Jej najnowsza książka „Depresjologia”, to kompletny poradnik, jak metodą małych kroków poradzić sobie z depresją, poznać i pokochać siebie i nauczyć się żyć na nowo”. Jej marzeniem było napisać książkę dla kobiet, które nie mają czasu ani siły, by zaopiekować się sobą. W „Depresjologii” Agata pokazuje, jak to zrobić. Teraz czeka na Wasze listy (piszcie waszehistorie@polki.pl), na które odpowie z charakterystyczną dla niej szczerością, otwartością i szacunkiem do każdego człowieka.
Katarzyna Troszczyńska: Dużo osób do ciebie pisze?
Agata Komorowska: Bardzo dużo. Kobiety z miast i wiosek, bogate i te bez grosza przy duszy. Starsze i młodsze. Matki, żony, kochanki, singielki, rozwódki. Piszą też mężczyźni. Depresja nie wybiera. Dotyka bardzo wielu osób. Ostatnio napisał do mnie młody mężczyzna, który przeszedł już wszystkie możliwe formy leczenia depresji, łącznie z leczeniem na oddziale zamkniętym.
„Przekonaj mnie, żebym kupił twoją książkę o depresji, bo ja już chyba przerobiłem wszystko i nic nie działa.” - napisał.
Odpowiedziałam, że nie będę go do niczego przekonywać. To jego wybór. Bo, widzisz, ja nikogo do niczego nie zmuszam, nikomu nie mówię jak ma żyć, jaki ma być i co robić żeby doświadczyć szczęścia i spełnienia. Każdy z nas nosi te odpowiedzi w sobie, a ja w „Depresjologii” piszę jak do nich dotrzeć. Jak poznać, zaakceptować i pokochać siebie. Jak na nowo nauczyć się marzyć i co zrobić, by te marzenia się spełniały. W życiu szczęśliwego człowieka nie ma miejsca na depresję. Kupił książkę.
Napisał, że całe życie walczył z depresją, a ja nagle mówię o tym, żeby przestać walczyć. Uznał to za rewolucyjne podejście. Dlaczego? Każda walka budzi opór, tak długo jak walczymy, koncentrujemy całe nasze siły na przeciwniku. Oddajemy mu całą naszą energię życiową. Zatrzymujemy się w miejscu. Skupiamy się na tym co w naszym życiu jest złe i tracimy na to siły. Po co walczyć. Lepiej skupić się na tym co dobre, zaakceptować swoje słabości i zamiast walczyć zacząć naprawdę żyć. Zamiast zwalczać, lepiej się zaprzyjaźnić. Ze sobą, ze światem, z życiem i nawet z tą nieszczęsną depresją.
Jak rozpoznać i leczyć objawy depresji?
Ty się zaprzyjaźniłaś?
Tak. Zrozumiałam, że mam do niej pewne predyspozycje. Zawsze byłam bardzo silna i nie dawałam sobie przyzwolenia na jakiekolwiek słabości. Jednocześnie byłam bardzo wrażliwa. Starałam się sprostać oczekiwaniom innych i całkiem dobrze mi to szło. Żyłam rozumem, zapominając całkowicie o swoim sercu i swojej duszy. Ignorowałam symptomy ostrzegawcze z mojego ciała. Coraz więcej energii kosztowało mnie bycie silną, utrzymanie kontroli nad swoimi emocjami, nad swoim życiem. Aż w końcu upadłam. Straciłam tę kontrolę. Dzisiaj bardzo się z tego cieszę.
Całkiem niedawno nauczyłam się, że moje słabości są moją największą siłą. Daję sobie przyzwolenie na niemoc, na błędy. Przyznaję się do nich publicznie na moim blogu. W ten sposób radzę sobie z nimi zanim staną się demonami i ponownie otworzą furtkę dla depresji.
Dzisiaj kocham moje życie, pomimo tego, że sama wychowuję czwórkę bardzo różnych i bardzo wyjątkowych dzieci: adoptowaną córeczkę, synka z zespołem Downa i dwóch nastolatków, z których jeden jest w mojej rodzinie dopiero od roku.
Czasem jestem zmęczona, czasem smutna, ale smutek do życia też jest potrzebny. Wszystkie emocje są potrzebne i wszystkie są dobre tak długo jak zachowujemy harmonię pomiędzy sercem, duszą, ciałem i rozumem.
Mnie - matkę, szokowała ta otwartość. „Chciałam umrzeć”, „Chciałam, żeby ktoś oddał mi moje życie i zabrał dziecko”. Opis twoich pierwszych dni po urodzeniu Krystiana, Twojego syna z zespołem Downa aż boli.
Bo ja mówię głośno o tym, o czym inni szepczą. Bardzo często odzywają się do mnie kobiety, które w ciąży dowiadują się, że będą miały niepełnosprawne dziecko. Oczekują, że dam im gotową odpowiedź: „usunąć czy urodzić”.
Nigdy nie powiem nikomu co ma robić, bo każdy odpowiedzi co do własnego życia nosi w sobie. Ja mogę tylko pomóc je odnaleźć.
Ty się uczyłaś miłości do chorego dziecka…
Tak. I jestem wdzięczna Bogu, że nie wiedziałam w ciąży o zespole Downa mojego syna. Mnie ten koszmar podejmowania najtrudniejszych na świecie decyzji został oszczędzony. Nie wiem co bym zrobiła gdybym wcześniej wiedziała. Niektóre kobiety myślą, że usuną i na tym koniec. Za każdym razem, gdy na ulicy zobaczą dziecko z zespołem Downa, będą się zastanawiały, czy ich dziecko wyglądałoby tak samo, tak samo się zachowywało. Tego trudno się pozbyć, nie da się wymazać gumką myszką.
Jeśli rodzice zdecydują urodzić, to będą mieli inne dylematy. Jak, gdzie i kiedy rehabilitować. Jak, gdzie i czym leczyć. Nie ma łatwego wyjścia. Każde jest wyzwaniem. I tu też trzeba zacząć od siebie. Posłuchać własnej intuicji, swojego serca. Ono zawsze mówi prawdę, a intuicja jest głosem Boga, bez względu na to jak go nazywasz.
O co jeszcze pytają te kobiety?
Pytania są zwykle technicznie: czy będę mogła pracować, jakiej opieki potrzebuje takie dziecko, czy będę miała czas na pozostałe dzieci, czy dam radę. A przecież ja tego nie wiem, mogę tylko opowiedzieć jak było w moim przypadku. Całą sferę emocjonalno - duchową każdy człowiek przeżywa inaczej. I to co jest dla mnie dobre, niekoniecznie będzie dobre dla kogoś innego.
Opowiadam więc, jak ja radzę sobie z niepełnosprawnym dzieckiem, jak nauczyłam się cieszyć życiem pomimo jego niepełnosprawności i jak odkryłam w nim cud istnienia. Jak to on stał się moim nauczycielem, a nie ja jego. Ale zaznaczam, że każdy radzi sobie inaczej. To co jest najważniejsze, to zaufać sobie. I w tym paradoksalnie ja mogę pomóc.
Opowiedz o życiu przed Krystianem
Byłam perfekcjonistką. Bardzo dużo pracowałam. Mieliśmy z mężem firmę, która prosperowała już od wielu lat, duży dom, sześcioletniego syna, zabiegane życie, bo prowadzenie agencji reklamowej wymagało od nas dużego zaangażowania.
W pewnym momencie stałam się niewolnikiem swojego sukcesu. Nie mogłam nawet wyjechać na wakacje. Musiałam na to zapracować.
Tydzień przed wyjazdem pracowałam więc po dwadzieścia godzin na dobę, żeby nadrobić. Byłam przekonana, że nie mogę ot tak wyjechać, bo nikt nie wykona zadań lepiej ode mnie.
To była prawda, czy złudzenie perfekcjonistki?
Pewnie że złudzenie perfekcjonistki. Choć m.in. na moim perfekcjonizmie zbudowany był sukces tej firmy. Byłam zawsze do bólu dokładna, terminowa, rzetelna. Natomiast płaciłam za to ogromną cenę. I myślę, że to było jedną z przyczyn, dlaczego depresja mnie w końcu dopadła.
Zawsze byłam świetnie zorganizowana, silna. Dla siebie, dla wszystkich naokoło. Jeżeli coś szwankowało potrafiłam posklejać, nadrobić. Nie pozwalałam na słabość ani sobie ani nikomu w otoczeniu.
W tym czasie urodziłaś Krystiana? Leżałaś na łóżku i płakałaś, chciałaś, żeby ktoś ci oddał dawne życie…
O dziewiątej rano przyszła do mojego pokoju pediatra i powiedziała: „Państwa dziecko ma cechy morficzne, które mogą wskazywać na wadę genetyczną”. „Co to znaczy. To mi nic nie mówi” - próbowałam się dowiedzieć. Pani powiedziała, że jest podejrzenie zespołu Downa. W pokoju zrobiło się ciemno, pamiętam to odczucie. „Czy to jest pewne?” - spytałam. Byłam w kompletnym szoku, bo wszystkie badania w ciąży wyszły idealnie. Żadnych wskazań do amniopunkcji.
Nie wierzyłam. „Taką pewność dadzą tylko badania genetyczne krwi” usłyszałam. Kiedy? To potrwa nawet do pół roku”. Pół roku mam czekać na taki wyrok? Nie ma szans. Nastawiłam się na działanie, dzwoniłam gdzie się dało. Dla mnie to było jak siedzenie w czyśćcu, po którym jest tylko niebo albo piekło. Byłam przekonana, że to jest jedna wielka pomyłka. Złościłam się na lekarzy, że odbierają mi radość z pierwszych dni macierzyństwa. Tysiące myśli kłębiących się w głowie, leki uspokajające, krótkie drzemki, w które zapadałam, a potem znów się budziłam w nadziei, że to był tylko koszmarny sen.
Wyniki badań potwierdziły wadę genetyczną. Zaczęłam działać, bo działanie to dla mnie najlepsze lekarstwo na wszystko. Dzwoniłam po znajomych i nieznajomych, przekopywałam internet. Krystian miał cztery tygodnie, gdy trafił na rehabilitację. Chodziłam po wszystkich możliwych lekarzach, znachorach, bioenergoterapeutach. Dla mnie nie miało znaczenia kim jest osoba, która ma pomóc. Ktoś mi dał numer telefonu, adres, byłam gotowa pójść. Byłam w Krakowie, Wrocławiu, Kanadzie. Byłam gotowa pojechać na koniec świata.
Na co liczyłaś?
Że znajdę na to lekarstwo. Wydawało mi się niemożliwe, że nie ma leku na zespół Downa. Przecież my żyjemy w czasach, gdzie mówi się nam, że można wszystko, że ciężką pracą uda się osiągnąć każdy cel. Więc wydawało mi się, że jeśli poruszę niebo i ziemię, to sama wygram z zespołem Downa. Cały świat nie wygrał, ja wygram.
Kiedy zrozumiałaś, że to się nie stanie?
Kiedy Krystian miał 6 lat.
Wtedy zaczęła się depresja?
Wtedy był punkt kulminacyjny. Depresja to nie jest coś, co się dzieje nagle. Oczywiście, są kryzysy w naszym życiu, przy których możemy popadać w stany depresyjne. Ale nie każdy zachoruje na depresję, bo są ludzie, którzy podnoszą się po stracie, idą dalej. Inni do depresji mają słabość, ja mam. Tłumiłam uczucia, żeby dalej nieść perfekcyjny świat, który zbudowałam. Żeby nie rozklejać się, nie zmieniać trasy, nie poddać się. Na pokonywanie słabości szło bardzo dużo mojej energii. Ale pamiętam różne momenty, które powinny mi dać do myślenia.
Pierwszy kryzys miałam w chwili, gdy w moim życiu wszystko dobrze się układało. Już był dom, syn, małżeństwo, firma. Każdy patrzący z boku powiedziałby: szczęściara. A ja codziennie rano jechałam samochodem do pracy z poczuciem: „po co mi to wszystko?”. Tyle pracuję, że nie mam kiedy wydawać zarobionych pieniędzy, mam tyle obowiązków, nie odpoczywam. Gnębiło mnie poczucie winy, że poświęcam zbyt mało czasu mojemu dziecku, że bardziej tęskni za nianią, gdy ja wracam, niż za mną, gdy wychodzę do pracy. Czułam się jak w pułapce.
Poszłam na terapię i wydawało mi się, że szybko ogarnęłam kryzys. Perfekcyjnie odrabiałam terapeutyczne zadania domowe, terapeuta był zadowolony, ja byłam zadowolona. Galopowałam dalej przez życie. Urodził się Krystian. Przez ponad rok nie pokazałam się w pracy. Okazało się, że mimo to firma prosperuje całkiem dobrze. Krystian pokazał mi, że można zwolnić. On mnie nauczył, że nie cel jest ważny, ale droga. Bo przy nim cele udawało się osiągać do dziewiątego miesiąca życia. To był nadludzki wysiłek. Potem cele stawały się coraz trudniejsze do osiągnięcia, a mi zabrakło w końcu sił. Kompletnie zapomniałam o normalnej relacji matka-syn. Zapomniałam o sobie, swoich marzeniach i swoim życiu. To była ustawiczna, katorżnicza praca, nieustanna walka już nie tylko z moimi słabościami, ale i jego możliwościami.
W międzyczasie pojawiła się Ada. Ja chciałam zaadoptować dziecko od kiedy urodził się najstarszy syn, Aleksander. Mąż powiedział, że zaadoptujemy trzecie. Gdy urodził się Krystian, spytał, czy wciąż tego chcę. Powiedziałam, że tak. Zawsze tego chciałam bez względu na okoliczności. Ada się pojawiła jak Krystian miał cztery lata. Była malutka, miała trzy miesiące. Znów pieluszki, wstawanie. To wymagało ode mnie mnóstwo wysiłku fizycznego, na który ja już nie bardzo miałam siłę. Przy tym mordercza rehabilitacja Krystiana i Aleksander, który miał już 10 lat, szkołę, kolegów i swoje problemy.
Ada dużo krzyczała, płakała, musiałam ją poznać. Pomimo zaledwie trzech miesięcy w rodzinnym pogotowiu opiekuńczym już miała swoje traumy. Nikt nigdy jej nie przytulał. Jest zasadnicza różnica pomiędzy noszeniem noworodka, karmieniem go, a czułym matczynym dotykiem. Ona tego nie znała. Potwornie płakała, gdy się ją przytulało. Płakała przed, w trakcie i po jedzeniu. Musiałam się jej nauczyć i ją nauczyć bycia kochaną. Dzisiaj jest cudowną małą dziewczynką, która przytula się i kocha w niezwykły sposób. Jednak wtedy mój organizm nie dawał już rady. Za dużo wyzwań, za mało snu. Zakatowałam go prawie na śmierć.
To znaczy?
Moje ciało zaczynało szwankować w najróżniejszy sposób. Czułam się jak rozklekotany samochód, który za chwilę rozsypie się na kawałki. Potwornie bolała mnie głowa, kręgosłup, prawe biodro, lewe oko. Drętwiały mi kończyny. Miałam zawroty głowy i zaniki pamięci. Napady paniki. Gdy rano wstawałam wszystko we mnie “musowało”.
Nikt ci nie pomagał?
Pomagali, oczywiście. Była pani, która przychodziła nam pomagać, ale spróbuj pomóc perfekcjonistce. Kto zrobi dzieciom obiad lepiej niż ja? No nikt przecież.
Budziłam się rano rozczarowana tym, że się obudziłam. Jechałam samochodem i nie wiedziałam gdzie jadę. Wszystko starałam się pokonywać, łykałam tabletki przeciwbólowe, piłam kawę, cuciłam się energetykami. Wydawało mi się, że jeśli się tylko trochę lepiej postaram, to na pewno sobie z tym wszystkim poradzę.
Kiedyś poszliśmy z mężem do teatru na „Białą bluzkę” Krystyny Jandy. Scena nagle zaczęła wirować, przekręcać się. Wróciliśmy do domu, zmierzyłam ciśnienie i trzeba było dzwonić po karetkę.
Zajechałaś się.
Tak. Był marzec. W oczekiwaniu na karetkę wyszłam na balkon. Okryłam się kołdrą, a głowę położyłam na zimnych kafelkach. Czekałam na sygnał karetki. Myślałam, że umieram.
W szpitalu zdiagnozowano u mnie nadciśnienie, którego źródłem była nerwica i depresja. Wtedy zrozumiałam, że właśnie teraz muszę podjąć decyzję, czy chcę żyć, bo jeśli pociągnę tak dalej, to czeka mnie zawał, wylew, albo rak, bo moje ciało się poddało.
Przez długi czas żyłam tylko dlatego, że musiałam. Byłam już bardzo zmęczona, a przy życiu trzymała mnie jedynie świadomość, że jestem potrzebna moim dzieciom, a Krystianowi będę jeszcze potrzebna bardzo długo. Straciłam jednak siebie, zapomniałam o moich marzeniach, nie miałam żadnych celów. Chciałam tylko przetrwać aż do końca, sprostać wymaganiom, jakoś to ogarnąć z dnia na dzień. I czasami miałam nadzieję, że po prostu rano się nie obudzę.
Zrozumiałam, że już tak nie mogę, muszę coś zmienić. Muszę nauczyć się żyć nie tylko dla moich dzieci, ale dla siebie samej.
I co zrobiłaś?
Zaczęłam szukać, poszłam na terapię. Jedną, drugą, trzecią. Konwencjonalną, niekonwencjonalną, warsztaty. Zaczęłam słuchać audiobooków, bo nie miałam czasu, ani siły na czytanie książek. Myślę, że to jest największy problem kobiet. Nie mamy czasu ani siły żeby się sobą zająć. Często nie mamy czasu nawet na diagnozę naszych chorób, a co dopiero na ich leczenie. Bo jeżeli matka trójki dzieci słyszy, że ma się lepiej odżywiać, więcej spać i ćwiczyć to wywraca oczami i pyta: „kiedy i w jaki sposób?!”.
Mam prawo być sobą? Nie muszę się zmieniać? Dlaczego dopiero dziś to wiem...
Marzyłam o tym żeby uciec, zaszyć się w jakiejś aśramie i tam medytując szukać sensu swojego życia. Tylko, że ja miałam trójkę dzieci, rodzinę, dom i firmę. Nie stać mnie było na taką rewolucję. Zaczęłam więc szukać siebie metodą małych kroków, drogą ewolucji. Dzięki audiobookom pokochałam korki.
Pierwszą książką, którą przesłuchałam było: „Jedz, módl się i kochaj”. To była książka o mnie. Tyle, że Elisabeth Gilbert nie miała dzieci i mogła wyjechać na rok w poszukiwaniu sensu życia, ja nie. Moje dzieci budziły się o szóstej rano, trzeba je było zawieźć do szkoły, potem przywieźć, nakarmić. Nie mogłam sobie pozwolić na wyjazd, a rady typu: wstań pół godziny wcześniej i idź na spacer, albo zacznij głębiej oddychać powodowały u mnie napady histerycznego śmiechu. Bo wstawałam o piątej rano, a kładłam się między dwunastą, a pierwszą w nocy. Pędziłam przez życie tak szybko, że prędzej osiągałam bezdechy, niż spokojne oddechy. Musiałam znaleźć inny sposób. Zupełnie intuicyjnie odkryłam metodę małych kroków, bo wiedziałam, że dalej już nie mogę tak żyć.
Jak żyć?
W całym tym zgiełku była jedna jedyna osoba, o której kompletnie zapomniałam. To byłam ja sama. W tym momencie musiałam postawić siebie na pierwszym miejscu i to była najtrudniejsza rzecz, bo my jesteśmy uczone, że najpierw są dzieci, potem mąż, potem praca, dom, a dopiero, na szarym końcu my i już nie ma na nas czasu.
Pamiętam, jak robiłam śniadanie dla rodziny. Tyle tych rzeczy, pamiętania kto co lubi, a czego nie, ale zapominałam o śniadaniu dla siebie. W pewnym momencie w ogóle zapominałam, że istnieję.
Jak znalazłaś czas dla siebie?
Malutkimi kroczkami. Dawałam sobie pozwolenia na pięć minut przyjemności w ciągu dnia. Zadawałam sobie pytania, jakie zadaje się małemu dziecku. Wchodziłam do sklepu i pytałam: na które ciastko masz dzisiaj ochotę Kochanie? Na początku nie umiałam odpowiedzieć nawet na tak proste pytanie. Zrozumiałam, że ja nie potrafiłam nawet usiąść żeby zjeść to ciastko. Zawsze coś było do zrobienia, ugotowania, posprzątania. Zawsze gdzieś pędziłam. Zawsze miałam jakiś cel przed sobą i pędząc do niego byłam ślepa na uroki teraźniejszości upatrując ukojenia w przyszłości, gdy dany cel osiągnę. Tymczasem w momencie, gdy go osiągałam, natychmiast rodził się kolejny i tak pędziłam rano do pracy, sądząc, że gdy tam dotrę będzie spokój. W pracy pędziłam do jej końca, by zdążyć po dzieci, a już gdy jechałam z nimi samochodem moje myśli galopowały w kierunku wszystkich tych rzeczy, które muszę zrobić, gdy wrócę do domu.
Nie umiałam zauważyć ani zachwycić się urokiem chwili obecnej. Nie było opcji, żebym w spokoju wypiła kawę. Ja ją piłam w biegu. Doszłam do takiego etapu, że rano piłam kawę pod prysznicem. Zaczęłam szukać chwil, którymi mogę się zachwycić, niczym ślepiec w ciemności zaczęłam doświadczać nowych doznań. Macać, dotykać, szukać chwil przyjemności. Małych radości. Tych drobnych rzeczy, za które mogę na koniec dnia być wdzięczna. Postanowiłam znaleźć czas na tę kawę. Na siedząco, wśród kwiatów na moim balkonie. Bez wyrzutów sumienia. Bez składania prania jedną ręką. Na to cholerne ciastko z bezą cytrynową bez liczenia kalorii. Uczyłam się na nowo słuchać swoich potrzeb, bo wcześniej żyłam jak robot. Poszłam na terapię, a tam napisałam swój życiorys emocjonalny co dla mnie było bardzo ważną rzeczą. Odkryłam pewne wzorce…
Kto u Ciebie był perfekcjonistą?
Wszyscy. Tata był perfekcjonistą w pracy, mama, która prowadziła dom też sobie nigdy nie dawała chwili wytchnienia. U nas w domu w ogóle nie było takich pojęć jak „wypoczynek” i „przyjemność”. U nas się nie odpoczywało.
Na warsztatach nauczyłam się pisać afirmacje. To bardzo ważna część powrotu do siebie. Żyjemy według wzorców, pewnych paradygmatów, których uczyliśmy się od chwili narodzin. Jeżeli jako małe dziecko ciągle słyszałaś, że wszystko robisz źle i że: „TY nic nie umiesz”, to twoja podświadomość przyjęła do wiadomości, że nic nie umiesz, jesteś do niczego i jesteś zwyczajnie głupia. Twoja podświadomość chłonęła jak gąbka podsłuchane rozmowy, w których mówiono, że ONA jest głupia, nic nie umie, nic jej nie wychodzi. I w końcu zaczęłaś sama sobie powtarzać: JA jestem przecież głupia, nic nie umiem, nic mi nigdy nie wychodzi. Jeśli chcemy to zmienić, musimy nauczyć naszą podświadomość nowych przekonań dokładnie tą samą drogą, którą nauczyła się tych niewłaściwych, destrukcyjnych. Chodzi o to, żeby zmienić podświadomość. Bo jeśli moja podświadomość jest np przekonana, że ja zasługuję na miłość i szacunek to tak steruje moimi świadomymi działaniami, że nie pozwoli mi związać się z kimś, kto mnie nie nie szanuje. Podświadomie postawię granice bezpieczeństwa. To my sami uczymy każdego spotkanego człowieka jak ma nas traktować. A traktuje nas tak, jak my sami siebie traktujemy. Jeśli traktujemy siebie z miłością i szacunkiem, inni też tak nas będą traktowali, a ci co nie potrafią, odbiją się od ciebie jak piłka pingpongowa, odejdą, czasem nie bez walki, ale w końcu zniknął z twojego życia.
Wtedy się rozwiodłaś?
Tak.
Nie szanowałaś siebie?
Każdej osobie, która jest w depresji brakuje szacunku do siebie i miłości własnej.
Afirmacje ci pomogły?
Afirmacje, wizualizacje, obrazowanie, medytacje, joga, krav maga, audiobooki, książki i najróżniejsze terapie. Szukałam, doświadczałam, uczyłam się i poznawałam siebie. Nie znalazłam wtedy żadnego poradnika napisanego przez kogoś, kto sam przeszedł tę drogę. Były poradniki pisane przez psychologów, psychiatrów, teologów, duchownych różnych wyznań i lekarzy. Dlatego postanowiłam napisać książkę, w której opiszę całą moją drogę jak wyszłam spod przysłowiowej kołdry i zaczęłam naprawdę żyć. Bez lęku, ale z zachwytem i pasją. Tak powstała Depresjologia.
Pamiętam moment, gdy poczułam mój pierwszy zachwyt bez powodu. Siedziałam w wynajętym mieszkaniu, na balkonie ze szklanką wody, świeciło słońce, a jego promienie załamywały się na krawędzi szklanki tworząc maleńkie słoneczko. To słoneczko było tylko moje. Łzy spływały mi po policzkach. To były łzy zachwytu.
Teraz takie emocje odczuwam bardzo często. Choćby dzisiaj, gdy jechałam na spotkanie z tobą. Od rana lał deszcz, ponura pogoda. Można powiedzieć “depresyjna”. Jadę samochodem, w radio śpiewa Joe Coker i nagle zza chmur wyszło słońce. Taka słoneczna dziura w niebie. Zachwycające. Poczułam, że świat mnie kocha.
Już nie mam obsesji celów. Liczy się „tu i teraz”. Codziennie rano wożę Krystiana do szkoły w Nieporęcie. To dosyć daleko. Trochę się tego obawiałam, a to jest mój i Krystiana najwspanialszy czas w ciągu całego dniu. Trzymam go za rękę, on mnie głaszcze. Rozmawiamy. On mówi po swojemu, ja podpowiadam mu słowa. I ta nauka jest o wiele bardziej efektywna niż siedzenie i tłuczenie mu do głowy słówek.
Od lipca 2016 jesteś mamą zastępczą Michała, szesnastolatka. Jak zostałaś mamą kolejnego dziecka?
Michał to kolega Aleksandra. Poznali się w pierwszej klasie gimnazjum, Michał był pierwszą osobą, którą zauważyłam w nowej szkole. Wesoły, z radosnymi ciemnymi oczami. Kiedy zaczął do nas przychodzić, a Aleksander powiedział mi, że mieszka w domu dziecka, nie mogłam uwierzyć. Nijak nie pasował do stereotypu chłopaka z domu dziecka. Taki fajny chłopak, zawsze uśmiechnięty.
Maluchy bardzo go pokochały. Krystian nie lubi siadać z obcymi ludźmi do posiłków, a Michałowi zawsze nakrywał do stołu, cieszył się z jego obecności. W pewnym momencie Michał spędzał z nami cały czas i przykro nam było za każdym razem, gdy musiał wracać na noc do domu dziecka. Nie mogliśmy razem wyjechać na weekend, ani na wakacje. Dzieci bardzo chciały, żeby Michał z nami zamieszkał. Ja też, choć przyznam, że trochę się bałam. W końcu już sama wychowywałam trójkę dzieci, a tu taki nastoletni kwiatek. Ale nauczyłam się przyjmować dary, które otrzymuję od życia. Michał jest takim darem. Nie panowałam kolejnego dziecka, ale dzisiaj wiem, że najlepszy plan na życie, to niezaplanowana zmiana planów. To umiejętność przyjmowania takich darów jak Michał. Złożyłam odpowiednie wnioski do sądu i zrobiłam kurs dla rodzin zastępczych. Od 26 lipca 2016 Michał mieszka z nami na stałe. Jest cudowny.
Jak teraz wygląda twój dzień?
O 5.30 dzwoni budzik. To już nie boli tak bardzo jak kiedyś. Jeśli poprzedniego wieczoru położyłam się późno, budzik przestawiam na 6.00 i pozwalam sobie na luksus dodatkowego snu. Wcześniej bym siebie za to karciła, dziś się tym delektuję. O szóstej parzę kawę, karmię koty i zaczynam robić śniadanie. Dla każdego przygotowuję coś innego, ale dziś to krzątanie przy innych sprawia mi przyjemność, bo sama też umiem o siebie zadbać.
Pierwszy wstaje Krystian, bo on potrzebuje dużo czasu na przygotowanie, a każda próba przyspieszenia powoduje jego złość i opór, lepiej więc go nie pośpieszać. Sam wybiera sobie ubranie, sam się ubiera, potem pakuje przygotowane przeze mnie śniadania do odpowiednich plecaków: dla siebie, siostry i braci. To jego poranny rytuał. Ja w tym czasie uciekam do łazienki. Szykuje się, budzę chłopaków, na samym końcu budzę Adę. Wychodzimy z domu przed ósmą. W każdą niedzielę rodzinnie jemy obiad w restauracji. Za każdym razem inny członek rodziny wybiera miejsce. Ada uwielbia placki, Krystian chce pizzę, chłopaki ciągną nas na kebaba, a ja staram się poszerzać horyzonty kulinarne i wybieram jakieś nowości. Jestem zupełnie inna niż 3, 5, czy 10 lat temu. Wtedy miałam wszystko, ale nie miałam siebie. Dziś już nie muszę mieć wszystkiego, bo szczęśliwym ludziom niewiele do szczęścia potrzeba.
Polecamy! „Marihuana medyczna uratowała życie mojego dziecka!” Wywiad z autorką książki o marihuanie medycznej