Poparzoną żonę sportowca zabrało pogotowie. Syn Janek zapobiegł większej katastrofie.
Żona Korzeniowskiego w szpitalu
Zeszłej niedzieli w godzinach popołudniowych w mieszkaniu Roberta Korzeniowskiego doszło do zwarcia w lampkach choinkowych. Po chwili w całym domu pojawiły się kłęby dymu. W czasie feralnego zdarzenia, żona Korzeniowskiego, pani Magdalena, spała. Przerażony syn wybiegł na balkon i zaczął wzywać pomoc. Kiedy do mieszkania dostało się powietrze, stanęło w płomieniach. Gdyby nie szybka interwencja chłopca, skutki pożaru byłyby jeszcze dotkliwsze.
Zbudzona ze snu żona Korzeniowskiego wyniosła synka z domu, a potem sama próbowała ugasić pożar. Wozy straży pożarnej, karetek i policji pojawiły się w ciągu paru chwil.
Chodziarz w tym czasie kibicował polskim skoczkom w Zakopanem.
Posłowie zafundowali sobie kolejną podwyżkę!
"W całej klatce było pełno dymu. Nie dało się oddychać. Na szczęście jeden z mieszkańców pukał do wszystkich drzwi w kamienicy i informował, że jest pożar. Przestraszyłam się i tak szybko, jak tylko mogłam, wybiegłam na podwórko" – opowiada sąsiadka rodziny Korzeniowskich.
Pani Magdalena w walce z niebezpiecznym żywiołem poparzyła sobie twarz, ręce i górne drogi oddechowe. Karetka zawiozła wyczerpaną i obolałą kobietę do szpitala przy ulicy Szaserów. Wiadomo, że jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Lekarze przez kilka dni utrzymywali kobietę w śpiączce, aby poparzone oskrzela szybciej się zregenerowały. Robert Korzeniowski otacza żonę bezustanną opieką.