Emigrancka odyseja Crialese kończy się tam, gdzie inne się zaczynają: gdy przybysze wiedzeni wizją szczęśliwego kraju, w którym pieniądze rosną na drzewach, rzekami płynie mleko, a marchew osiąga rozmiary rosłego chłopa, spotykają swoją ziemię obiecaną. Reżyser koncentruje się na przygotowaniu do wyjazdu (biedni chłopi ubierają się w marynarki wykradzione zmarłym), męczącej podróży wypełnionym ludzką masą statkiem i upokarzającej kwarantannie. Tu Ameryka okazuje się elitarnym klubem, gdzie obowiązuje selekcja: ludzi poddaje się badaniom medycznym, testom antropologicznym, sprawdza ich przydatność w nowej ojczyźnie. Ci, którzy odpadną, muszą wrócić.
Jedyne, co chłodzi mój entuzjazm w stosunku do filmu Crialese, to enigmatyczność bohaterów, która ostatecznie pozostawia nas obojętnymi na ich doświadczenia. „Złote wrota” zaskakują za to realizacją: ciasne kadry pozwalają wczuć się w klaustrofobiczny klimat podróży. I przynoszą jedną z najpiękniejszych scen filmowych, jakie widziałam. Mowa o tej, gdy w całkowitej ciszy burta statku odrywa się od lądu, przełamując wypełniający ekran tłum na pół. Ci, którzy odpływają, i ci, którzy zostają, patrzą na siebie w napięciu. Niemal słyszymy, jak trzeszczą międzyludzkie więzi. I choćby dla tej jednej sceny warto się wybrać w tę jakże krótką i przyjemną podróż – do kina.
Małgorzata Sadowska/ Przekrój
„Złote wrota”, reż. Emanuele Crialese, Włochy/Francja 2006, 112 min, Monolith Plus, premiera 9 lutego