Wszystko o Ewie Minge

Ewa Minge jako jedyna polska projektantka ma szansę na międzynarodową karierę. Poza tym jest piękną, szczęśliwą i spełnioną kobietą.
/ 27.03.2014 15:31
Jak naprawdę wygląda z bliska Ewa Minge, sprawdzał Piotr Najsztub.

– Skąd się Pani wzięła?
Ewa Minge:
Z kosmosu. Naprawdę. Kiedy się pytałam mamy jako dziecko, skąd się wzięłam – a normalnie matki odpowiadały na przykład, że „w kapuście cię znalazłam”, to moja mama pokazywała mi gwiazdy i mówiła: „Stamtąd. Mnie kiedyś tutaj zostawili kosmici razem z tobą, wcześniej tam mieszkałam i stamtąd kiedyś po nas przyjadą”.

– Uwierzyła jej Pani?
Ewa Minge:
Tak. Na studiach miałam przydomek E.T., chociaż nikomu nie mówiłam o swoim pochodzeniu. Do dzisiaj w nie wierzę.

– Mama na inne poważne tematy też tak konfabulowała?
Ewa Minge:
Konfabulowała, bo moi rodzice byli intelektualistami i dzięki temu miałam specyficzny dom. W pierwszym mieszkaniu na trzydziestu metrach kwadratowych mieliśmy dwie sztalugi, plus jedna leżąca dla mnie, żebym mogła malować. Biblioteka pełna książek, dwa fotele. Telewizor późno się pojawił.

– Dziadek był prywatną inicjatywą. Produkował toczki do jazdy konnej.
Ewa Minge:
Był prekursorem w Polsce, takie filmy jak „Karino” były na dziadka toczkach. Ubóstwiałam go, a on – jak na tamte czasy – dobrze ustawił dzieci, wszystkie to „inicjatywa prywatna”, poza moim ojcem...

– Wykoleił się.
Ewa Minge:
Tata się wykoleił. Studia, doktorat, kultura, idealista, człowiek niepotrafiący zarobić złotówki dla siebie, ale wtedy, w PRL-u, zarabiający duże pieniądze dla kultury. Stworzył zakład budżetowy kultury i oświaty w takiej pięknej miejscowości Szczecinek, w której się urodziłam, który w czterdziestu procentach sam się finansował. Były kawiarnie, szkoły języków obcych. Nawet pamiętam sklep muzyczny, dwie galerie, w jednej pracowałam, kiedy się nie dostałam na studia. Ale ponieważ moi dziadkowie kupowali to większe mieszkanie, to samochód, nie trzeba się było wysilać. Można było być intelektualistą.

– I Pani teraz tę część rodziny wstawia na tory po wykolejeniu, bo Pani zarabia pieniądze.
Ewa Minge:
Tak, i mój tata tak szczęśliwie sobie ułożył życie, że jak już babcie nie mogły, to kolejny samochód kupiła córka.

– A dużo Pani zarabia pieniędzy?
Ewa Minge:
Nie gromadzę pieniędzy, ja gromadzę ludzi wokół siebie.

– Kupuje Pani tych ludzi?
Ewa Minge:
Staram się ich przekonać do siebie. Mam przyjaźnie z trzydziestoletnim stażem i żadnej zerwanej. To dla mnie największa wartość. Dlatego nie mieszkam między innymi w stolicy. Tu trudno o takie wartości. Teraz mieszkam w Zielonej Górze, jestem Ewa z Zielonego Wzgórza. Ale za pięć lat wracam na wieś, do Pszczewa, z którego uciekłam z powodu dwóch synów, którzy muszą się gdzieś uczyć.

– Akurat w Zielonej Górze? Co prawda, szkoły kończył tam Tomasz Lis, ale...
Ewa Minge:
Moi chłopcy dzięki wychowaniu, możliwościom, moim przyjaciołom na całym świecie mają to szczęście, że w którymś momencie mogą wybrać, czy chcą się uczyć dalej w Zielonej Górze, czy może we Wrocławiu, w Nowym Jorku. Właśnie po to pracuję. Wartość pieniędzy dla mnie to jest ta wartość, może dlatego, że ja już kiedyś miałam bardzo dużo pieniędzy.

– Skąd?
Ewa Minge:
Zarobiłam. I zapłaciłam od nich podatki, naprawdę.


Pokaz kolekcji haute-couture Ewy Minge w Paryżu


– Na czym Pani tak zarobiła?
Ewa Minge:
Od siedemnastu lat prowadzę profesjonalną firmę i produkuję.

– Na ciuszkach da się zarobić?
Ewa Minge:
Swego czasu bardzo dobrze. Moda jest trudnym środowiskiem biznesowym dlatego, że wszyscy walczą o to, żeby kawałek materiału sprzedać za parę tysięcy złotych. Ale tak naprawdę zarabia się głównie na pret-a-porter. I ja od tego zaczęłam, potem był duży eksport do Rosji. Zarobiłam wtedy dużo pieniędzy.

– Rosjanki mają gust czy trzeba na nie podstępem włożyć fajne rzeczy?
Ewa Minge:
Te fajne Rosjanki, w których kochają się mężczyźni z całego świata, ubierają się doskonale. Tak jak lubią mężczyźni. Są bardzo kobiece, przerysowane w swoim wizerunku. Oczywiście są dwa środowiska. Bogate, wyrobione, które potrafi już cieszyć się złotym środkiem, i to, które się zastanawia, gdzie jeszcze pozłocić, gdzie jeszcze dołożyć parę diamentów. Uwielbiam natomiast Włoszki, które już od rana są ubrane, zrobione, przygotowane, nie wychodzą sauté, tylko tak fajnie „szczują” panów na ulicach.

– Kolekcjonuje Pani albumy ze znanymi klientkami?
Ewa Minge:
Nie, zdecydowanie bardziej interesują mnie obroty w sklepach. Nie byłoby dla mnie zaszczytem to, że ubrałabym jakąś gwiazdę na Oscary, bo trzeba zapłacić za to około dwóch milionów dolarów. Natomiast cieszę się, jak widzę, że klientka zostawia w moim salonie dwadzieścia tysięcy złotych, więc może sobie na przykład pozwolić na zakupy u Cavallego lub w Escadzie, a przychodzi do Ewy Minge. Kupuje i pokazuje się albo w Polsce na dobrych, biznesowych spotkaniach, albo wyjeżdża za granicę, wraca, dzwoni i mówi, że była na balu w Londynie i zebrała świetne opinie. To mnie cieszy, bo zapłaciła za to.

– A nie ma Pani kompleksu, że jest amatorką?
Ewa Minge:
Uważam się za profesjonalistkę.

– Amatorką w sensie wykształcenia, bo nie ma Pani wykształcenia projektowo-modowego.
Ewa Minge:
Nie, najwięksi projektanci na świecie też nie pokończyli szkół. Zresztą całe życie marzyłam raczej o tym, żeby pisać.

– Co pisać?
Ewa Minge:
Myślałam o dziennikarstwie, o prozie. Mieszkając w Pszczewie, mogłabym pisać, ale trzeba było z czegoś żyć. Kiedyś wyżaliłam się pewnej znanej krytyk mody, że rodzice nie puścili mnie na Akademię Sztuk Pięknych. A ona mówi: „Wiesz co, dziecko, ale to jest fajne, bo ty przez to jesteś świeża, a tu w Polsce i tak porządnie by cię nie nauczono”. A ja nie czuję się mistrzem, nie czuję się człowiekiem, który odniósł sukces. Uczę się.

– A chce Pani odnieść sukces?
Ewa Minge:
Sukces każdego człowieka jest na końcu drogi.

– Śmierć jest sukcesem?
Ewa Minge:
Nie. W którymś momencie mówimy sobie na swojej drodze zawodowej „stop” i podsumowujemy, na przykład: „Szkoda, że tyle lat temu poświęciłam”. I to jest porażka. Albo patrzymy na to, co stworzyliśmy – jest mocne, fajne, stabilne, cieszy. I to jest sukces.

– Kiedy Pani podsumuje?
Ewa Minge:
Nie widzę jeszcze swojej modowej emerytury. Nie zakładam, że to będzie jutro lub w wieku osiemdziesięciu lat. Ale raczej to drugie, bo lubię to, co robię. Moda jako taka jest nieciekawa, choć samo projektowanie jest oczywiście sposobem na kreację. Natomiast podnieca mnie ekonomia.


– Jak bardzo?
Ewa Minge:
Bardzo... Prawdziwa ekonomia to taka międzynarodowa matematyka. Jedni biorą narkotyki, inni piją wódkę, ktoś pali marihuanę, a mnie interesuje nowe wyzwanie i na przykład nowa rubryka ekonomiczna. Nie chodzi o zapełnienie pieniędzmi konta, ale o to, że na przykład mogę zrobić podwyżkę w firmie – niespodziewaną.

– A inne używki Pani przyswaja?
Ewa Minge:
Czekoladę. Nie piję kawy, herbaty, nie piję alkoholu, nie palę papierosów. W dużych ilościach jem czekoladę i jestem uzależniona od wsi.

– Co czekolada z Panią robi?
Ewa Minge:
Muszę mieć w torebce kawałek czekolady, muszę zasypiać z paczką ulubionych cukierków. Potrafię się obudzić w nocy i je jeść. Pierwsze, co robię po przebudzeniu, to sięgam po kawałek czekolady.

– A w łóżku budzi się Pani sama?
Ewa Minge:
Miewam misie, czekoladki, różne rzeczy.

– Produkcją, jak Pani mówi, zajmuje się siedemnaście lat. Coś się z Panią działo wcześniej?
Ewa Minge:
Urodziłam się.

– I potem była Pani taką kolorową „wariatką rodzinną”?
Ewa Minge:
Byłam może rzeczywiście nie do końca normalna. Ale nic nie można mi było zrobić, bo się dobrze uczyłam. Zadzwonił kiedyś do taty mój wychowawca i mówi: „Słuchaj, Zbyszku, Ewa przyszła z czarnymi włosami do szkoły”. A ja jestem naturalnie ruda. „Co to znaczy z czarnymi włosami” – mówi tato. – Widziałem, jak wychodziła z domu, i wszystko było normalne”. Nie zauważył. I dalej tato pyta: „Słuchaj, Izydor, ale czy są jakieś problemy z nią, jak z ocenami?”. Wychowawca na to, że nie ma. Więc tato na to, że jeżeli jest wszystko w porządku, to czy to przeszkadza, że córka ma czarne włosy. Mama i tato pozwalali mi na wariactwo, może też dlatego, bo działałam w harcerstwie.

– Była Pani taką kompletną harcerką? Palenia i picia nie było?
Ewa Minge:
Oczywiście, że nie, bo byłam drużynową.

– Hufiec się kochał w Pani?
Ewa Minge:
Nie byłam najbardziej atrakcyjną harcerką. Odkryłam walory kobiecości po dwudziestym roku życia. Chodziłam w spodniach, długich spódnicach i swetrach mojego ojca, i włosy w kitkę. Miałam wizerunek intelektualistki, a z przyjaciółmi mieliśmy dyskusje naukowe. Byliśmy tak zwanymi przyrodnikami. Jeździliśmy na żniwa za darmo, uczyliśmy się poezji na pamięć, byliśmy tą romantyczną siłą narodu.

– Dlaczego tak purytańsko do dwudziestego roku życia? To powinno być rozwiązłe środowisko, sądząc z opisu.
Ewa Minge:
Nie, to było małe miasteczko. Jestem do dzisiaj bardzo specyficzną osobą, choć można przeczytać na mój temat bardzo wiele „faktów” – że ktoś widział mnie pijaną, że piąty mąż, szesnasty związek, czternaścioro dzieci. Więc nie. Cenię sobie stałe wartości w życiu. Ta rozwiązłość wokół mnie istniała, akceptowałam ją, nawet sama, bo wyglądałam dość dorośle, kupowałam o trzynastej wino na biwakach. Ale go nie piłam.

– Cóż za nieużyta dziewucha...
Ewa Minge:
Zawsze mieli butelkę więcej.


– Ale co z dziewczęcymi miłościami?
Ewa Minge:
Oczywiście były. W wieku czternastu lat przeżyłam największą miłość życia do niejakiego Artura z Grąbczyna.

– Czym się wyróżniał ów Artur?
Ewa Minge:
Był starszy, miał świetną kurtkę skórzaną, białe buty i dobre dżinsy. Wszystkie dziewczyny w okolicy się w nim kochały. Kiedyś przyjechało na wieś kino objazdowe i Artur wyznał mi w nim miłość, choć mnie zobaczył pierwszy raz.

– No i?
Ewa Minge:
Jak on mi wyznał miłość, to ja się wtedy w nim zakochałam.

– Artur był starszy. Nie próbował posiąść?
Ewa Minge:
Bardzo próbował, ale – że tak powiem – byłam nieugięta.

– A później, już w życiu dorosłym, Pani stosunek do mężczyzn się zmienił?
Ewa Minge:
Mężczyźni w moim życiu są najistotniejsi.

– Synowie... Ale ja mówię o innych mężczyznach.
Ewa Minge:
Kobieta bez mężczyzny nigdy nie będzie kobietą. Tak naprawdę prawdziwą kobietę czyni prawdziwy mężczyzna.

– To są jakieś truizmy.
Ewa Minge:
Nie. Tak samo jak prawdziwego mężczyznę czyni prawdziwa kobieta. A ja sobie świetnie radzę bez mężczyzny, jestem kompletnie samowystarczalna. Tak mnie wychowała mama. Cieszę się wolnością, dzięki temu w którymś momencie mogłam zacząć życie na nowo. Też prowadzenie biznesów, pieniądze dają mi poczucie wolności. I to silne poczucie niezależności spowodowało, że mężczyzna nie jest mi potrzebny po to tylko, żeby przyniósł pensję do domu na opłaty, żeby kupił mi samochód, pierścionek z brylantem.

– To do czego jest potrzebny?
Ewa Minge:
Żeby móc się zaprzyjaźnić i porozmawiać. Żeby z nim bezpiecznie podzielić się myślami. Nie potrafię się zafascynować pięknym, przystojnym mężczyzną. Mnie interesuje tylko intelekt. U mężczyzn spełnionych zawodowo.

– Oni są inni?
Ewa Minge:
Jeżeli kobieta taka jak ja, szczęśliwa, która bardzo dużo pracuje, spotyka mężczyznę, który jest niespełniony zawodowo, sfrustrowany, to on działa identycznie jak sfrustrowana kobieta. „Dlaczego wychodzisz?”. „Dlaczego cię nie ma na kolacji, zdejmij kapcie, nałóż buty, a co robi tamta skarpetka...”.

– Pytałem o zalety spełnionego zawodowo mężczyzny, a wysłuchuję...
Ewa Minge:
...taki mężczyzna wraca do domu uśmiechnięty, naładowany swoją pracą, opowiada, co było, albo jest wściekły, bo mu coś nie wyszło. Dzielimy się, mamy swoje życie. Związek to dwa zbiory z częścią wspólną. Każdy musi mieć swój zbiór, spotykamy się w części wspólnej i jeżeli ona jest stała bądź rośnie, to wszystko jest okay.

– Pani lubi sobie poryczeć?
Ewa Minge:
Ryczę na filmach.

– A nad swoim życiem?
Ewa Minge:
Nie ma nad czym. Syndrom rozlanego mleka – po pierwsze, a po drugie – wyciągam wnioski z każdej porażki. Dwa razy w życiu zawodowym mnie zabolało i ryczałam.

– Co zabolało?
Ewa Minge:
Boli mnie, że ktoś w sposób jadowity, tendencyjny stara się zrobić mi krzywdę.

– Kto to był i co próbował zrobić?
Ewa Minge:
Płakałam ze złości, kiedy po moim powrocie z Paryża przeczytałam artykuł o sobie w „Rzeczpospolitej”.

– Ale tak płakać nad zadrukowanym papierem?
Ewa Minge:
Nie nad papierem, tylko nad tym, że fakty były kompletnie inne, a ktoś, kto to napisał, je znał, rozmawiał ze mną, a napisał tak, że znajomi się pytali, czy ja tej pani odbiłam męża. To był stek kłamstw. Chyba chodziło o to, żeby mnie zniszczyć.


– A co mogłoby Panią zniszczyć?
Ewa Minge:
Nic związanego z pracą zawodową. To, że byłabym bezsilna...

– Czas Pani nie niszczy?
Ewa Minge:
Czas działa wręcz odwrotnie.

– Jak go Pani oswoiła?
Ewa Minge:
W wieku 27 lat myślałam, że życie się kończy. Jak miałam 30 lat, szłam po Krupówkach i od 20-latków usłyszałam: „Jezus, jaka piękna kobieta!”. Pomyślałam: „O, matko, nie laska, nie dupa, nie dziewczyna, tylko kobieta!”. To było załamujące. W wieku 33 lat zaczęłam życie od nowa i z każdym rokiem czuję się młodsza, szczęśliwsza, spokojniejsza. I nie spędzam czasu nad poszukiwaniem kolejnych zmarszczek, bo widok mamy i babci daje mi ogromną siłę – obie są naturalnie piękne. Mają uśmiechnięte, młode oczy.
 
– A czegoś Pani zazdrości młodym kobietom?
Ewa Minge:
Niczego. Widzę problem kobiety dojrzałej, jeśli ona nie może pogodzić się z tym, że są młodsze. I zazdrości, jeżeli czuje, że jej samiec może spojrzeć na 20-letnią samiczkę. Mnie interesują samce powyżej 40. roku życia, cóż to za samiec, który jest zainteresowany 20-latką? Ja potrzebuję człowieka, z którym będę rozmawiała.

– Ale z dwudziestoparoletnią samiczką też można porozmawiać.
Ewa Minge:
Tak jak można porozmawiać z moim synem. Ale jednak syty głodnego nie zrozumie.

– Przejrzałem trochę Internet, nie jest Pani tam postacią zbyt kochaną. To boli?
Ewa Minge:
Kiedyś  bolało, ale potem życie mi pokazało, że ktoś, kto jest ogólnie lubiany, jest nijaki. Ktoś, o kim mówi się tylko dobrze, jest podejrzany. Bardzo mnie wzmocniło to, co osiągnęłam we Włoszech, w Paryżu. Artykuły, które tam przeczytałam na swój temat. Po nich najbliższa przyjaciółka powiedziała: „Gdybym cię tak nie kochała, też bym cię nienawidziła”.

– Pani fizyczność też budzi emocje.
Ewa Minge:
Tak, i muszę pomału zacząć szykować się do tego, żeby fakty dogoniły legendę.

– Może dlatego tak jest, że Pani jest, powiedziałbym, mniej kobieca, a bardziej zwierzęca?
Ewa Minge:
Przepraszam, że co?

– Bardziej zwierzęca, dzika. I Pani to lubi podkreślać ubiorem, makijażem.
Ewa Minge:
O mnie się mówi, że jestem jak kot, ryś, pantera, posądza się mnie – to mi bardzo się podobało – o chirurgiczną zmianę rozstawu oczu.

– Fałszywie?
Ewa Minge:
Fałszywie. Trzeba mnie zobaczyć z bliska. Jak mnie ludzie zobaczą z bliska i porozmawiają ze mną, to stwierdzają, że nie taki diabeł straszny jak w Internecie. Trzeba zobaczyć moich synów, którzy są moimi sobowtórami, i moją mamę – my tacy po prostu jesteśmy. Niestety, synowie odmawiają wspólnych fotografii do publicznego wykorzystania. Bardzo bym chciała jako matka się nimi pochwalić, bo byłoby fantastycznie, gdyby wiele osób zobaczyło ich piękne, szeroko rozstawione oczy.

Rozmawiał Piotr Najsztub
Zdjęcia Zuza Krajewska i Bartek Wieczorek/Photo-shop.pl
Stylizacja Łukasz Pycior/D’vision Art
Makijaż Wilson
Fryzury Bożena Olczyk, tel. 506 607 747, Kacper Rączkowski/D’vision Art
Produkcja Elżbieta Czaja

Redakcja poleca

REKLAMA