Wywiad z Tomaszem Ossolińskim dla Vivy!

Wywiad z Tomaszem Ossolińskim dla Vivy!
Projektant w szczerej rozmowie
/ 14.08.2014 09:49
Wywiad z Tomaszem Ossolińskim dla Vivy!
– Nie krępuje Cię oglądanie filmu o samym sobie?
O dziwo, zapominam, że to o mnie.

– Nie masz poczucia, że realizacja takiego pomysłu była może nieskromna?
Nie, to zapis pewnej części mojego życia, tego, co było dla mnie ważne zawodowo. Dlatego, kiedy reżyser Judyta Fibiger zaproponowała mi nakręcenie tego filmu, pomyślałem, że powinienem to zrobić z szacunku dla ludzi, z którymi pracuję, i zawodu, który kocham. Fakt, że Multikino zdecydowało się film wyświetlać, jest ogromnie miły.

– Również dlatego, że film pokazuje przygotowania do pokazu, na który nie wpuściłeś fotoreporterów. Chodziło o wzmocnienie efektu filmu czy był to też rodzaj buntu?
Kiedyś nie było Internetu i myślę, że wówczas doceniało się bardziej samą pracę projektanta. A teraz widzę, że liczy się często tylko to, kto przyszedł na pokaz i w co był ubrany. I nagle człowiek zaczyna się zastanawiać, jaki jest sens szarpania się o to, żeby szukać czegoś nowego w modzie. I mnie to zaczęło irytować. Taki rodzaj buntu. Chciałem spowodować, żeby moi goście przyszli do mnie, do mnie na pokaz. Nie będę z tego robił świętości. Pokaz to pokaz, a nie jakieś misterium. Zależało mi, żeby ludzie tylko na nim się skupili. Żeby poczuli atmosferę miejsca. Fakt, że ten pokaz można teraz zobaczyć w filmie, a nie on-line, w trakcie jego trwania, jest jego wartością dodaną.

– Nie boisz się zarzutów ze strony koleżanek i kolegów, że…
…że mi odbiło? Gdybym sam to sobie wymyślił i sam sobie wyreżyserował, to może i mógłbym się bać. Ale jeżeli proponuje mi to osoba, której wcześniejsze dokumenty cieszą się uznaniem, to dlaczego nie podjąć ryzyka? Judyta zrealizowała swoja wizje. Godząc się na ten projekt, obiecałem sobie, że w stu procentach muszę to jej powierzyć. Zaufanie się opłaciło!

– Byłeś zaskoczony, widząc siebie cudzymi oczami?
Kiedy pierwszy raz oglądałem film, uświadomiłem sobie, że to prawdziwy ja. Ja, który w każdy etap prac angażuje się osobiście.

– Zdałeś sobie sprawę z własnego pracoholizmu?
Mam tę przyjemność, że pracując, realizuję siebie. Nie postrzegam tego jako pracoholizm. To raczej stopień jakiegoś ogólnego szaleństwa… W tym filmie widać, jak jedynie pięć osób przygotowuje pokaz związany z 20-leciem mojej pracy. Wiem, że mam naturę Zosi Samosi, ale jednak mnie to zaskoczyło. Nie wiem, jak to będzie odebrane, bo wielu ludziom wydaje się, że projektant i jego pracownia to złożone przedsiębiorstwo zatrudniające 200 osób. Moja rzeczywistość jest inna.

– Dobrze będzie odebrane. Jako opowieść o rzemieślniku przede wszystkim.
Jestem nim. Uwielbiam, gdy trzeba pokonać jakiś kłopot, rozwiązać zagadkę dotyczącą szycia czy kroju. Ubranie to złożona konstrukcja. Mnie zawsze fascynowało, jak coś jest zrobione. Mnie to strasznie kręci. Mam to na co dzień w atelier, kiedy przychodzą klienci o różnych figurach i trzeba skroić dla nich ubranie. I kombinujesz, że jak tu przytniesz, to tam trzeba dodać…

– Ty się tego nauczyłeś w technikum odzieżowym?
Nie, ja się tego sam uczę całe życie. Babcia, jako pierwsza, nauczyła mnie szyć. Maszyna mnie intrygowała. Stało takie czarne cudo w domu – Łucznik. Stała się moją ulubioną zabawką.

– Trochę niebezpieczna.
Tylko raz przyszyłem sobie palec.

– Ile miałeś lat, kiedy zacząłeś te zabawy?
Pierwsze spodnie uszyłem sobie, jak miałem dziewięć lat. Skroił mi je stary krawiec na Śląsku, ale uszyłem je sam. To były krótkie portki z takiej brunatnobrązowej tkaniny, miały pętelkę zamiast dziurki i metalowy guzik. I ja w tych gaciach rzeczywiście biegałem. Pół podwórka się ze mnie śmiało.

– Nie zraziło Cię to?
Nie, mnie to zbyt fascynowało. Jak miałem cztery albo pięć lat, Zakłady Odzieżowe „Bytom” wydawały pocztówki. Na jednej było dwóch panów, jeden miał chyba fuksjowy garnitur, a drugi jakiś ciemny. Wizytowe, wieczorowe garnitury. Te pocztówki leżały na kredensie w kuchni. Zapytałem babcię, co to jest, i powiedziała, że to jest taka poważna fabryka. Nie minęło 20 lat, a ja wylądowałem dokładnie w tym Bytomiu.

– Chłopiec idący do technikum odzieżowego to był pewnie ewenement?
Tak. Byłem jedyny w roczniku.

– Jak Cię traktowały koleżanki?
Jak koleżankę. Dla mnie nie było w tym nic dziwnego. Skupiałem się na doskonaleniu warsztatu. Zawsze mnie ciągnęło, żeby iść do przodu. Dziwiłem się, że inni tak nie mają.

– Czułeś, że jesteś najzdolniejszy?
Nie, zupełnie nie o tym mówię.

– Albo chociaż wyjątkowy przez to, że byłeś jedyny?
Rzeczywiście zawsze w tym była jakaś aura wyjątkowości. Właśnie mija 21 lat od mojego pierwszego pokazu. W naszej szkole odbywały się eliminacje do konkursu „Burdy” i z tej okazji miał przyjechać Jerzy Antkowiak. Mój idol. To nie było związane ze mną, bo ja nie startowałem w konkursie, ale postanowiłem wykorzystać okazję i zaprezentować przed nim swoją kolekcję.

– Tak z zaskoczenia?
Tak. Byłem przygotowany. Kolekcja uszyta, koleżanki ze szkoły w roli modelek. Sam je uczyłem, jak mają chodzić. Wtedy w kinie leciała „Skaza” z Juliette Binoche. Film o ciężkiej relacji ojciec–syn. Syn ma neurotyczną narzeczoną, która zaczyna go zdradzać z ojcem. Oglądałem ten film w trakcie tworzenia kolekcji, zafascynowany, na granicy obłędu. Moje modelki nosiły więc pończochy, bo Binoche takie nosiła w tym filmie. Tylko trzeba wziąć pod uwagę, że ja miałem 16 lat, a to był film na skraju pornografii.

– Nie było zgorszenia w szkole?
Powiedzieli, że jak to się nie uda, to mnie wywalą.

– Co było oznaką „udania się”? Że się spodoba panu Jerzemu?
Tak. I się spodobało.

– Ile czasu minęło, zanim trafiłeś do Bytomia?
Mało. Miałem 19 lat, jak zostałem głównym projektantem fabryki, która liczyła trzy tysiące ludzi i pięć zakładów.

– Jak to się stało?
Miałem wtedy swój program w telewizji Katowice. Wchodziłem w piątki rano na antenę, zapraszałem gości i rozmawiałem z nimi o modzie. W klasie maturalnej w ciągu całego roku byłem na trzech lekcjach matematyki. Zresztą później miałem z niej „komis”. Nauczycielkę języka polskiego, a to był kolejny zagrożony przedmiot, przekonywałem, że muszę tę maturę zdać i zacząć robić swoje, bo kariera mi się zawali. Dzięki telewizji stałem się rozpoznawalny na Śląsku. W tym czasie Maria Węgiel, która stworzyła potęgę Bytomia, niespodziewanie odeszła na emeryturę.

– Miałeś już wtedy w dorobku więcej niż jeden pokaz?
Tak, zebrałem trochę doświadczenia. Z kolejnym pokazem pojechałem do Trójmiasta, gdzie organizowano serie pokazów „Moda, znaki, rock’n’roll”. Mistrzostwo choreografii, reżyserii, gdzie nauczyłem się, jak robić teatralne przedstawienie na wybiegu. Bo moda to nie tylko modelka, która jest przez chwilę manekinem, moda to złożona całość wraz z całą oprawą. Zacząłem z nimi pracować, jeździliśmy na pokazy w Polsce i za granicę. W branży zauważono mnie. Do dzisiaj pamiętam, jak odebrałem telefon z Bytomia. Zaproponowano mi, abym został plastykiem – dyrektorem artystycznym. Zająłem się projektowaniem garniturów.

– Nie bałeś się?
Strasznie się bałem. Ale myślałem: jak nie teraz, to kiedy?

– Myślisz, że oni musieli być wariatami?
Oni i ja. Dzisiaj, jak widzę 18-latka na ulicy, to myślę: dzieciak. Ale wtedy, że to normalne.

– Miałeś o sobie wysokie mniemanie?
Nie, to nie było wysokie mniemanie. To była dla mnie naturalna konsekwencja. Kupiłem sobie biografię Yves’a Saint Laurenta i przeczytałem, że on zaczął projektowanie, jak miał 16 lat.

– I pomyślałeś, że tracisz czas?
Tak. I że muszę wziąć się do roboty. Więc wszedłem w to. Chudy, przestraszony. Zaopiekowała się mną pani Ula, szefowa działu technologii produkcji odzieży. Zawsze rano jadła kanapkę z serem i dżemem truskawkowym. Wtedy nauczyłem się też jeść takie rzeczy. I pić wódkę.

– W pracy?
Tak. O dziewiątej rano. Był taki fantastyczny krawiec, jak on cudownie szył! Wiesio zawsze rano mówił: „Młody, leć tam po małpkę”. I młody leciał. Nikt mnie na bramce nie sprawdzał.

– Wiadomo. Pan dyrektor.
Tak, „derektor”. Leciałem do monopolowego po ćwiarteczkę absolwenta i potem piło się go pod stołem.

– I Ty z nimi od rana?
Zdarzało się. A potem znów od drugiej, bo jak wychodzili jedni, to drudzy zostawali i im też się chciało. Oni widzieli w tej pracy radość i spełnienie. Zarabiali strasznie mało, ale kochali tę pracę. Pani Grażynka. Zawsze wyperfumowana, fryzurka i oczko zrobione, szyła tylko spodnie. Potrafiła uszyć dwie pary dziennie i robiła to najlepiej ze wszystkich. Chyba podkochiwała się w panu Zygmuncie, który był świetnym krawcem i szefem wzorcowni. Wszyscy ministrowie się do niego zgłaszali. Na pewno jakbyś zapytała starszych kolegów taty, to pamiętaliby grubego krawca z Bytomia. W którymś momencie był już tak gruby, że jak mierzył długość nogawki, to tylko spuszczał centymetr do ziemi, bo nie był w stanie się schylać. Na takich cudownych ludzi trafiłem!

– Jak z filmów Felliniego…
Dokładnie. Z wielką tęsknotą wracam do tych wspomnień. Pamiętasz może z dzieciństwa takie gliniane dzbanki do grzania wody, z grzałką w środku?

– Nie.
To był taki czajnik, że jak go włączyłaś, to woda gotowała się non stop. A więc niektórzy pracownicy gotowali sobie w tych czajnikach parówki…

– Mieli do Ciebie szacunek czy traktowali jak gówniarza?
Przy pierwszej kolekcji próbowali podważyć moją pozycję, twierdząc, że nie da się wykonać tego, co sobie wymyśliłem. Chodziło o kamizelkę. Miała być skrojona tak, że paski idą po skosie i jak się ją zapnie, żeby te wszystkie skosy się zgadzały. Powiedzieli, że to niewykonalne, więc pokazałem, jak to mają zrobić. Później nikt już nic nie kwestionował.

– To była bardzo owocna współpraca. Czemu ją zakończyłeś?
Byłem strasznie zmęczony. To nie jest normalne, żeby tworzyć coś takiego w tak młodym wieku. Po tym Bytomiu miałem straszną depresję. Bo jak tak bardzo dużo dostajesz tak wcześnie i jesteś na najwyższych obrotach, a nie masz nikogo, na kim możesz się oprzeć, to jesteś z tym wszystkim strasznie sam.

– Nie umiałeś cieszyć się tym, co dostałeś?
Ja to zawsze doceniałem, ale w tym kraju, w tamtym czasie, nie dało się już nic więcej zrobić. I jak nagle jesteś na szczycie pewnej machiny, a jesteś dzieciakiem, to się zastanawiasz, co będzie kolejnym wyzwaniem. Trzeba w sobie to wyzwanie znaleźć. Ja go szukam do dziś przy każdym kolejnym pokazie, jednak wcześniej zdarzało się, że każdy pokaz odchorowywałem. Dzień po pokazie zawsze wydawał mi się najgorszym w życiu. Przez miesiąc żyjesz w szalonym tempie i nagle telefon przestaje dzwonić. Jest cisza, pustka. Wiele lat zajęło mi nauczenie się, jak sobie mam radzić z tym „syndromem dnia następnego”. Już wiem, że muszę odpocząć i nie robić nic.

– Z biografii Yves’a Saint Laurenta, której ekranizacja trafiła do kin w tym samym czasie, co dokument o Tobie, wynika, że pomimo całego jego libertynizmu przeżywał podobne emocjonalne problemy.
Tak, bo takie jest to życie. Zaskoczyło mnie, jak wiele schematów w myśleniu i w działaniu jest wspólnych. Są rzeczy poniekąd przypisane do tego zawodu. W tym czasami pewien hedonizm. Ja akurat ten nurt reprezentuję. Uwielbiam myśl, że wieczorem mam włożyć smoking i iść na przyjęcie, na premierę albo na bal. Takiego dnia jestem jednym z najszczęśliwszych „dzieciaków” w mieście. Ja to uwielbiam. Są ludzie, którzy to krytykują, bo myślą, że ten się znów bawi i baluje, zamiast pracować, ale prawda jest taka, że kiedy trzeba się spiąć, to ostro zasuwam. Obiecałem sobie kiedyś, że będę ciężko pracować i świetnie się bawić. I to robię. Działam bardzo intuicyjnie. Często wydaje się to nie mieć w danym momencie sensu, ale potem okazuje się, że wszystko się cudownie układa. „Project Runway” też był jakimś zrządzeniem losu, pomógł w nagłośnieniu nazwiska przed premierą filmu.

– „Project Runway” był Ci potrzebny właśnie do tego?
Nie, ten program był fantastycznym czasem, czasem ciężkiej, ale bardzo ciekawej pracy, w której poznałem wielu świetnych ludzi.

– Widziałeś w tych młodych ludziach trochę siebie?
Tak. Głównie w tym przedpokazowym stresie. Fajne jest to, że teraz młodzi ludzie chcą się uczyć rzetelnych podstaw projektowania. I krawiectwa. To mi daje nadzieję na to, że pewne rzeczy się odrodzą. Bo jeśli nic się nie zmieni, to za 20 lat konstruktor i krawiec będą zawodami unikalnymi.

Rozmawiała Ola Kwaśniewska
Zdjęcia Magda Wunsche i Agnieszka Samsel
Stylizacja Justyna Szostak
Produkcja sesji Piotr Wojtasik
Redakcja składa serdecznie podziękowania za pomoc
przy organizacji sesji polskiemu przewodnikowi w Rzymie
Pani Gabrieli Kaniewskiej D’Angelo,
tel. 0039 3922218002,
e-mail: gabriela.kaniewska@yahoo.it

Redakcja poleca

REKLAMA