Potem okazało się, że tekst nowej powieści Krajewskiego aż do dnia premiery trzymany będzie przez wydawcę w tajemnicy, co – jak rozumiem – zapowiadać miało niezwykłą sensację. Wreszcie odbyła się premiera kolejnej książki o Eberhardzie Mocku, a autor wytłumaczył, że uległ namowom czytelników i wrócił do swego bohatera, choć najpierw wracać nie zamierzał. No i pięknie.
Książka pewnie sprzeda się świetnie, więc o merkantylny aspekt przedsięwzięcia martwić się nie ma potrzeby. Pozostaje jednak aspekt artystyczny, bo Krajewski, choć zawsze nazywał się li tylko rzemieślnikiem, nigdy literackich ambicji nie był pozbawiony. I tu zaczyna się kłopot, bo "Dżuma w Breslau" wygląda, jakby napisano ją na odczepnego i tylko dla kasy. Brak więc w nowym Mocku jakiejkolwiek wartości dodanej, mamy natomiast koktajl niedbale zmieszany ze wszystkiego, co u Krajewskiego było i jest najsłabsze: z dziwacznych motywów zbrodni, nieuzasadnionego epatowania brutalnością, przesłaniania intrygi natrętnym historycznym detalem. A najgorsze, że sam Mock, najmocniejszy atut pisarza, jest tylko bladym cieniem samego siebie – na przykład z "Festung Breslau", choć przecież dwoi się i troi, kopuluje za trzech, pije za pięciu, morduje gołymi rękami etc.
Niby nic takiego, a żal.
"Dżuma w Breslau", W.A.B., Warszawa 2007, s. 259, 29,90 zł