Koniec wakacji Edyty Bartosiewicz

Edyta Bartosiewicz fot. ONS
Przez ostatnich dziesięć lat Edyta pojawiła się na scenie tylko parę razy. Przy każdej z tych okazji pisano o jej wielkim come-backu i nowej płycie, a ona… znów przedłużała urlop o kilka lat. Czy tym razem wraca na dobre?
/ 14.09.2010 11:35
Edyta Bartosiewicz fot. ONS
Przy okazji ostatnich artykułów dotyczących występu Edyty Bartosiewicz na sierpniowym Orange Warsaw Festival dziennikarze nagle odkryli w sobie talent psychoanalityczny. I na różne sposoby dociekali, co się działo z piosenkarką przez minione dziesięć lat. Bo skoro przez ten czas nie wydała płyty, nie wzięła udziału w „Tańcu z Gwiazdami” i ani razu nie pojawiła się na Pudelku, to doprawdy musiało z nią być tragicznie! Mało kto rozumie, że artyści czasem potrzebują po prostu… wytchnienia. Legenda brytyjskiej estrady, Kate Bush, też nagrywała swój ostatni album przez dekadę i jakoś nikt w Anglii nie robił z tego afery, nie dociekał, czy gwiazda nie uzależniła się od środków psychotropowych. A o Edycie wypisuje się niestworzone historie, w których słowa „narkotyki”, „depresja” i „psychoza” występują częściej niż w książkach Doroty Masłowskiej. Czy słusznie?

Na bezrobociu
Fenomen Edyty Bartosiewicz polega na tym, że im dłużej nic o niej nie słychać, tym bardziej kultową staje się postacią. Dziś już mało kto pamięta, że zanim zniknęła ze sceny, media pisały, że się wypaliła, ma mniej pomysłów, nie śpiewa z taką charyzmą jak wcześniej. Pamięć bywa zawodna, ale liczby mówią same za siebie: wydany w 1994 roku krążek „Sen” rozszedł się w nakładzie 310 tysięcy egzemplarzy. Cztery lata później album „Wodospady łez” kupiło już tylko 75 tysięcy fanów. Trudno taki wynik zwalić na kryzys w fonografii, bo w tym samym czasie płyty Kayah, Beaty Kozidrak czy Edyty Górniak nadal rozchodziły się w setkach tysięcy sztuk. Zresztą to właśnie marne przyjęcie „Wodospadów” przypieczętowało decyzję Edyty o tym, że bierze urlop od estrady. Tajemnicą poliszynela był fakt, że nosiła się z nią już wcześniej, kiedy po ponad dziesięcioletnim związku rozstała się ze swoim mężem, realizatorem dźwięku Leszkiem Kamińskim. – To była trochę kosmiczna para. On – spokojny, nawet flegmatyczny. Ona – wybuchowa, niepoukładana, mająca sto pomysłów w jednej chwili. Ich największym błędem było chyba to, że razem pracowali – wspomina w rozmowie z „Party” jeden z ówczesnych znajomych pary. – Mieli inne podejście do tworzenia muzyki i chyba też do życia. W studiu potrafili bez końca kłócić się o najdrobniejszy szczegół. I tak długo ze sobą wytrzymali – dodaje. Jego słowa potwierdza sama Edyta. „Nasz związek od początku skazany był na porażkę. Na pierwszą randkę umówiliśmy się 1 listopada na Powązkach. Nic dodać, nic ująć!”, komentowała swój związek. Po rozstaniu z mężem (para ostatecznie rozwiodła się po 12 latach separacji dopiero w ubiegłym roku) Bartosiewicz nie ukrywała, że najważniejszy dla niej stał się ich syn – Aleksander. I to głównie jemu poświęciła ostatnich dziesięć lat. Natchniona rockmanka, nazywana przez krytyków „polską Janis Joplin”, zamieniła się w matkę Polkę. Czy jest w tym coś zaskakującego?


Mediom dziękujemy!
Bartosiewicz nigdy nie ukrywała, że o ile muzyka jest jej pasją, o tyle bycie celebrytką – niekoniecznie. Jej przyjaciółka, Kayah, twierdzi, że Edyta nie potrafiła się odnaleźć w hałasie, jaki narodził się wokół gwiazd w dobie Internetu. „Wydaje mi się, że do tak długiego milczenia zmusiło ją obrzydzenie, jakie – będąc wielką artystką – poczuła wobec tabloidyzacji wszystkich sfer życia, a naszego, z racji zawodu, szczególnie”, skomentowała w wywiadzie dla miesięcznika „Zwierciadło”. Jej słowa potwierdzają inni znajomi wokalistki. – Ona jest jak kot. Ma własne ścieżki i nie lubi, gdy ktoś nimi podąża za nią, zwłaszcza z aparatem fotograficznym w ręku – mówi jedna ze znajomych Bartosiewicz. Trudno się zresztą Edycie dziwić. Kiedy ogłosiła, że robi sobie artystyczny urlop i nie wyjaśniła przyczyn tej decyzji, gazety wymyśliły setki fantastycznych historii: od tej, że straciła głos, poprzez rzekome uzależnienie od narkotyków, aż po teorię, że nie wstaje z łóżka, bo ma depresję. O tym, jak niewiele było w tym prawdy, najlepiej świadczą słowa Kasi Nosowskiej: „Wiele razy byłam oburzona, słysząc spekulacje na ten temat, ale ze względu na szacunek dla prywatności Edyty i fakt, że nie lubię publicznych polemik, nie zabierałam głosu w tej sprawie”.

Bzdur na swój temat nie prostowała też Bartosiewicz. Zrażona do mediów przestała w ogóle się wypowiadać. Kiedy w 2008 roku artystka niespodziewanie przyjęła zaproszenie od Krzysztofa Krawczyka i wystąpiła na jego koncercie jubileuszowym na festiwalu TOPtrendy, jej wizyta w Sopocie do ostatniej chwili trzymana była w ścisłej tajemnicy. Z artystką nie mógł porozmawiać żaden ze stu akredytowanych na imprezie dziennikarzy. Ci z nich, którzy liczyli na to, że zamienią z Edytą kilka słów po występie, zawiedli się srodze, bo jej limuzyna podjechała pod samą estradę, a bohaterka wieczoru zeszła do niej w szczelnym kordonie kilkunastu ochroniarzy. Gdyby na TOPtrendy zaproszono królową angielską, z pewnością nie byłaby chroniona przed wścibskimi spojrzeniami w lepszy sposób! – Brak kontaktów z mediami był pierwszym i właściwie jedynym ówczesnym warunkiem Edyty – wspomina tamten występ jeden z producentów Polsatu. – I wiedzieliśmy, że jeżeli go nie dotrzymamy, artystka może zrezygnować z występu. Nawet w ostatniej chwili – dodaje. Bo gdy Edyta mówi „nie”, to nie ma odwołania. Taka zresztą była od najmłodszych lat.


Niepokorna
Edyta Bartosiewicz od dziecka lubiła stawiać na swoim. Rodzicom uległa tylko raz i… nie do końca dobrze na tym wyszła. Pomna ich słów, że muzyka muzyką, a zawód trzeba mieć, wybrała studia na kierunku handel zagraniczny na SGPiS. „Kiedy inni zakuwali statystykę, ja siedziałam w pubie Zielona Gęś i nadużywałam koniaku, który był tam w miarę tani”, wspominała później. Na trzecim roku przerwała naukę i pojechała szukać szczęścia do Londynu. Aby się utrzymać, imała się każdego zajęcia. Najpierw pracowała jako kelnerka, potem – sprzedawczyni w sklepie z dżinsową odzieżą. To właśnie wtedy przydarzyła jej się jedna z najbardziej traumatycznych życiowych historii. Właściciel butiku, Hindus w turbanie i ze złotymi paznokciami, zamknął ją (jak się potem okazało przypadkowo) na kilka godzin w piwnicy swojego sklepu. Bartosiewicz dostała ataku nerwowego, a całą sytuację odchorowała tak, że w kilka dni straciła ponad pięć kilo. Parę dni później poznała kilku angielskich zakręconych muzyków. Śpiewała z nimi na stacjach metra i w lokalnych pubach. „I chyba dopiero wtedy zrozumiałam, że muzyka to moja przyszłość. Kiedy więc pojawili się ludzie, którzy obiecali, że sfinansują mi nagranie płyty, wróciłam do kraju”, wspominała.

W Polsce zaczęła występować z formacją Holloee Poloy, ale uwagę zwróciła dopiero swoim solowym albumem „Love”. I choć sama Bartosiewicz twierdzi, że płyta ta, zgrana ostatecznie w czasie jej nieobecności (rodziła wtedy Alka), zagubiła jej „artystyczne ja”, to dla wielu osób jest do dziś jej największym osiągnięciem. Może teraz zmienią zdanie…

Festiwal i co dalej?
Swoją nową płytę Edyta nagrała już… osiem lat temu. Od tej pory zmieniła ją i poprawiła około stu razy. Ponoć album ma się jeszcze ukazać w tym roku. Ba! Wokalistka zdradziła już nawet jego tytuł – „Tam dokąd zmierzam”. Zaśpiewała też dwie nowe piosenki podczas koncertu na Orange Warsaw Festival. Publiczność przyjęła je ciepło, ale najlepiej bawiła się przy starych hitach jak „Sen”, „Zegar” czy „Jenny”. To chyba powinno wokalistkę i cieszyć, i martwić zarazem. Cieszyć, bo – jak było widać – widzowie pamiętają ją i czekają na jej powrót z dużym zniecierpliwieniem (które najlepiej wyraziła Agnieszka Chylińska, mówiąc cztery lata temu w Antyradiu: „Czekam na jej płytę tyle lat, a ona sobie w ch… leci!”). Martwić, bo Bartosiewicz musi teraz zmierzyć się z legendą. Niestety – swoją własną. A to zawsze jest najtrudniejsze!         

Paweł Płaczek / Party

Redakcja poleca

REKLAMA