Weronika Rosati idzie za głosem serca

W czasie rozmowy – bezpośrednia i konkretna. Świadoma swojej urody. Zero makijażu, tylko mocno wytuszowane rzęsy.
/ 03.09.2008 10:20
Na przegubie dłoni dużo gumek, na wypadek gdyby chciała zrobić sobie koński ogon. Kiedy wspomniałam o tym, co na jej temat wypisuje prasa, Weronice zaszkliły się oczy. Okazuje się, że jest marzycielką. Dziewczyną trochę jakby nie z tego świata!

Jakie jest wyobrażenie o Weronice Rosati?

Niestety, wciąż postrzegana jestem najpierw jako córka sławnych rodziców. Ale to powoli się zmienia… Coraz częściej w prasie poza „rewelacjami” na temat moich rzekomych romansów i wyglądu pojawiają się też, szczątkowe co prawda, informacje o moich dokonaniach zawodowych. Niestety w prasie, szczególnie tabloidowej, kursuje przeważnie stare zdjęcie (bo przecież od prawie dwóch lat w Polsce tylko bywam) albo z uroczystych gali wieczorowych, albo… z planów filmowych – z komentarzem często złośliwym i nieprawdziwym, że jest to mój wizerunek na co dzień. Na kilkadziesiąt okładek zaledwie kilka było przeze mnie autoryzowane.

A jak możesz skomentować ostatnie sensacyjne doniesienia prasy brukowej na Twój temat?
Powiem tak: w czasie publikowania tych „rewelacji” wyciągnięto z jednego z moich starych wywiadów (konkretnie z „Vivy!” z 2005 r.!) jedno zdanie i rozdmuchano je do niebotycznych rozmiarów. Powiedziałam wówczas dziennikarce, cytuję:
„Kiedyś przyjaźniłam się z fascynującym, starszym ode mnie mężczyzną o światowej sławie w świecie filmowym. Gdybym Ci powiedziała, o kogo chodzi, i wymieniła nazwisko, spadłabyś z krzesła”. Po pierwsze, miałam na myśli kogoś, kogo znałam, gdy miałam 18 lat! A więc było to pięć lat temu! Po drugie, nie był to ani producent, ani reżyser filmowy. Po trzecie, starszy – a nie jak dodawano „dużo starszy” – a więc miał to być np. mężczyzna 30-letni. Nie uległam naciskom dziennikarki i nie przyznałam się, kto to był. I teraz, po tylu latach, zdanie to zostało w pismach przerobione na, cytuję: „Jakbyście się dowiedzieli, z kim jestem teraz, to by wam kapcie pospadały”. Przecież to jakiś absurd! Rzadko jestem w kraju, rzadko udzielam autoryzowanych wywiadów. Zwykle wpadam na chwilę, bo odwiedzam rodzinę i mam jakieś konkretne rzeczy do zrobienia, takie jak np. teraz sesję dla URODY. Pisma, które tak rozpisują się o moich prywatnych sprawach, robią mi jako aktorce, która bardzo poważnie traktuje swój zawód i pasję, po prostu krzywdę. I co gorsza, nic na to nie mogę poradzić. I bolą, i denerwują mnie takie komentarze: „Weronika Rosati budzi emocje, bo wie, jak podgrzać atmosferę wokół siebie” – według mnie jest to nieprawdziwe i niesprawiedliwe.

Podobno od 12. roku życia wiedziałaś, że chcesz być aktorką. Wtedy już wysłałaś papiery do słynnego Lee Strasberg Institute.

To nie było tak, że obudziłam się pewnego dnia i nagle mnie olśniło, co chcę robić. Już wcześniej, w wieku pięciu lat, na pytanie: „Kim chcesz być?”, odpowiadałam „aktorką”. I wiele moich działań – już od tamtego momentu – wokół tego się koncentruje: na odpowiedniej literaturze, zajęciach z tańca, akrobatyki, kółkach teatralnych, językach, no i filmach – mojej największej miłości. 

Przeprowadziłaś się już na stałe do Los Angeles?
W Los Angeles prawie rok poświęciłam na zorganizowanie sobie życia – znalezienie mieszkania, dostanie się do uznanej agencji aktorskiej, zdobycie tzw. zielonej karty, bez której życie w Stanach jest bardzo utrudnione i ograniczone. Na castingi zaczęłam więc chodzić dopiero od stycznia. Kilka razy miałam okazję brać udział w ostatnim etapie zdjęć próbnych, na którym pojawiają się już i reżyser, i producent filmowy. Byli to twórcy oscarowych filmów. Takie momenty, kiedy jestem jedną z trzech kandydatek, dają mi najwięcej satysfakcji, nadziei i siły.

Studiowałaś w kilku szkołach aktorskich. Która dała Ci szczególnie dużo jako aktorce?
Łódzka Szkoła Filmowa była najlepszą szkołą życia. Nie ukrywam, że było ciężko, ale myślę, że mnie psychicznie wzmocniła. W Lee Strasberg Institute uczą kapitalnych rzeczy. Pamiętam szczególnie zajęcia z tzw. creating a character – na kilka godzin wchodziliśmy w skórę osoby nam znanej. To mógł być ktoś znajomy lub sławna aktorka, trzeba było mówić, chodzić, myśleć, śmiać się jak ta wybrana przez nas postać. Po prostu nią być.

A jak się czułaś jako dresiara Dżemma w „Pitbullu”?
To było fantastyczne. Oczywiście miałam świadomość, że wyglądam zabawnie z tymi długimi tipsami, w amarantach i z ostrym makijażem. Ale jak gram, nie obchodzi mnie, jak wyglądam, dopóki jestem tą postacią. Prywatnie lub na sesji nie daję się przesadnie stylizować. Myślę, że ludzie kojarzą mnie głównie z postaciami, które gram, lub ze zdjęciami z eleganckich przyjęć. Na co dzień wyglądam zupełnie inaczej.

Czyli jak?
Kobieco, ale naturalnie. Lubię letnie sukienki, zazwyczaj związuję włosy w kucyk, chodzę bez makijażu.

A co najchętniej zakładasz na przyjęcia?
Najczęściej sukienki projektu mojej mamy z nowej linii For Weronika, a więc przeznaczone dla młodych dziewcząt. Jest to wyłącznie kolekcja koktajlowo-wieczorowa. Sama biorę udział w powstawaniu kolekcji – wybieram z mamą tkaniny, ustalamy razem fasony.

Gdzie kupujesz ubrania na co dzień?
Nie patrzę na markowe ciuchy. Lubię młodzieżowe sieciowe sklepy zarówno w Warszawie, jak i w LA. Czasem wpadam również do Vintage – tak nazywają się amerykańskie sklepy z używaną odzieżą. Jednak bardziej lubię kupować DVD lub wydawać pieniądze w antykwariatach i księgarniach.

Jakie lubisz kosmetyki?
Wychowałam się na polskich kremach. Obie z mamą jesteśmy przywiązane do kosmetyków dr Ireny Eris. To były pierwsze specyfiki, których używałam w wieku 12 lat, i tak pozostało do dzisiaj.

Poczyniłaś jakieś amerykańskie odkrycie kosmetyczne?
Niespecjalnie. Jestem wierna polskim kremom i tonikom.

Czy możemy zajrzeć do Twojej kosmetyczki?

Tu jest milion rzeczy. Jestem osobą, która lubi być przygotowana na wszystkie sytuacje. Na wszelki wypadek krem apteczny Dermosan, tonik dr Ireny Eris, czarna kredka do oczu, błyszczyk i puder brązujący do policzków. Aha, i tzw. sewing kit, czyli po prostu igła z nitką.

Masz cudowne piegi. Nie ukrywasz ich?
Jestem alergikiem. Zawsze na planie i na sesjach zdjęciowych proszę, by nie nakładano mi na twarz podkładu.

A jak malujesz się na co dzień?

Używam czarnego tuszu do rzęs, trochę pudru brązującego na policzki. Tyle!

Ulubione zapachy?
Tych najbardziej ukochanych nie zdradzę. Pozostaną tajemnicą. Ale lubię też Baby Doll YSL i klasyczny Jean Paul Gaultier.

A jak reagujesz, gdy widzisz siebie na ekranie?
To dla mnie stresujące.

Strasznie jesteś wrażliwa na opinie o sobie. Nie twardniejesz z wiekiem?
Ja wierzę, ze ludzie wrażliwi stają się jeszcze bardziej wrażliwi, kiedy dostają od życia w kość. A dostają w kość właśnie dlatego, że są bardzo wrażliwi. Hemingway powiedział kiedyś coś bardzo mądrego: że ludzie naprawdę inteligentni nigdy nie są szczęśliwi. A inteligencja moim zdaniem polega na wrażliwości na świat.

Jak odpoczywasz, gdy masz czas dla siebie? Jeździsz czasem do SPA?
Jeśli mam do wyboru, w jaki sposób spędzić wolny czas, a mam go, niestety, dość niewiele, to chętniej spędzę go z najbliższymi, pójdę na rower, obejrzę film lub poczytam książkę, niż pojadę do SPA.

Bardzo teraz potrzebujesz akceptacji?
Zawsze jej potrzebowałam. Pocieszam się, że Jane Fonda też walczyła o własną odrębność i akceptację przez wiele lat. Nawet po otrzymaniu dwóch Oscarów miała kompleks sławnego ojca.

Dlaczego użyłaś słowa „kompleks”? Jesteś zakompleksiona?
Kompleks to może złe słowo. Jestem niedoskonała. Jak każdy.

Co robisz po przebudzeniu?

Piję wodę z cytryną.

Dużo ćwiczysz?
Od zawsze. Mam to po ojcu. Poza tym dla kogoś, kto jest bardzo emocjonalny, wysiłek fizyczny jest wskazany. Pozwala się wyżyć, zrelaksować i daje satysfakcję.

A jeść lubisz?
Szczególnie świeże owoce, zwłaszcza te, na które jest teraz sezon. Ale jestem alergikiem pokarmowym, więc na większość dań nie mogę sobie pozwolić – unikam więc jadania w restauracji, zamiast tego przygotowuję odpowiednie potrawy w domu. Ale czasem sobie poszaleję i jem rzeczy, na które jestem uczulona, pod warunkiem że wiem, iż następnego dnia będę mogła spokojnie „pocierpieć”.

Jakieś uzależnienie?
Od kawy i od filmów.

Jaka jesteś w trzech słowach?
W sensie dobrym czy złym?

A w jakim wolisz?
W sensie złym jestem nadwrażliwa. W sensie dobrym też jestem nadwrażliwa. A poza tym czasami granica pomiędzy fantazją a światem realnym u mnie się zaciera. To policzę i na plus, i na minus. A po trzecie, idę za głosem serca. To dobrze czy źle?



Rozmowa: Iwona Zgliczyńska
Zdjęcia: Marcin Tyszka
Stylizacja: Jola Czaja
Makijaż: Iza Wójcik/Metaluna
Fryzury: Łukasz Pycior/Division Art