Piękna Olga Bończyk

Olga Bończyk fot. MW MEDIA
Olga Bończyk znów jest zakochana! Ma za sobą dwa małżeństwa, ale to o nowym partnerze Pawle mówi, że jest jej przeznaczony. Aktorka opowiada nam o przyjaźni z byłymi mężami, dzieciństwie w rodzinie głuchoniemej i o tym, jak być piękną po czterdziestce.
/ 17.07.2008 14:52
Olga Bończyk fot. MW MEDIA
Spotykamy się w piątek trzynastego, ale Olga Bończyk nie jest przesądna. Twardo stąpa po ziemi, bo życie nigdy jej nie rozpieszczało. Zrobiła karierę, mimo że nikt poza rodziną nie wierzył w jej sukces.

Ma za sobą dwa małżeństwa, ale nie przestała wierzyć w prawdziwą miłość i mówi, że w końcu spotkała swoją drugą połówkę jabłka. Promienieje, uśmiecha się, jest bardzo szczęśliwa. W styczniu skończyła czterdzieści lat i śmiało można powiedzieć, że wiek jej służy – im jest dojrzalsza, tym piękniej wygląda. Niejedna dwudziestolatka może jej pozazdrościć nienagannej figury i kobiecego uroku.

- Ma pani kryzys czterdziestki?
Olga Bończyk:
Od trzech lat stosowałam chytry plan, żeby nie mieć problemów z wiekiem. Kiedy miałam 37 lat, mówiłam, że jestem kobietą przed czterdziestką. Tak się do tego przyzwyczaiłam, że kiedy przekroczyłam tę magiczną granicę, nawet tego nie zauważyłam.

- Może to dlatego, że tak świetnie pani wygląda?
Olga Bończyk:
Rzeczywiście ten komplement nie jest mi obcy (śmiech). Bardzo mnie to cieszy, choć czasami sama się z siebie śmieję, że nic nie robię, a wyglądam nadal całkiem dobrze. Od dwóch lat nie byłam u kosmetyczki ani w spa. Pewnie mam dobre geny! Staram się dbać o siebie przede wszystkim poprzez to, co jem. Gotowanie jest moją pasją, nauczyłam się tego od mamy. Uwielbiam bawić się smakami, po sklepie spożywczym mogę chodzić cały dzień. Muszę uważać na to, co mam na talerzu, bo mam tendencję do tycia. Jem często, ale mało.

- I pewnie spędza pani codziennie godzinę na siłowni?
Olga Bończyk:
Wszystkich zaskoczę, ale sport uprawiam jedynie rekreacyjnie. Czasem basen, trochę jeżdżę na rowerze. A po ciężkim dniu pracy najbardziej lubię pogapić się w telewizor. Nogi na stół, kot Lucjan na kolana i tak się najlepiej relaksuję.

- A obok przytulony do pani siedzi nowy mężczyzna pani życia...
Olga Bończyk:
To prawda, jestem zakochana, ale na pewno moim nowym partnerem nie jest mój menedżer Maciej Mizgalski, jak można było ostatnio przeczytać w prasie. To osoba niezwiązana z branżą medialną. Mój Paweł jest biznesmenem. Szanuje to, że ja jestem rozpoznawalna, ale nie chce, by dotyczyło to także jego. Poprosił mnie, by mógł zostać anonimowy. Ja również chcę, żeby tak było.

- Czy kobiecie po dwóch małżeństwach łatwo jest wejść w nowy związek?
Olga Bończyk:
Było mi bardzo trudno. Kiedy poznałam Pawła, powiedziałam mu, że nie jestem gotowa. Poczekał… Jesteśmy parą pół roku. Dziś mogę powiedzieć, że nigdy w życiu nie spotkałam takiego mężczyzny jak on. Jest typem dżentelmena sprzed lat – szarmancki, elegancki, staromodny w tym dobrym znaczeniu. Z jednej strony jest bardzo silny, z drugiej delikatny. Traktuje mnie jak swój skarb, po prostu nosi mnie na rękach. Dba o to, żebym czuła się kobietą, wyręcza mnie w najróżniejszych zajęciach. Jeśli może, jeździ ze mną na koncerty. Dopasowujemy się do siebie. Oboje jesteśmy już dorośli i wiemy, na czym zależy nam w życiu.


- Planujecie małżeństwo?
Olga Bończyk:
Myślę, że nie jest to nam na razie potrzebne.

- A inne magiczne słowo na „m”, macierzyństwo?
Olga Bończyk:
Są chwile, kiedy o tym myślę. Instynkt macierzyński na razie przelewam na dzieci brata.

- A jak dziś wyglądają pani relacje z byłymi mężami?
Olga Bończyk:
Z perspektywy czasu na swoje małżeństwa patrzę ciepło. Ale te doświadczenia nie były dla mnie łatwe. Jesteśmy przyjaciółmi i bardzo jestem szczęśliwa, że udało nam się takie relacje zachować.

- Ostatnio oglądaliśmy panią w telewizji Polsat. Co zmienił w pani życiu show „Jak Oni śpiewają”?
Olga Bończyk:
Program mnie odmienił, choć wcześniej długo zastanawiałam się nad tym, czy wystąpić. Dziś, gdybym miała jeszcze raz podjąć decyzję, znów powiedziałabym „tak”. Przełamałam bariery, które we mnie siedziały od lat. I te zawodowe, i te prywatne. Czuję, że wyszłam z kokonu. Stałam się bardziej otwarta dzięki temu, że w programie zaśpiewałam piosenki, o których wcześniej nawet bym nie pomyślała. Mówię na przykład o utworze „Let’s Get Loud” z repertuaru Jennifer Lopez.

- Czy teraz zobaczymy Olgę Bończyk w popowej odsłonie?
Olga Bończyk:
Aż tak bardzo się nie zmieniłam (śmiech). Ale myślę o nagraniu dwóch płyt. Pierwsza będzie zbiorem piosenek autorskich w pięknych aranżacjach. Druga to zbiór utworów, które wykonywałam w „Jak Oni śpiewają”. Chcę to zrobić dla tych wszystkich, którzy odkryli mnie na nowo przez moje śpiewanie. Nagle w fanklubie, w którym było kilkadziesiąt osób, mam zarejestrowanych ponad tysiąc fanów. I ta druga płyta ma być ukłonem w stronę tych, którym podobał się mój występ w programie.

- Kiedy w Dzień Matki zaśpiewała pani „Cudownych rodziców mam”, emocje w programie na żywo były ogromne. Pani płakała, Kasia Cichopek płakała, wszyscy uczestnicy byli bardzo wzruszeni. Co się stało?
Olga Bończyk:
Nie byłam przygotowana na tak wielkie emocje. Na próbie generalnej nie widziałam filmiku, który zawsze pojawia się przed występem. Tym razem to był krótki reportaż, w którym wspominałam swoich rodziców. Kiedy zobaczyłam na żywo ten materiał, wzruszyłam się i nie umiałam opanować emocji. Łzy zaczęły mi płynąć same. Bałam się, że nie wykrztuszę z siebie żadnego dźwięku, a tak bardzo chciałam tę piosenkę zaśpiewać, by publicznie złożyć rodzicom hołd za to, jak dla mnie i mojego brata się poświęcili. Cieszę się, że to zrobiłam. Bardzo ucieszyły mnie komentarze widzów po programie. Pisali, że dziękują mi za prawdę, którą pokazałam.

Olga Bończyk-"Cudownych rodziców mam..."


- Jak żyło się dziecku z fenomenalnym słuchem muzycznym w rodzinie, w której oboje rodzice byli głuchoniemi?
Olga Bończyk:
Od zawsze czułam, że jedną nogą stoję w świecie ciszy, drugą w świecie dźwięków. Język migowy był naturalnym sposobem porozumiewania się w naszej rodzinie. Nie uczyłam się go specjalnie, od dzieciństwa wypełniały nasz dom słowa układane w znaki. Mój dom przepełniony był miłością i wiarą we mnie i w mojego brata. Rodzice poświęcali nam mnóstwo uwagi. Żyłam w poczuciu, że rodzina to team, którego siłą napędową jest miłość. Ta siła pozostanie ze mną do końca życia.


- Czy to prawda, że w szkole muzycznej znajomi i nauczyciele traktowali panią gorzej niż innych? Z jakiego powodu?
Olga Bończyk:
Na zewnątrz nie było mi łatwo. Byłam efemerydą – zawsze czułam, że jestem tą gorszą. Okres szkoły muzycznej to dla mnie ciężkie wspomnienie. Nie miałam dzieciństwa takiego jak inne dzieci. One bawiły się na podwórku, ja ćwiczyłam, miałam często egzaminy, popisy. To było pasmo stresów i ciągłej dyscypliny. Szkoła była kombinatem, w którym każdy chciał zostać muzykiem światowej sławy. Nie należałam do tych dziewczyn, z którymi inne chciały się przyjaźnić. Mój brat grał na skrzypcach i tylko on mógł mnie wtedy zrozumieć. Nie było mi łatwo, ale rodzice wierzyli, że uda mi się spełnić swoje marzenie o tym, by zostać artystką.

- Momentem przełomowym były studia w Akademii Muzycznej we Wrocławiu?
Olga Bończyk:
Tak. Wtedy występowałam ze Spirituals Singers Band. To długi i ważny dla mnie okres życia. Byłam młodą dziewczyną, ledwie po maturze, gdy zostałam przyjęta do zespołu. Powoli spełniały się moje marzenia o koncertowaniu i podróżowaniu po świecie. Nagraliśmy wiele płyt, zdobyliśmy mnóstwo prestiżowych nagród. Był to dla nas czas ciężkiej pracy, długich i męczących tras koncertowych, nieprzespanych nocy, wytężonych prób. To wszystko dało mi potężny bagaż doświadczeń na dalszą drogę zawodową, którą podjęłam zaraz po obronie pracy magisterskiej w akademii muzycznej, gdy przeniosłam się na stałe do Warszawy.

- Jak pani wspomina Wrocław?
Olga Bończyk:
Z łezką w oku. Tu się urodziłam, wykształciłam, stawiałam pierwsze kroki na scenie, miałam swoją pierwszą publiczność. Mam tu nadal wielu przyjaciół, muzyków, z którymi stale współpracuję. Tak naprawdę wciąż jedną nogą jestem we Wrocławiu.

- Warszawa była dla pani łaskawa. Niewielu może to powiedzieć.
Olga Bończyk:
Szybko znalazłam w stolicy pracę, od razu spotkałam fantastycznych ludzi. Dostałam angaż w dubbingu. Później były teatry Rampa, Roma. Kiedy przyszłam na casting do serialu „M jak miłość”, poznałam Ilonę Łepkowską. Nie było dla mnie roli w serialu, ale po kilku tygodniach zadzwonili do mnie z produkcji „Na dobre i na złe”. Wtedy właśnie Ilona była scenarzystką serialu. Napisała dla mnie rolę Edyty. Wątek związany z tą postacią mocno przypadł do gustu widzom, a moje życie zmieniło się błyskawicznie. Potem bywały okresy, że grana przeze mnie bohaterka nie pojawiała się w serialu ponad pół roku. Te raz, po „Jak Oni śpiewają”, to się zmienia, mam nadzieję, że na lepsze.

- Niestety nie zmieni się na lepsze sytuacja z pani programem „SmaczneGO”. Podobno nie będzie nowych odcinków?
Olga Bończyk:
Z żalem przyjęłam informację, że mój ukochany program został zdjęty z ramówki. Dziwi mnie to, bo oglądalność była bardzo wysoka. W lutym tego roku do TVP2 i na ręce producenta programu został przesłany list gratulacyjny, w którym właściciele formatu „Ready Steady Cook” oświadczają, że polska wersja jest najlepsza na świecie! Ale nie zrobiło to wrażenia na telewizji publicznej. Mimo to muszę rzeczywiście przyznać, że Warszawa jest dla mnie miastem szczęśliwym.

- Gdzie poza stolicą mogłaby pani żyć?
Olga Bończyk:
Marzę o Toskanii jako o swoim docelowym porcie. Mogłabym zapaść się tam gdzieś w miękkim fotelu pod drzewem oliwnym, sączyć wino, maczać chleb w złocistej oliwie. O tak, mogłabym...
                                         
Marta Tabiś / Party

Redakcja poleca

REKLAMA