Dzień Niepodległości. Część 3. kolekcji

Dzień Niepodległości. Część 3. kolekcji fot. IMPERIAL CINEPIX
Oto nadszedł czas apokalipsy. Ziemię atakują nieznani przybysze z Kosmosu, którzy dysponując niepomiernie wyższą techniką niż ludzie opanowują planetę, grożąc Ziemianom zagładą. Nie są jednak niezwyciężeni. Ludzie odkrywają ich piętę achillesową i zwyciężają. Atak zostaje odparty, a Ziemia uratowana.
/ 18.11.2008 14:02
Dzień Niepodległości. Część 3. kolekcji fot. IMPERIAL CINEPIX

Klasyczny motyw tej opowieści stworzył Herbert. G. Wells, wydając w 1898 r. powieść „Wojna światów”. Wprowadzony na ekrany w 1996 r. film „Dzień Niepodległości” wykorzystuje ten sam schemat. Jednak motyw to jedna sprawa, jego realizacja w konkretnym dziele – druga. „Dzień Niepodległości” to jedna z największych produkcji amerykańskiego, a więc także światowego kina ostatnich lat XX w. i najbardziej widowiskowy film z gatunku science fiction od czasu „Gwiezdnych wojen” George'a Lucasa (1977). W samych tylko Stanach Zjednoczonych przyniósł ponad 300 mln dolarów wpływów kinowych. Stało się to możliwe dzięki wykorzystaniu najbardziej w owym czasie zaawansowanych, czyli także najdroższych technik komputerowych. Bez nich nie sposób byłoby zrealizować wielu kluczowych sekwencji filmu, w tym nalotu ogromnych statków kosmicznych na największe miasta świata.

To, co ważne w filmie, dzieje się w ciągu trzech dni, które w przenośni i dosłownie „wstrząsają światem”. Trzy dni przed tytułowym Dniem Niepodległości (czyli przed 4 lipca – amerykańskim świętem narodowym) systemy radarowe sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych odkrywają zmierzające ku Ziemi gigantyczne statki kosmiczne, których średnica przekracza pół tysiąca kilometrów, każdy ma więc rozmiar średniego państwa. W związku z tym prezydent USA Thomas J. Whitmore wzywa na naradę połączone dowództwa armii Stanów Zjednoczonych. Sytuacja jest w najwyższym stopniu niebezpieczna, ale i niepewna, trudno więc podjąć decyzję o kontrakcji.

Statki kosmiczne tymczasem nadlatują nad największe miasta świata. W Rosji wybucha panika. Również w Waszyngtonie początkowy entuzjazm przeradza się w panikę i chaos, gdy olbrzymie chmury przykrywają miasto. Ogromny pojazd kosmiczny zawisa także nad Nowym Jorkiem. Staje się szybko jasne, że „obcy” nie przybywają w celach pokojowych. Co w tej sytuacji robi przodujące, a przez to najbardziej zagrożone mocarstwo świata? Prezydent z córką, zgodnie z procedurami przewidzianymi na takie sytuacje, opuszcza Waszyngton, a siły zbrojne postawione zostają w stan najwyższej gotowości.



Przybysze w końcu atakują. Potężne eksplozje niszczą Biały Dom i całą stolicę federalną. Ten sam los spotyka inne miasta. Agresorzy nie mają względu na żadne różnice między ludźmi: polityczne, społeczne czy kulturowe. Ich celem jest zagłada gatunku ludzkiego. W tej sytuacji dochodzi do wspólnego działania osób nawet o zupełnie odmiennych zapatrywaniach. Łączą swe siły dla zapobieżenia globalnej katastrofie. Pozostający w bezpiecznym ukryciu prezydent ogłasza Dzień Niepodległości.

Prezydent USA, grany przez Billa Pullmana – człowiek, który musi podejmować niezwykle trudne decyzje w skrajnie trudnych okolicznościach – jest jakby „duszą” tego filmu (jak to określił scenarzysta Dean Devlin), bohaterem spinającym różne wątki.

Jednakże kluczową dla przełomu w nierównej zdawać by się mogło walce jest inna indywidualność – grany przez Jeffa Goldbluma błyskotliwy ekscentryk David Levinson. Rozgryza on sekret wewnętrznego kodu najeźdźców z Kosmosu, niczym polscy matematycy sekret „Enigmy”, tyle że w czasie nieporównywalnie krótszym (nawiasem mówiąc, istnieje amerykański film, w którym sekret niemieckiej maszyny szyfrującej rozszyfrowują w ciągu kilku dni marynarze amerykańskiego statku podwodnego). Scenarzysta określa go uosobieniem „rozumu”. Ten genialny informatyk tworzy wirusa komputerowego, który błyskawicznie niszczy system informatyczny wroga, a więc także i komunikacyjny, bo oczywiście najeźdźcy posługują się techniką cyfrową zadziwiająco podobną do ziemskiej.

Trzecim elementem triady – „sercem”, została postać grana przez Willa Smitha (nie tylko popularnego aktora, ale także charyzmatycznego rapera): kapitan Steven Hiller niszczący w bezpośrednich starciach statki agresora. W bliskim spotkaniu trzeciego stopnia, czyli sam na sam z kosmitą, wyrażając uczucia całej ludzkości, po prostu, po kowbojsku, wali go w szczękę (jeśli tamten ją w ogóle ma) i przysuwa kopa. Słowem – upadla go moralnie.

W filmach o tak fantastycznej fabule i błyskawicznej akcji o charakterze katastroficznym (z tych trzech „czystych” nurtów kina czerpali twórcy „Dnia Niepodległości”) nie sposób uniknąć błędów logicznych, wpadek technicznych i naiwnych dialogów. Opublikowano dotąd listę ponad stu niedorzeczności, które teoretycznie powinny zniechęcić potencjalnych widzów do oglądania filmu, nic takiego jednak się nie dzieje, „Dzień Niepodległości” nieustannie, już od ponad dziesięciu lat, ma rosnące grono zagorzałych wielbicieli, gotowych oglądać go po raz nie wiadomo który.

Może właśnie za sprawą niestarzejących się, mimo ogromnego postępu w cyfrowej obróbce obrazu, efektów specjalnych, sprawiających bardzo realistyczne wrażenie. Bo raczej nie za sprawą patriotycznych mów skierowanych do Amerykanów. Co prawda amerykańskiego prezydenta, mówiącego, że 4 lipca będzie odtąd Dniem Niepodległości nie tylko Stanów Zjednoczonych, ale całego świata, można by nazwać prorokiem, gdyby tylko była mowa nie o święcie narodowym, a o 11 września. Ale w tym drugim przypadku nie chodziło o obcych z Kosmosu.