Liruga - włoski wyjątek

Włochy
Liguria to ta część włoskiego wybrzeża, gdzie nie ma piaszczystych plaż i bulwarów. To, co na pierwszy rzut oka wydaje się wadą, po bliższym poznaniu okazuje się wielką zaletą
/ 08.10.2009 07:58
Włochy
Mój pierwszy wieczór na Wybrzeżu Liguryjskim zakończył się przygodą, na której wspomnienie do dziś włosy stają mi dęba. Jechaliśmy razem ze znajomymi wąziutką serpentyną wijącą się wśród gór i nadmorskich przepaści. W pewnym momencie na drodze pojawił się tunel, a u jego wlotu semafor. Paliło się czerwone światło, więc jak Pan Bóg przykazał, zatrzymaliśmy auta. Minęła minuta. Potem trzy, pięć, dziesięć minut. Ale czerwone światło paliło się niezmiennie. – Zepsute, na pewno zepsute – rzucił ktoś z nas. – Zepsute, zepsute – podchwycili pozostali. Ruszyliśmy.

Tunel zwężał się do szerokości, przy której nasz rodzinny samochód osobowy niemal szorował lusterkami po ścianach. Po chwili zauważyliśmy też, że długość tunelu należy liczyć nie w metrach, lecz w kilometrach (ostatecznie okazało się, że było ich blisko dziesięć).

Jechaliśmy jednak krzepieni myślą, że i we Włoszech służby drogowe zawodzą. Miny zrzedły nam dopiero po przebyciu około trzech, może czterech kilometrów. Nagle z naprzeciwka z całkowitej ciemności wyłonił się rząd samochodów. Zupełnie nie wiedzieliśmy, co robić. Wycofać się? Jak? Już jazda do przodu ocierała się o ekwilibrystykę. Wyminąć? W tym tunelu mogli się wyminąć najwyżej motocykliści.

Cudem okazało się, że jesteśmy w pobliżu niewielkiego technicznego rozszerzenia drogi. Ale i tak od nadjeżdżających z naprzeciwka kierowców usłyszeliśmy wiązankę... By nas wyminąć, musieli wykazać się niemal jubilerską precyzją. „Cretini, cretini!” – to jedno z najłagodniejszych wyzwisk, jakie rzucano pod naszym adresem.

Gdy kilkanaście minut później opuszczaliśmy katakumbę, byliśmy mokrzy jak po prysznicu. Nieszczęsny tunel mijaliśmy potem kilkakrotnie. Już ze świadomością, że cykl zmiany świateł trwa tu ponad pół godziny.

Takich tuneli i dróg, gdzie jeden nierozważny ruch może się skończyć tragicznie, jest we włoskiej Ligurii dużo więcej. Do wielu miejsc nie dojedzie tu nie tylko autokar, ale nawet wóz kempingowy. Wakacji w Ligurii praktycznie nie ma w ofercie wielkich biur podróży. W tym rejonie Włoch nie znajdziemy także hoteli przypominających korporacyjne biurowce.

Liguria to odcinek włoskiego wybrzeża pomiędzy Francją na zachodzie i Toskanią na wschodzie liczący 300 kilometrów. Jest to wybrzeże skaliste, gdzie góry (tu Alpy łączą się z Apeninami) wpadają wprost do krystalicznie czystego morza. Stolicą regionu jest licząca 900 tysięcy mieszkańców portowa Genua. Inne duże miasta to La Spezia i Savona. W Genui obowiązkowe punkty turystyczne to dom, w którym na świat przyszedł Krzysztof Kolumb, muzea w pałacach Doria Tursi i Bianco (kolekcja obrazów Caravaggia), katedra San Lorenzo oraz Il Faro, latarnia morska pochodząca z XII wieku. W La Spezii warto zobaczyć średniowieczny zamek San Georgio.

Jednak prawdziwy klimat Ligurii można poczuć dopiero w miejscowościach położonych pomiędzy Genuą a La Spezią. Warto zajrzeć do Levanto, pięciotysięcznego miasteczka, do którego prowadzą tylko dwie drogi (obie w tunelach). Znajdziemy tam knajpki, gdzie podają fantastyczne owoce morza (lokalną specjalnością są langusty, mniejsze kuzynki homarów) oraz jedną z nielicznych w okolicy piaszczystą plażę.

Plaż nie ma za to w regionie Cinque Terre – dla mnie jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. To obszar pięciu leżących obok siebie miejscowości (właściwie wiosek, ale o miejskiej architekturze), które powstały na skalnych półkach, gdzie zbudowanie czegokolwiek nawet dziś wydaje się niewykonalne.

Miasteczka te powstały w tak trudnym terenie, że nie prowadzi do nich dziś żadna droga (dojechać można tylko koleją). Jakiś czas temu dostanie się do Cinque Terre było jeszcze trudniejsze, ponieważ możliwe jedynie od strony morza.

W Cinque Terre od ponad wieku nie powstają żadne nowe budynki (po prostu brak terenu), nie ma ani samochodów, ani skuterów. Tworzy to niesamowite wrażenie, jakbyśmy przenieśli się w czasie. Włoskie kamieniczki z drewnianymi okiennicami, malutkie restauracje, urwisko nieopodal portu, z którego miejscowi urządzają sobie konkurs skoków do wody. Jednym słowem – włoska sielanka. Ale nie skansen, bo w Cinque Terre toczy się zwyczajne życie. Życie, choć już w zupełnie innym stylu, toczy się także w Portofino (miasteczko, które można odwiedzić w drodze powrotnej z Cinque Terre do Genui).

Portofino opiewane w miłosnej piosence z lat 50. jest dziś superluksusowym portem, z którym równać się mogą jedynie francuskie Cannes, Nicea czy Monte Carlo. Jeśli chcecie zobaczyć najbardziej ekskluzywne jachty świata (choć sam port ma mazurskie rozmiary) albo zrobić zakupy w butikach włoskich dyktatorów mody, przyjedźcie właśnie do Portofino. Oczywiście ci, którzy akurat nie mają wolnych kilku tysięcy euro na torebkę czy garnitur, również znajdą tu coś interesującego. Choćby kościół San Giorgio z relikwiami świętego Jerzego (przywiezionymi tu przez XIIwiecznych piratów) czy górującą nad miasteczkiem latarnię morską.

Takich perełek włoskiej architektury jest na Wybrzeżu Liguryjskim więcej. A co najważniejsze, ten położony nieco na uboczu region Włoch nie jest dotknięty turystyczną stonką, z którą już zmaga się Toskania. Wrócę tam przy pierwszej okazji.

Igor Ryciak

Redakcja poleca

REKLAMA