałek.

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>


Zakochany dziadek
Jest bardzo rodzinnym człowiekiem. Przez politykę, a wcześniej konspirację bywa gościem w domu. Ale piątka dzieci to nie przypadek. „Rodzina to opoka”, mówi VIVIE! „Ludzie bez rodziny rozmieniali się na drobne, nie umieli poradzić sobie psychicznie z napięciami”. Gdy awansuje na ministra obrony, a później marszałka Sejmu, dzieci dbają, żeby nie stracił kontaktu ze zwykłym życiem. Choćby podpierał się nosem, musi z nimi porozmawiać, poczytać bajki, pójść na spacer. „Odkryłem, że to świetna forma wypoczynku”, zdradza. Dziś, gdy jego dzieci dorosły, tkliwe uczucia przelewa na wnuka.

W przerwie obrad Sejmu samochód porywa marszałka i mkną do parku. Dumny dziadek bawi się w piaskownicy z ukochanym Stasiem. Jeżeli prezydent to „ojciec narodu”, Komorowski ma świetną zaprawę. Pięcioro własnych dzieci to znakomita szkoła troski, cierpliwości i odpowiedzialności. On wie, co znaczy wiązać koniec z końcem. Rozumie, jak ważna jest nowoczesna służba zdrowia, dobre szkoły. „Solidarność z losem drugiego człowieka musi stać przed walką i przed polityczną grą”, przekonuje.

Zupa z ziemniaka
Na świat przychodzi w Obornikach Śląskich w 1952 roku. Rodzina często się przenosi. Bieduje. Komuna gnębi „panów”. Ma pięć lat, gdy jego młodsza siostra uczy się chodzić na stole. W izbie kuchennej, którą w baraku w Józefowie zajmuje pięcioro Komorowskich, nie ma miejsca na podłodze. Brudne, wilgotne ściany „kopią” prądem, gdy  się ich dotyka. Obok żyje pani lekkich obyczajów, złodziej, milicjant
i babka zbierająca zioła. „Był to okres największej nędzy, jakiej doznałem”, powie po latach kandydat na prezydenta. „Rodzice ciągle byli wyrzucani z pracy”. Ojciec Zygmunt gotuje wodę na kuchence, kroi kartofla i marchewkę. Opowiada: „Na Wileńszczyźnie, gdy byłem partyzantem, gospodyni robiła taką właśnie zupę. Dodawała do niej śmietanki, my nie mamy, więc wleję trochę mleka”. Komorowski do dziś pamięta smak tej ubogiej kartoflanki. „To była najlepsza zupa świata”, śmieje się. Tata zamienia jedzenie w zabawę. Dzieci dostają po pajdzie chleba i plasterku kiełbasy. Gryzą chleb, popychając kiełbasę nosem. A on opowiada, jaki będzie smak tego ostatniego kęsa. Marszałkowi na to wspomnienie wilgotnieją oczy. I zaraz się uśmiecha. Mimo biedy dzieciństwo wspomina wspaniale. Znakomita szkoła życia. Dzięki rodzicom wynosi z domu wiarę we własne możliwości. I szacunek dla ludzi. To się nie zmienia mimo lat politycznego tygla. „Stało się coś nadzwyczajnego”, zapewnia Marek Zgorzałek, jego szkolny kolega. „Polityka i urzędy nie popsuły Bronka. On jest cały czas taki, jakim go poznałem. Bardzo bezpośredni, koleżeński, autentyczny”.


No, nareszcie
Idealista. Tęskni za polityką, w której liczy się idea. Wiara, że świat można wspólnie zmienić. Złośliwi mówią, że „poszedł w ministry”, żeby wyżywić swą dużą gromadkę. On traktuje życie jak służbę. Ludziom, państwu, ojczyźnie. „Służba” to pierwsze słowo w książce „Prawą stroną”, wywiadzie rzece z Bronisławem Komorowskim. „Wbijano mi do głowy, że kresowy patriotyzm to brawurowe akcje
i fantazja”, wspomina. „Nie miałem innej szansy. Musiałem iść na moje powstanie, do mojej partyzantki, do mojego więzienia”. Jego służbą do 1989 roku jest walka. Przeciw systemowi przemocy, obłudy, biedy. Ma 17 lat – jest 1969 rok – gdy zakłada w szkole uczniowską konspirację. Na dziecięcej drukarence szykują ulotki, na ulicach zrywają z murów czerwone flagi. „Rzucałem kamieniami, lałem się z Milicją Obywatelską”, wspomina z błyskiem w oku. Niedługo czeka na pierwsze aresztowanie. Milicja otacza dom w Zalesiu pod Warszawą, w którym odbywa się spotkanie, i wygarnia wszystkich. Gdy Antoni Macierewicz – wtedy jego guru – dzwoni  do jego rodziców, aby przeprosić za narażanie syna, słyszy głos ojca: „Aresztowali Bronka? Świetnie, bardzo panu dziękuję za wiadomość. No, nareszcie coś zaczynacie robić...”.

Drukuje nielegalne gazety, urządza nielegalne manifestacje. Siedzi w więzieniu. Skazuje go sędzia Andrzej Kryże, późniejszy wiceminister sprawiedliwości w rządach PiS. Ale konspiracja to nie wszystko. Komorowski stara się normalnie żyć. Pobierają się z Anną, na świat przychodzi Zosia.

Żółte buty

Swoją żonę poznaje na rajdzie w Puszczy Kampinoskiej. Anna Szałkowska jest drużynową. Stoi pod rozłożystą sosną i myśli sobie: Chłopak niczego sobie, ale... jakie ładne żółte amerykańskie buty! Jest kwiecień 1970 roku. Bronisław dwa lata stara się o jej względy. Jest wysokim blondynem, szarmanckim, z poczuciem humoru. Coś z tego może być, myśli Anka. Ona jest studentką filologii klasycznej, on kończy wydział historii. Postanawiają się pobrać w Jerozolimie. Jadą do Austrii zarobić na mieszkanie. Marszałek: „Ciężko pracowaliśmy w Tyrolu”. Kosi siano, rąbie drzewo. Potem tyrają w pensjonacie. Po powrocie wstępuje do KOR-u. Paszportu nie dostanie przez kolejnych kilkanaście lat.

Ślub biorą w Warszawie. Nie zebrali całej sumy na mieszkanie, ale kochana ciocia Tonia ryzykuje i sprzedaje im na rodzinny kredyt warszawską kawalerkę koło Pola Mokotowskiego. „Przez pięć lat spłacaliśmy dług”,  mówi marszałek. „Od tamtej pory mam awersję do kredytów”.

Są ze sobą już od 40 lat. W domu to ona jest marszałkiem. „Żona wydawała mi polecenia już w harcerstwie”, żartuje. „I tak zostało do dzisiaj”.


Koniec rewolucji
Komorowski świetnie jeździ konno. Koledzy wspominają, że na rajdach harcerskich rzucał się na pasące się konie i ujeżdżał je na oklep. Działa w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Przychodzą po niego w nocy 12 grudnia 1981 roku. Komorowski wychodzi właśnie w ręczniku z wanny. Żona jest już przyzwyczajona, pakuje sweter z góralskiej wełny, ciepłe skarpety, czosnek, cebulę i Pismo Święte. Przyszły minister obrony narodowej trafia do obozu w Jaworznie. Siedzi tam już cały przyszły polski rząd: Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Władysław Bartoszewski. Wartownicy witają ich z wściekłymi minami: „Chcieliście wymordować nasze rodziny. Wszyscy skończycie na dnie jeziora!”.

W celi wystawiają „Dziady” Mickiewicza. Mazowiecki jest Duchem. Komorowski Konradem. Dziewięć lat później Duch wciąga Konrada do polityki. Robi z niego dyrektora gabinetu ministra. Po Okrągłym Stole zaczyna się nowy rozdział w historii Polski. Komorowski też się zmienia. Zdejmuje czarną skórzaną kurtkę, którą dostał od ojca partyzanta, i wkłada urzędniczy garnitur. Zresztą na pierwszy wyjazd rządu do Londynu pożycza marynarkę od przyjaciela. Rozumie, że rewolucja się skończyła. Teraz służba to dobra praca dla polskiego państwa. Czas burzenia minął. Trzeba budować. Od Mazowieckiego uczy się trudnej sztuki kompromisu. „Do końca życia będę mu wdzięczny”, powtarza. „Dzięki niemu przestałem być radykałem”.

Smocza jama
„Chcę być prezydentem zgody”,  mówi dziś. I zapowiada, że gdy wygra, nie będzie wetował ustaw premiera. Obiecuje kadencję porozumienia. I, co ciekawe, słowa może dotrzymać. Jego zdolności do gaszenia sporów są już przysłowiowe. Na korytarzach Sejmu można usłyszeć wiele anegdot o tym, jak Komorowski zawiera kompromisy. Gdy Mazowiecki każe mu zarządzać wojskowymi, którzy byli szkoleni w Moskwie, o dziwo – on, zażarty opozycjonista – znajduje z nimi wspólny język. Jeżdżą razem na polowania. I miłość kwitnie. Zostaje ministrem obrony. Wprowadza polskie wojsko do NATO.

Albo górale i pomnik Lenina. Właśnie Mazowiecki jedzie do Gorbaczowa walczyć o przebudowę cmentarza w Katyniu. A w Poroninie górale likwidują Muzeum Lenina. Ambasada rosyjska protestuje. Niedobrze. Komorowski gna w Tatry gasić konflikt. Jest przerażony. Sam najchętniej by wysadził ten pomnik w powietrze. Ale – wiadomo – państwo każe, sługa musi... Gada z góralami, tłumaczy, ale jak grochem o ścianę. „Tu, w Poroninie, Lenina nigdy nie było”, słyszy. „On se był w Białym Dunajcu. Wypierniczyć to muzeum!”. Okrzyki, ciupagi, nerwy. Prosi, żeby poczekali trzy tygodnie, aż Mazowiecki wróci z Moskwy. Ale nie i nie: „Lenina nie było i pomnika nie będzie!”. Rozpaczliwie zastanawia się, jak ich przekonać. Pyta najbardziej zaciekłego górala: „Był pan kiedy na Wawelu?”. „No, byłem”. „A smoczą jamę pan widział?”. „No, widziałem”. „A był tam kiedy smok?”. „No, nie było”. „Właśnie – tłumaczy Komorowski na skraju wyczerpania nerwowego – to tu Lenina też nie było, a trzy tygodnie muzeum se jeszcze może być, nie?”. Górale w śmiech. Misja uratowana.


Ale czy zdolność do kompromisów to nie wada? „Będzie uległy wobec Tuska”, straszą przeciwnicy. „Prezydent na pasku premiera!”. Co na to marszałek? „Oczywiście, musi być porozumienie”, zapowiada. „Ale nie wierzę w braterstwo, przyjaźń czy miłość w polityce. Dobre relacje można budować na wspólnym sukcesie”. I przypomina, że stać go na odrębność w partii. Sprzeciwił się słynnemu hasłu „Nicea albo śmierć”. „Przeprowadziłem skuteczne wycofanie się PO z takich manowców”, zarzeka się.

Dobry człowiek
Nigdy nie chorował na lewicowość. O gospodarce mówi mało, ale przedsiębiorcy go szanują, nie bawi się w Robin Hooda. „Polsce grozi los Grecji, jeżeli nie wybierzemy Komorowskiego”, przestrzega Władysław Bartoszewski. Gospodarczy program partii, który przygotował przed trzema laty, spodobał się biz-nesmenom. Powtarza, że „kocha kapitalizm bez wzajemności”. Na polityce nie dorobił się kokosów. Diety poselskie i apanaże rządowe skutecznie przejedli rodzinną siódemką, nie licząc psa. Na Powiślu ma duże przedwojenne mieszkanie. Po dziadkach. Atmosfera jak w ziemiańskim dworku. Wysokie sufity, stylowe meble, portrety przodków na ścianach. Jeden z nich kandydat na prezydenta przywiózł z Litwy w 1988 roku. W rękawie przez granicę. Na Mazurach, w Budzie Ruskiej, mają chałupę. Chętnie spędzają tam wakacje. Kilka lat temu marszałek wkłada kalosze i mówi: „Teraz was zaskoczę”. Z latarką brodzi w szuwarach. Łapie raki. Szykuje kulinarny specjał, zupę rakową, o której często wspominała babcia Madzia. Cała rodzina rzuca się do talerzy. „Absolutny delikates”, słyszy dumny kucharz. Lubi takie chwile. Bliskości. Wesołości. Po prostu... Komorowscy razem.

Jest dojrzałym człowiekiem. Polityka to jego pasja, ale nie ma klapek na oczach. Wie, co życiu nadaje sens. Sześć lat temu jego syna Piotra potrącił samochód. Chłopak ma połamane ręce i nogi. Leży nieprzytomny w szpitalu. Ojciec czuwa przy łóżku. Płacze. Modli się.
W takich chwilach gry polityczne, stanowiska, zaszczyty blakną. Nikną. Liczy się tylko to, co najważniejsze. Życie. Miłość. Rodzina.
„To dobry człowiek”, mówią o nim znajomi i współpracownicy. „Wybierzmy dobrego prezydenta”. „Stawiam na Komorowskiego”, dodaje Lech Wałęsa. „Przygotowałem długopis. Już skreślam, kogo trzeba”.

Roman Praszyński / Viva!