Grzegorz Turnau z córką Antoniną

Jedno zaczyna zdanie, a drugie je kończy. Kochają się tak bardzo, że świat wokół nich mógłby nie istnieć...
/ 05.01.2007 13:39
Najlepiej czują się we własnym towarzystwie. Grzegorz i Antonina Turnau. Ojciec i dorastająca córka. Magiczny związek. Śmieją się do siebie, łapią za ręce, poklepują, żartują z siebie nawzajem. Jedno zaczyna zdanie, a drugie je kończy. Kochają się tak bardzo, że świat wokół nich mógłby nie istnieć...

Antonina Turnau nie jest już małą dziewczynką, siedzącą u tatusinych stóp. Zdała na studia, napisała książkę kryminalną, przeprowadza się właśnie z podkrakowskiego rodzinnego domu do miasta. Poważna i skupiona na swoim nowym, studenckim życiu. Grzegorz Turnau przeciwnie – zachowuje się przy niej jak młodszy brat, roześmiany, rozbawiony powagą Tosi i zaskoczony, że jego mała córeczka tak szybko dorosła. Ale też niezwykle lojalny i oddany – kiedy Tosia nie ma śmiałości pochwalić swojej pracy, on robi to za nią. Jest mecenasem jej talentu i najbliższym przyjacielem.

– Antosiu, myślałam, że zostaniesz piosenkarką, jak tata, a Ty popełniłaś książkę o zagadkach kryminalnych. Skąd taki pomysł?
Antonina Turnau: Pomysł nie był mój. Radio Kraków zwróciło się do naszego przyjaciela Michała Rusinka z propozycją napisania słuchowisk kryminalnych. Miały to być zagadki, które słuchacze rozwiązywaliby na antenie. Michał miał miesiąc na napisanie czterdziestu zagadek, więc zaproponował mi współpracę. I napisaliśmy je razem.
Grzegorz Turnau: Chciałbym tu wtrącić coś od siebie, bo ona jest zbyt skromna. Antosia znana była w kręgu swoich przyjaciół z tego, że była dzieckiem zaniedbywanym i zamiast mieć naturalne pasje, czyli domek dla lalek, zapamiętale czytała w dzieciństwie kryminały. Ma po prostu niezwykłą wiedzę kryminalną. Ciekawe, że nie lubiła Miss Marple. Interesowali ją wyłącznie mężczyźni. I to niestandardowi, jak Poirot.

– Antosia ma 18 lat. A Pan, jak słyszę, wciąż intensywnie uczestniczy w jej życiu...
G. T.: Nie, to nie tak. Antosia jest odpowiedzialną, dorosłą osobą. A kiedy skończy wreszcie remont mieszkania, którego lokatorem ma być od świąt, to już pewnie będziemy się tylko sobie kłaniać z oddali. Nie mogę jednak powiedzieć wprost, że Antosia wyprowadza się z domu. Pewnie nigdy się z niego nie wyprowadzi. Zawsze zostanie u nas jej pokój. Ale zaczyna studia, nowe życie i wygodniej jej mieszkać tu, w Krakowie, niż z rodzicami na wsi.
A. T.: Faktycznie, to nie jest radykalne rozstanie. Po prostu od kilku miesięcy nie mieszkam już w domu.
G. T.: A ja tylko czekam, kiedy pojawią się wnuki, cha cha – chciałbym być młodym dziadkiem. Stary dziad to zbyt banalne...

– Antosiu, jak rodzice znieśli Twoją wyprowadzkę?
A. T.: Czasem widzę u nich syndrom opuszczonego gniazda. Klasyka! Próbowali sobie jakoś to moje odejście złagodzić, więc w domu pojawił się – na moje miejsce – nowy pies. Pies skupia na sobie uwagę rodziców i jakoś powoli przyzwyczajają się do takiego stanu rzeczy.
G. T.: Tak, boleść po ewolucyjnym oddalaniu się naszej córki została zmniejszona dzięki temu Sułtanowi (imię otrzymał w spadku po pewnej kawiarni). Ale cieszymy się z żoną, że Antosia może w pełni poczuć tę swoją dorosłość. Ma studia za rogiem, spaceruje Bracką, przesiaduje w kawiarniach, wczuwa się w klimat, w którym ja też dorastałem. I wiem, że ona bardziej to docenia właśnie dlatego, że ostatnie dziewięć lat spędziła z nami na wsi.
A. T.: Nigdy nie przeżywałam okresu buntu, nie pamiętam potrzeby wyizolowania się od rodziców.
G. T.: Zaraz, miałaś takie dziwne spodnie z krokiem na kolanach...
A. T.: Tatusiu, ale spodnie nic nie znaczą, na nich kończył się właśnie cały mój bunt.

– A czemu nie chciałaś zostać piosenkarką? To byłby naturalny wybór...
A. T.: Nie umiem śpiewać...
G. T.: O, co to, to nie. Ona śpiewała i śpiewa. I to całkiem nieźle (w tym czasie Antonina robi miny). Godzinami wyła w pokoju do swoich lalek. I powiem pani w sekrecie: myślę, że ona chciałaby śpiewać, tylko...
A. T.: A wcale nie! Już dawno nie chcę! Czemu to TY mówisz, co JA bym chciała!
G. T.: Bo jestem twoim tatą i wiem, co byś chciała.
A. T.: Kiedyś chciałam iść do szkoły aktorskiej. Ale chyba już mi przeszło.
G. T.: Zatem ja dorzucę, że Antosia została uznana za najwybitniejszą aktorkę na Przeglądzie Teatrów Amatorskich w Rybniku (oboje śmieją się). Występowała po angielsku. Bardzo byłem z niej dumny. Grała diabła – zresztą bardzo dobrze. Pewnie właśnie to ją zniechęciło, że tak doskonale poczuła się w diabelskiej skórze. Przestraszyła się infernalnej strony swojej natury.
A. T.: No tak... a mówiąc poważnie, w pewnym momencie bardziej zainteresował mnie sam tekst, na którym pracuje aktor, a nie odgrywanie go. Dlatego wybrałam filologię, aby przyglądać się tekstom z innej perspektywy.

– Antosiu, Ty jesteś strasznie poważna. Poważniejsza od taty...
G. T.: Och, to taki przywilej młodego wieku. Młodzież jest z natury swojej bardziej poważna. Pamiętam, jak kiedyś Piotr Skrzynecki wszedł do Piwnicy pod Baranami i tak strasznie roześmiał się tym swoim dziwnym chichotem. Ja miałem 18 lat, byłem bardzo zdziwiony i zapytałem, o co chodzi, a on powiedział: „Właśnie zobaczyłem cię jako starca”. Teraz to samo ma Antosia. Jest geriatrycznie poważna. I kto by pomyślał, że kiedyś głównie bawiła się w Batmana. Miała taki strój Batmana i chodziła w nim dosyć długo, aż zaczęliśmy się z żoną denerwować...
A. T.: Tato, już więcej nie mów... proszę...
G. T.: No dobrze... proszę wybaczyć.

– Macie swój osobny świat, do którego nikt nie ma dostępu?
G. T.: Nigdy nie mieliśmy swoich misteriów, nie przesiadywaliśmy w domku na drzewie. Ja zresztą uważam, że świadomym rodzicem można być dopiero wtedy, kiedy odpowie się na pytanie, kim jest się jako człowiek. Potem można zastanawiać się, jakim jest się ojcem i jak wychowywać dziecko. Ja byłem tak młodym ojcem, że nie zdążyłem sobie nawet zadać tych wszystkich pytań. Kiedy urodziła się Antosia, studiowałem na drugim roku. Nie miałem wtedy żadnych wątpliwości, wszystko akceptowałem, wszystko mi się podobało, byłem naprawdę szczęśliwym człowiekiem.

– Coś się zmieniło z tym szczęściem?
G. T.: Ze szczęściem – nie, ale ze mną na pewno. Wtedy żyliśmy z Maryną po prostu naszym zwyczajnym życiem, a Antosia przy nas wyrastała. A że była upartym dzieckiem, to jak bym się nie starał, i tak wychodziło na jej. Była też samodzielna. Często z Maryną wyjeżdżaliśmy wspólnie na koncerty, a Antosia zostawała z babciami. I szybko nauczyła się, że rodziców czasem nie ma, ale są kochające babcie i trzeba się do tego przyzwyczaić. Wyrosła w takim rodzinnym ogrodzie.
A. T.: Z czasem nauczyłam się też, co można od kogo w tym ogrodzie wyegzekwować. A najłatwiej było uzyskać wszelkie zgody od taty.
G. T.: No nieźle...
A. T.: Kiedy mama zabraniała mi czegoś, szłam do taty. Tata zwykle godził się, zatem wracałam do mamy i mówiłam: „A bo tata się zgodził...” Tak, to była manipulacja. Ale nigdy nie chciałam zawieść zaufania moich rodziców. Wiedziałam, że to byłoby dla mnie największą karą.

– Czy Pan tłumaczył Antosi świat wprost? Mówił, co jest dobre, a co złe?
G. T.: Raczej nie, choć pamiętam jedną taką sytuację, raczej zabawną. Zabrałem ją w Czernichowie na spacer. Mało jeszcze wtedy mówiła, miała pewnie z półtora roczku. Pokazywałem jej drzewo, mówiąc, że to natura, że trzeba się do tego przytulić, poczuć moc przyrody. Pamiętam, że siedziała taka maleńka w wózeczku i kompletnie nie wiedziała, o co mi chodzi. I sam się z siebie śmiałem. Mówiłem sobie: „Ty idioto, czego ty chcesz od tego dziecka! Daj mu czas, samo zrozumie!”

– Czyli prawd życiowych Pan nie przekazywał?
G. T.: Właściwie nie, może poza jedną – przekazywaną w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Jest to pojęcie „nocniczkarstwa”. Opisuje to, czego nie należy w życiu robić. Jest to wszelki nadmiar, przesada, snobizm, brak pokory, zamiłowanie do niepotrzebnego luksusu, a także nierzetelność, niesłowność, nielojalność... Od pokoleń nazywamy to „nocniczkarstwem” i jeśli ktoś ociera się o to pojęcie, to znaczy, że trzeba go doprowadzić do pionu. I myślę, że Antosia wie, gdzie jest granica. Czasem zresztą owo „nocniczkarstwo” popełnia.
A. T.: Ja?
G. T.: A po co ci tyle tych płaszczy?
A. T.: Były takie piękne... Tato...

– Tosia po prostu jest kobietą i jest dorosła. Czy w związku z tym pojawiły się u Pana refleksje dotyczące starości...?
G. T.: Wyłącznie to mnie teraz interesuje. Wielu moich kolegów dopiero zaczyna zakładać rodziny, rodzą im się dzieci. A ja już to znam. Już wiem, na jaką osobę wyrosło moje dziecko. To wielka frajda. Wcale nie jest mi z tego powodu smutno.
A. T.: A najpiękniejsze jest to, że mamy wspólne grono przyjaciół i znajomych. Wychowałam się wśród przyjaciół moich rodziców i teraz oni naturalnie stali się także moimi przyjaciółmi. I w tym szacownym gronie to ja z tatą często jesteśmy najmłodsi. Zresztą, oprócz tego, to ludzie dość specyficzni...
G. T.: Powiedz wprost: to wariaci, pijacy i oszuści. Czyli po prostu artyści. A czasem wykładowcy uniwersyteccy. Tylko proszę nie pisać „cyganeria” – nie znosimy tego słowa. W takim towarzystwie obraca się Antosia. Ja spędzałem czas młodości zarówno w gronie ludzi o pokolenie starszych (w Piwnicy), jak i rówieśników. Udawało mi się to łączyć.

– Antosiu, obserwowałaś to kolorowe towarzystwo od dziecka. Myślisz, że za talent zawsze płaci się wysoką cenę?
A. T.: Jeśli talent to rodzaj szczególnej wrażliwości, to oczywiście zawsze się za niego płaci – bardziej przeżywając wszystko, co dzieje się wokół. Ale to chyba zawsze wiąże się ze świadomością siebie i świata.

– Pan napisał niedawno w „Tygodniku Powszechnym” bardzo poruszający tekst o Marku Grechucie, którego piosenki nagrał Pan na swojej najnowszej płycie. W jego przypadku można chyba powiedzieć o cenie za talent...
G. T.: Nie potrafię o tym mówić. Myślę, że „Muza pomyślności” czasem była dla Niego trudną partnerką.

– Dlaczego postanowił Pan nagrać płytę z piosenkami Grechuty?
G. T.: Żeby zmierzyć się z tym, co mnie ukształtowało. Na tych piosenkach zbudowałem swój świat marzeń i nadziei. Chciałem dotknąć tych utworów, będąc w wieku, w którym był Marek Grechuta, kiedy Go poznałem. Zacząłem ją przygotowywać na długo przed Jego śmiercią. Mam nadzieję, że ta płyta nie będzie odebrana jako płyta żałobna. Jest dedykowana Jego pamięci, ale nie powstała w nastroju elegijnym. To miał być prezent na 61. urodziny Pana Marka.

– Byliście na „Pan”? Czemu?
G. T.: Kiedyś przeszliśmy na „Ty”, jakieś 20 lat temu, ale mnie to jakoś nigdy nie szło, ten „Marek”. I wróciłem do formy „Pan”. Ja miałem dla Niego tak ogromy szacunek, że nie chciałem zmieniać tej relacji w bliższą. Nie chciałem też skracać dystansu, który On naturalnie tworzył przez to swoje oddalenie. Był postacią tajemniczą, magiczną... Nie chciałem tego przekraczać.

– Poczuł Pan kiedyś taką pustkę i wypalenie, jakie bywają udziałem ludzi nadwrażliwych?
G. T.: Wypalenie czułem kilka razy w życiu i nie jest to przyjemne uczucie. Jednak opowiadanie o tym nie jest moją pasją. Wolałbym raczej opowiadać o tym, co mi się w moim życiu podoba.

– Co najbardziej?
G. T.: Moja córka. Gdybym miał ułożyć listę przebojów swojej egzystencji, Antosia byłaby na pierwszym miejscu.
A. T.: A ja wiem, że gdybym miała jakikolwiek problem, to poszłabym z nim najpierw do taty.

– Czemu do niego?
A. T.: Może chodzi o podobieństwo. Jesteśmy podobni.
G. T.: A może to jest echo jej wiedzy z dzieciństwa, że mnie łatwiej urobić.

– Radzi jej Pan w tak ważnych kwestiach, jak wybór narzeczonych?
G. T.: A po co jej mąż, skoro ma ojca? No tak, słaby żart. Nie, raczej nie, czułbym się w takiej sytuacji skrępowany.
A. T.: A ja się przyznam, że chyba znajduję u siebie klasyczny syndrom szukania w mężczyznach cech mojego ojca. Ostatnio wypunktowałam sobie, jakie cechy powinien mieć mężczyzna mojego życia i wyszło mi to czarno na białym...
G. T.: A tak! Okazało się, że chłopak Antosi musi grać na fortepianie, mówić po angielsku, śpiewać, lubić sushi, jeździć na nartach... itp. To chyba sukces, jeśli córka tak mówi, nie?
A. T.: I w dodatku wcale się tego nie wstydzę! Słucham muzyki, jaką podsuwał mi tata, jeździmy razem na koncerty – ostatnio byliśmy na Paulu McCartneyu i Billy Joelu w Wiedniu. Fajnie nam. Jesteśmy fajną rodziną. I bardzo się kochamy, ale o tym proszę nikomu nie mówić...

Rozmawiała Agnieszka Prokopowicz/ Viva!
Zdjęcia Andrzej Kramarz
Stylizacja Iga Pietrusińska
Makijaż Iza Wójcik
Fryzury Piotr Wasiński
Produkcja sesji Ewa Kwiatkowska