„Ślub od pierwszego wejrzenia” – opinia

ślub fot. Fotolia
Zaczęłam oglądać „Ślub od pierwszego wejrzenia”, żeby zobaczyć, kto i dlaczego jest na tyle zdesperowany, by przysięgać miłość na całe życie zupełnie obcej sobie osobie, w dodatku w programie telewizyjnym emitowanym na całą Polskę. Skończyło się na tym, że irytowali mnie nie tyle jego uczestnicy, co eksperci, którzy z pełnym przekonaniem próbowali wtłaczać w młode pary nie do końca sensowne rady i wskazówki.
Marta Słupska / 01.12.2017 12:39
ślub fot. Fotolia

Przyznaję bez bicia: obejrzałam najnowszy sezon „Ślubu od pierwszego wejrzenia”. Ten „eksperyment społeczny”, jak lubią mówić o nim twórcy, był moim guilty pleasure oglądanym ukradkiem na laptopie podczas weekendowego sprzątania czy prasowania – niby od niechcenia, a jednak z zaciekawieniem. Zaczęłam go oglądać, żeby zobaczyć, kto i dlaczego jest na tyle zdesperowany, by przysięgać miłość na całe życie zupełnie obcej sobie osobie, w dodatku w programie telewizyjnym emitowanym na całą Polskę, a skończyło się na tym, że irytowali mnie nie tyle jego uczestnicy, co eksperci, którzy z pełnym przekonaniem próbowali wtłaczać w młode pary nie do końca sensowne rady i wskazówki. Pisząc eufemistycznie, oczywiście.

No dobrze, wprawdzie nie jestem psychologiem, jak doktor Piotr Mosak, antropologiem, jak profesor Bogusław Pawłowski, ani tym bardziej seksuologiem, jak Monika Staruch, którzy występują w „Ślubie od pierwszego wejrzenia” jako eksperci, jednak swoje wiem i tego się będę trzymać. A wiem, bo jak każdy mam swoje doświadczenia, wypracowane przez lata trwania związku, który niedawno zamienił się w małżeństwo, a także wynikające z poprzednich damsko-męskich relacji, których w normalnym życiu doświadcza każdy z nas.

Przyznaję jednak, że podczas oglądania programu zastanawiałam się, czy te zwyczajne, życiowe doświadczenia można w ogóle porównywać do reguł show, którymi rządzi się program i które stawiane są przed jego młodymi uczestnikami. W programie wszak, w którym naturalny rytm zawierania znajomości pomiędzy dwiema osobami zostaje zaburzony, bo przecież między uczestnikami nie ma stopniowego poznawania się przed ślubem, testowania i zdobywania (a jeśli już, pojawia się dopiero po zawarciu związku małżeńskiego), nie ma miejsca na NORMALNOŚĆ, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Może więc ocenianie uczucia rodzącego się pomiędzy osobami występującymi w „Ślubie od pierwszego wejrzenia” tą samą miarą, którą wartościujemy normalne związki, jest błędne?

Dla przypomnienia lub wyjaśnienia osobom, które programu nie znają: w show, bo trudno nazwać je inaczej, występują trzy pary dobrane przez wspomnianych już wcześniej ekspertów. O tym, kto do kogo według nich pasuje i kto z kim powinien zawrzeć związek małżeński, rzekomo decydują liczne testy przeprowadzane na uczestnikach: mierzy się więc ich parametry, łącznie z szerokością nosa i długością uszu, sprawdza, jak reagują na zapach potu potencjalnych partnerów i dokładnie wypytuje o życiowe i seksualne preferencje. Niby szczegółowo i naukowo, tylko jakoś nutki uczucia w tym brak, co wychodzi na jaw już przed ołtarzem i było szczególnie widoczne po reakcji jednej z uczestniczek programu, Pauliny, która w Pałacu Ślubów na widok dobranego jej przez ekspertów Krzysztofa tylko kwaśno się uśmiechnęła. Po ceremonii nie szczędziła zresztą gorzkich słów na temat tego, jakie pierwsze wrażenie zrobił na niej – wówczas już od kilku godzin – mąż „Krzyś”.

Nie zrozumcie mnie źle – ja naprawdę dobrze życzę wszystkim parom, które poznały się w „Ślubie od pierwszego wejrzenia”. Zdecydowały się na uczestnictwo – trudno, ich wybór. Mleko już się rozlało, teraz trzeba tylko trzymać kciuki za ich związki i mieć nadzieję, że program nie podkopie ostatecznie ich wiary w płeć przeciwną. Chcę też wierzyć w dobre intencje ekspertów, którzy w ciągu miesiąca trwania programu odwiedzali uczestników, chociaż czasem miałam wrażenie, że zamiast radzić im to, co powinno być dobre dla ich związków, kierowali się raczej oglądalnością show i tym, by nie wypaść z roli i nie musieć przyznać się do błędu, że swatanie na ekranie nie jest jednak takim świetnym pomysłem.

Trzy eksperckie rady najbardziej zapadły mi w pamięć – nie chodzi o to, że są głupie czy nieżyciowe, według mnie nie są po prostu odpowiednie dla osób, które dopiero co się poznały, w ciągu kilku godzin zostały wmanewrowane w małżeństwo z obcą osobą i przed kamerami zmuszane do uzewnętrzniania swoich potrzeb i obaw. Zamiast zostawić im pole do jakiegokolwiek wyboru i prywatności, robienia tego, co dla nich naturalne i postępowania zgodnie z naturalnym biegiem wydarzeń, eksperci od pierwszych dni namawiają ich do skoku na głęboką wodę (jakby zaaranżowane małżeństwo nie było już wystarczająco ryzykowne!).

Oto one.

Rada nr 1.: „Od razu ze sobą zamieszkajcie”.

Ja rozumiem, że takie są zasady programu i wszystko zmierza do tego, by jak najbardziej podnieść oglądalność, ale nie wydaje mi się, żeby mieszkanie na siłę z obcą sobie osobą, którą zna się zaledwie od kilku dni, było taką świetną decyzją. Dlatego całkowicie rozumiem postępowanie jednej z par – Agnieszki i Marcina – którzy po powiedzeniu sobie sakramentalnego „tak” i powrocie z tygodnia miodowego zdecydowali się widywać tylko w weekendy. Czy to takie złe, że w pierwszym miesiącu związku postanowili pozostawić go naturalnemu biegowi wydarzeń, zamiast od razu wtłaczać się w ramy starego, dobrego małżeństwa? Że woleli poznawać się stopniowo, zamiast w pierwszym tygodniu znajomości kłócić się o porozrzucane w pokoju skarpetki, które możemy przecież wybaczyć ukochanej osobie, ale takiej, którą znamy od kilku dni, to już mniej chętnie?...

Tymczasem eksperci na każdym kroku wymuszali od Agnieszki i Marcina to, by mężczyzna w końcu się do niej wprowadził. Argumentowali, że przecież nie będzie miał tak daleko do pracy, a ich związek na tym zyska, bo szybciej się do siebie zbliżą. Tylko czy szybciej znaczy lepiej i na długo?

Rada nr 2: „Jak najszybciej uprawiajcie seks”.

Nie zamierzam odnosić tej rady do realnego życia, bo rządzi się ono innymi prawami, ale kiedy w co drugim odcinku programu słyszałam z ust ekspertki, że wszystko między zeswatanymi na ekranie parami jest w porządku, bo uprawiają już seks, a jak seksu brak, to oj, coś wyraźnie nie gra i trzeba dążyć do tego, żeby pożądanie się jednak pojawiło, to otwierałam coraz szerzej oczy ze zdziwienia. Serio, to profesjonalna rada?

Na poparcie tego, że seks na siłę między ludźmi, którzy poznali się przed kamerami i od kilku dni tworzą prawdziwe i jednocześnie udawane, bo zaaranżowane przez nieznających ich ekspertów, małżeństwa, to nie do końca dobry pomysł, przytoczę tylko historię jednej z par drugiego sezonu „Ślubu od pierwszego wejrzenia”. Ania i Grzegorz poczuli do siebie sympatię już w trakcie składania przysięgi (wow, jak to brzmi…), a potem było już tylko lepiej: przytulanie, buziaki co trzy minuty, zalotne uśmiechy, trzymanie się za rączki… no i seks oczywiście, czego nie kryli przed telewidzami w swoich opowieściach. Widzenie partnera przez różowe okulary skończyło się wraz z powrotem do Polski z tygodnia miodowego na Teneryfie: od tego czasu, gdy zaczęło się prawdziwe życie, Grzegorz nagle stwierdził, że on do małżeństwa to jednak nie dorósł i poślubienie Ani chyba nie było dobrą decyzją. Ostatecznie para zdecydowała się na rozwód – okazało się bowiem, że na bliskość i przywiązanie liczyła tylko Ania, jej nowy mąż zaś czuł najwyraźniej tylko wspomniane pożądanie, które szybko przeminęło. Udany, jak wspominali, seks ich związku więc jednak nie uratował.

Rada nr 3.: „Marzyciel i realista to dobry przepis na związek”.

Według doktora Piotra Mosaka marzyciel i realista świetnie dogadają się w związku, bo będą się równoważyć: gdy jedna osoba popuści wodzy fantazji, druga będzie sprowadzać go na ziemię. Takie zdanie wyraził w ostatnim odcinku programu, rozmawiając z Anią i Grzegorzem, jakby próbując ich przekonać, że ich zeswatanie w programie miało sens, chociaż oboje mają całkowicie odmienne życiowe priorytety i oczekiwania.

Czy osoba, która buja w obłokach, będzie szczęśliwa z kimś, kto twardo stąpa po ziemi? Niekoniecznie. A czy ktoś, kto jest realistą, będzie z łatwością dogadywać się z kimś, kto żyje w świecie fantazji? Z pewnością nie. W to nie uwierzę. Sama jestem realistką i zwyczajnie drażnią mnie osoby, które nie potrafią trzeźwo patrzeć na życie, a zamiast podejmować decyzje, wolą tracić czas na snucie wizji, które nigdy się nie ziszczą. Oszalałabym, gdybym musiała przez cały czas sprowadzać takiego partnera na ziemię i tłumaczyć mu, że to, co sobie wymyślił, nie ma sensu. W końcu w małżeństwie poszukujemy miłości i wsparcia, a nie dziecka we mgle.

Na koniec jeszcze mała dygresja – myśl, która towarzyszyła mi przez cały czas oglądania programu: miłość to nie matematyka i nie da się jej wyliczyć. To, że w badaniach wyszło, że pan X ma idealne parametry i w teorii świetnie pasowałby do pani Y, wcale nie oznacza, że są dla siebie stworzeni, a po pierwszym spotkaniu wpadną sobie w objęcia i będą żyli długo i szczęśliwie. Gdyby to było takie proste, korzystalibyśmy z aplikacji na telefon, która zeswatałaby nas z sąsiadem, kolegą z pracy czy nieżonatym listonoszem. Może dlatego większość par pierwszej i drugiej edycji „Ślubu od pierwszego wejrzenia” zupełnie do siebie nie pasowało i ostatecznie zdecydowało się na rozwód…

Nowa reklama Pepco oburza. „Umacniacie stereotypową rolę kobiety”, czyli miało być rodzinnie, a wyszło seksistowsko?

Redakcja poleca

REKLAMA