Sidney Polak

O rozbitej rodzinie, chorwackim ojczymie, o błędach młodości, obliczach miłości i jak wokalistą został, i jak Fryderyka dostał – to Polak opowiadał.
/ 16.03.2006 16:57
Maciej Wesołowski: Na płycie życzyłeś sobie Nobla albo Grammy. Zamiast tego masz tymczasem trzy Fryderyki. Zadowolony?
Sidney Polak: Z Nobla czy Grammy pewnie bym się bardziej ucieszył. Ale nie jest źle.

– Gdzie trzymasz statuetki?
Nie trzymam, rozdałem reszcie zespołu.

– Od 15 lat jesteś perkusistą T. Love. Podobno postanowiłeś nagrać solową płytę po tym, jak były gitarzysta T. Love Janek Benedek powiedział Ci, że jesteś „tylko perkusistą” i tantiemy Ci się nie należą.
Tak było. Ale nie obraziłem się na niego za to, co powiedział. To otworzyło mi oczy. Bardzo lubię perkusję, ale przychodzi taki moment, że chcesz powiedzieć światu coś od siebie. Chciałem utrwalić fajne momenty z mojego życia. Te moje teksty to są takie fotografie. Z dzieciństwa, z młodości...

– Z czym Ci się kojarzy dzieciństwo?
Z windą w moim bloku na Chomiczówce (warszawskie osiedle – przyp. red.). Te bloki miały po 15 pięter. I trochę czasu się w tych windach spędzało. W piosence „Chomiczówka” jest taki fragment: „Ja w windzie w krótkich spodniach. Trzymam kapsle w kolorowych foliach”. W siatce po włoszczyźnie je trzymałem.

– W tym utworze streszczasz spory kawał swojej dziecięcej biografii. Opowiadasz o tym, jak widziałeś pierwszą śmierć...
Miałem wtedy ze 12 lat. Na pierwszą komunię siostry mojego kolegi przyszedł fotograf. Wychylił się przez okno i wypadł. Padł na beton i roztrzaskał się obok śmietnika. Do dziś nie mogę zapomnieć widoku rozłupanej głowy. Pierwszy w życiu dosłowny kontakt ze śmiercią. Szok.

– A pamiętasz „pierwszy kontakt z dziewczyną fizyczny”?
Nie pamiętam, jak się nazywała, ale sytuację pamiętam. Chociaż pewnie bym jej teraz nie poznał. Była ode mnie dwa lata starsza.

– Ile miałeś lat?
Piętnaście. Byłem w pierwszej klasie liceum. Ona chodziła do trzeciej.

– Masz sentyment do blokowisk?
Może nie tyle do blokowisk, co konkretnie do Chomiczówki, która kojarzy mi się z beztroską. Za czasami, w których nie dopada cię jeszcze odpowiedzialność dorosłego życia. Miałem dość luźne, swobodne dzieciństwo. Nie było żadnych ograniczeń ze strony rodziców, więc dosłownie wychowywałem się na podwórku. Chociaż nie byłem żulem podwórkowym.

– Twoi rodzice wcześnie się rozeszli.
Miałem trzynaście lat, kiedy mama wyjechała do Niemiec, do pracy. Nie było jej trzy lata – dla mnie trzy najważniejsze lata na Chomiczówce. To był ten okres zdobywania doświadczeń, dojrzewania. W tym czasie mnie i siostrę wychowywał tata. No i robił to... jak to tata. Wiadomo.

– Miałeś o to żal do matki?
Może trochę. Ale starałem się zrozumieć, że próbuje podreperować rodzinny budżet. No i cieszyłem się, że mam tak dużo wolności. Ojciec często wyjeżdżał. Nie musiałem więc stosować się do wielu z typowych rodzinnych reguł: że muszę być codziennie o dziewiątej w domu i tym podobne. Mama wróciła, ale małżeństwo moich rodziców ostatecznie się posypało. Ona zdecydowała wtedy, że na zawsze wyjeżdża z kraju. Chciała mnie i siostrę wziąć ze sobą, ale ojciec się nie zgodził. Wtedy naprawdę dotarło do mnie, że coś niedobrego się dzieje i poczułem się jak dziecko z rozbitej rodziny.

– Ile miałeś wtedy lat?
Siedemnaście.

– Z czasem pojechałeś do Niemiec, poznałeś nowego partnera swojej matki. Jak go odebrałeś?
Zobaczyłem faceta i od razu wiedziałem, że mama dobrze wybrała. Misza to otwarty człowiek. Złapaliśmy bardzo dobry kontakt.

– Kim jest Misza?
Jest Chorwatem. Kiedy moja mama go poznała w Niemczech, był dekarzem. Ale to bardzo barwna postać. Pochodzi z miejscowości Donji Mosti, obok Bjelovaru przy granicy węgierskiej. Tam w trakcie wojny jugosłowiańskiej toczyły się ostre walki. Jego ojciec był niegdyś ustaszem (członkiem militarnej organizacji parafaszystowskiej z czasów II wojny światowej – przyp. red.), czyli krótko mówiąc ma w rodzinie zbrojne tradycje. Sam Misza był policjantem. Z Chorwacji musiał uciekać po ostrej rozróbie, do której doszło podczas wesela jego siostry. Wszyscy się popili i zaczęło się ostre strzelanie. No i Misza chyba komuś zrobił krzywdę.

– A potem była rodzinna wendeta.
Dokładnie. Ktoś chciał się mścić. Misza musiał uciec do Niemiec. Tam zaczął nowe życie. A potem ta jego biedna wieś niejako żyła z niego. Mężczyźni ze wsi przyjeżdżali do Reichu i pracowali w założonej przez niego brygadzie dekarskiej. Z tego, co zarobili, wieś żyła przez następne kilka lat. Stąd mają teraz do niego tak wielki szacunek. Mówią na niego „dziadek Misza”. Inna sprawa, że przy okazji tych wypraw zbroił tę wieś. Raz nawet opowiadał mi o skrytce w chłodnicy swojego mercedesa, w której przewoził rozebrane na części kałasznikowy. Kupował ten arsenał na czarnym rynku i przemycał na Bałkany.

– Misza to ważna postać na Twojej płycie. W „Chorwacie” słychać jego śpiew i melodeklamację, a jego opowieść posłużyła za inspirację do „Wkładam łyżkę w szklankę”.
Misza to specyficzny typ. Z jednej strony taki twardziel, z drugiej dusza człowiek. Najpierw zabija, a później się modli. Myślę, że po części my wszyscy tacy jesteśmy. „Chorwat” jest o tym, jak hucznie potrafią się bawić ludzie Wschodu. Obserwowałem Chorwatów, którzy piją jeszcze więcej niż my, a po pijaku nie ma zmiłuj, strzelają, tłuką się, udowadniają, jak bardzo są twardzi. Chciałem tu pokazać tę „szabelkę”, tę naszą zawadiackość po paru kieliszkach.

– „Wkładam łyżkę w szklankę” to utwór bardzo refleksyjny, trochę nawet depresyjny. Skąd to przygnębienie?
Napisałem to w Niemczech, niedługo po zakończeniu wojny w Jugosławii. Siedzieliśmy z Miszą przy stole, kiedy dotarła do niego wiadomość z Czerwonego Krzyża, że w zbiorowej mogile odnaleziono ciało kogoś jemu bliskiego. Sytuacja była okropna. Chwilę po tej wiadomości dzwoni moja komórka: „Polak, wpadaj na imprezę na Żoliborz”. Wtedy zdałem sobie sprawę, że wszystkie nasze smutki spowodowane jakimiś alkoholowymi, imprezowymi dołami w zestawieniu z prawdziwymi problemami są śmieszne. Powinniśmy się cieszyć z tego, co mamy. Niezależnie od tego, ile złych rzeczy nas spotyka, to raczej rzadko doświadczamy sytuacji ekstremalnych. Teraz, kiedy leżę w jakiejś „depresji” w wannie i się dołuję jakimiś drobiazgami, myślę sobie, że powinienem się cieszyć, że w ogóle mam tę wannę i ciepłą wodę.

– Ten utwór się różni także muzycznie od reszty.
Chciałem, żeby był inny. Żeby ta płyta nie była tak do końca zabawowa i hedonistyczna. Przecież nie samym piwem człowiek żyje.

– Ale bodaj w każdej Twojej piosence jest coś o piciu i imprezowaniu.
To miała być płyta do zabawy. I w większości niesie ze sobą taką dość hedonistyczną treść. Na początku nawet podpisywałem ją jako DJ Alkoholique. Ale dla mnie ma to wymiar bardziej artystycznej prowokacji niż reportażu z życia.

– Swego czasu słynąłeś w Warszawie z rozrywkowego stylu życia.
Tak, ale to już się trochę zmieniło. Od kiedy zabrałem się za tę płytę – trzy, cztery lata temu – bardzo rzadko pojawiam się w klubach. Stałem się pracoholikiem. Poza tym mieszkam na Tarchominie, z dala od centrum Warszawy. Teraz, jak ktoś przyjeżdża do mnie spoza Warszawy i pyta, gdzie można się zabawić, nie umiem mu nic polecić, bo zwyczajnie nie znam tych nowych klubów. Szkoda mi czasu. Pracuję nad nową płytą. Chociaż czasem się zastanawiam, czy to nie jest pułapka. Bo może stracę na tyle kontakt z rzeczywistością, że już nie będę miał o czym nowych tekstów pisać.

– W sumie, jak na 33 lata życia, masz sporo doświadczeń. Jesteś po rozwodzie, masz 10-letniego syna.
Moje małżeństwo to była bardzo romantyczna historia. Z Martą siedzieliśmy razem w ławce, w szkole podstawowej. Ona dostała mnie za karę, bo się słabo uczyła, a byłem najlepszy w klasie. Czerwony pasek i takie tam. No i się zacząłem w niej podkochiwać. Specjalnie dla niej nauczyłem się grać na bębnach. Przeczytałem gdzieś, w jej „złotych myślach”, że kocha się w kolesiu, który jest perkusistą. Zacząłem stukać w jakieś puszki i to całkowicie zmieniło mi życie. W liceum dostałem poważny instrument. Jako 18-latek zacząłem grać w T. Love. Zostałem zawodowym muzykiem.

– Zaimponowałeś jej?
Nie od razu. Po podstawówce ona poszła do innej szkoły, straciliśmy ze sobą kontakt. Spotkaliśmy się ponownie po paru latach. Miałem wtedy 21. Przypomnieliśmy sobie dawne czasy. Romantyczna miłość. Niecały rok później wzięliśmy ślub, a potem urodziło się dziecko.

– A potem był równie szybki rozwód.
Byliśmy ze sobą cztery lata.

– Dlaczego się rozstaliście?
Błąd młodości. Teraz wiem, że takich decyzji nie podejmuje się w tak młodym wieku. Wydawało mi się, że jak w wieku 22 lat mam pieniądze, jestem ustatkowany, to nic już nie stoi na przeszkodzie. Ale do małżeństwa trzeba dojrzeć.

– Myślisz czasem, że to Ty nawaliłeś w tym związku?
Nie chcę oceniać, kto z nas bardziej zawinił. Ale teraz, patrząc z dystansu, wiem, że życie z muzykiem wymaga od kobiety dużego samozaparcia i cierpliwości. Musi się nauczyć być sama. Bo to jak życie z marynarzem. Cały czas w trasie, na koncertach, na spotkaniach. Zasadniczo go nie ma.

– I jak mało kto jest on narażony na wszelkiego rodzaju pokusy.
To prawda. Ale to akurat nie był powód naszego rozstania.

– Masz kontakt z synem?
Jasne. Z racji swojego zawodu może jestem trochę niedzielnym tatą, ale sądzę, że mamy ze sobą świetny kontakt. Marta jest teraz w nowym związku, ja również. I szanujemy to. Czas zaleczył rany i chyba mogę powiedzieć, że znów umiemy ze sobą rozmawiać. Może nawet się przyjaźnimy. Marta w żaden sposób nie utrudnia mi kontaktów z synem.

– Rzeczywiście jesteś takim maniakiem internetowych czatów w rodzaju „podryw” albo „seks”, jak to opisujesz w „tekili. pl”?
Byłem. Miałem taki moment bezkrólewia w życiu osobistym. Teraz rzadziej mi się zdarza wchodzić na czaty. Ale kiedyś rzeczywiście siedzieliśmy z sąsiadem całymi wieczorami przy komputerze. Sąsiad stwierdził szybko, że to najlepsza rozrywka, jaka może nam się trafić na tym Tarchominie. No i wyrywaliśmy te dziewczyny z Internetu.

– Z jakim skutkiem?
Z różnym. Generalnie 80 procent przypadków to porażki. I były tu grane wszelkie akcje typu ucieczka z miejsca zbrodni. Był też jeden facet, który nas zwodził przez jakiś czas, że jest dziewczyną i już prawie mieliśmy się spotkać. Na szczęście ktoś zadzwonił, ostrzegł... Ale pozostałe 20 procent bardzo miło wspominam. Poznałem tam mnóstwo świetnych ludzi. Ale nie wrócę już do tego, to już przeszłość. Bardzo Martę kocham.

– Znów Marta?
Tak, tak wyszło. Ale to przypadek, zapewniam.

Rozmawiał Maciej Wesołowski
Zdjęcia Maria Przybysz/Photoby
Stylizacja Jola Czaja
Charakteryzacja Łukasz Pycior
Produkcja sesji Ewa Opalińska